The Project Gutenberg EBook of Ironia Pozorow, by Maciej hr. Lubienski This eBook is for the use of anyone anywhere at no cost and with almost no restrictions whatsoever. You may copy it, give it away or re-use it under the terms of the Project Gutenberg License included with this eBook or online at www.gutenberg.org Title: Ironia Pozorow Author: Maciej hr. Lubienski Posting Date: May 2, 2013 [EBook #6000] Release Date: June, 2004 First Posted: September 22, 2002 Language: Polish Character set encoding: ISO-8859-1 *** START OF THIS PROJECT GUTENBERG EBOOK IRONIA POZOROW *** Produced by Michalina Makowska, Eve Sobol, and Julia Jezierska. "Ironia Pozorów" Maciej hr. Lubienski PROLOG Dnialo... Leniwo, sennie pierzchaly mgly przezrocze, tulace sie dotad w niemej pieszczocie do scian wielkiego grodu i wodnej, plynacej u stóp jego fali. Wreszcie - znikly... Na wzgórzu ukazalo sie miasto. Z wysoka, iglicami katedry, licznymi gmachami i zzólkla zielenia ogrodów przejrzalo sie dumnie w nurtach szarych rzeki, a po szybach okien domów jego zamigotal równoczesnie pierwszy bladawy promyk chmurnego jesiennego switu. Na poddaszach krytego cegla staromiejskiego domku nieprzesloniete niczem okno jedno zasmialo sie weselej od innych do matowego porannego swiatla. Ciekawie do wnetrza facyatki wsliznal sie brzask smetny. W pokoiku, o paru najniezbedniejszych tylko sprzetach, na razie nie bylo nikogo. Posciel nienaruszona bielila sie dosc schludnie, wszystko wokolo zas wskazywalo wyraznie, iz wlasciciela siedziby tej od wczoraj juz nie bylo, puls bowiem kielkujacej tu jakiegos jednego zycia, zastygly w panujacym wszedzie nieporzadku, wyraznie oczekiwac sie zdawal cierpliwie na swego pana i wladce. Tymczasem zas tylko po niezamiecionych katach blakaly sie pustka i nuda, a nietrudno bylo domyslec sie, ze bieda w swej ziemskiej wedrówce zagladac tu nieraz musiala... Goscine jej bowiem zdradzalo tutaj - wszystko. A wiec i ubozyzna mebli i atmosfera jakas duszna, wreszcie to cos niewidzialnego, nieokreslonego, z katów, ze scian, zewszad, wyzierajacego, co, jak widma cien, szeptem jakby, mówi wciaz o sobie i lzawo sie skarzy. W przedziwnie zgodnej, panujacej tu ogólnie harmonii szarzyzny, melancholii i smutku, dzwieczala jednak, drgala, niby usmieszek radosny, jasny, nuta weselsza. Byla zas nia stojaca w rogu pokoju, na komódce staroswieckiej, zniszczonej, w inkrustowane, wykwintne ramy oprawna fotografia gabinetowa mlodej dziewczyny, ku której z obok stojacej szklaneczki malej wychylala sie pieszczotliwie w rozkwicie swym sliczna aksamitna pasowa swieza róza. Dziewcze i róza patrzyly na siebie, lecz królowa kwiatów z sasiedztwa swego dumna byc tylko mogla. Z martwej bowiem kartki kartonu, spogladala na swiat duzemi oczyma cudna twarz dziewczyny, a zaklety w rysach i ukladzie calej postaci nieujety jakis wdziek - ta sila najwieksza kobiety, oporna na lata i burze zycia, swieza zawsze, jak kwiecie wiosny - szla na widza i chwytala go za serce, czarujac natychmiast swem slabem badz co badz tylko artyzmu ludzkiego odbiciem. Odosobnienie zas wyrazne rogu izdebki, gdzie stala fotografia, od otaczajacych i rozrzuconych po pokoju sprzetów, oraz pewna czystosc staranna, cechujaca to miejsce - swiadczyly soba równiez az nadto, ze nieobecny wlasciciel mieszkanka tego dbal wielce o ten zakatek, zdradzajac przytem, ze i on w biedzie swej mial moze jakas chwilke jasna, jakies swoje marzenie!... Tak, niewatpliwie!... Sila bowiem jakby ukryta, a nieujeta jednoczesnie i dziwna, bila od tego kacika pamiatek; zdawal sie byc on jedynym usmiechem smutnego zkadinad tu bytu i jedyna równiez kapliczka, niklego zludnego zapewne jakiegos szczescia, ale zawsze - szczescia. W szara nedze istnienia "pana", zamknietej w tych scianach biedy, zycie wplatalo widac jakas nic zlota, rzucilo na oslode hojnie i litosciwie pek duchowych promieni!... Tymczasem w ciszy izdebki nie przerywalo nic zgola... Przez male okienko widac tu bylo spietrzone dachy z czerwonej cegly, kominy; dalej, w dole, srebrzyla sie rzeka, a srodkiem niej cicho sunela wlasnie berlinka, zdazajac ku miejskiej przystani. Z wiezy którejs z poblizkich swiatyn w ogólnem milczeniu melodyjnie rozlegl sie niebawem dzwiek sygnaturki porannej. Monotonne nieco poplynelo w dal echo z dzwonu, a zawtórowaly mu wkrótce swistawki licznych fabryk, turkot wozów z mlekiem i pieczywem, oraz inne, plynace zewszad odglosy. Powolnie budzilo sie juz miasto. Kretymi uliczkami staromiejskiej dzielnicy zdazal krokiem równym i szybkim ku opisanej powyzej siedziby swojej mlody mezczyzna, rosly i gibki, ubrany w jesienne palto i pognieciony miekki kastrowy kapelusz, nadajacy sniademu obliczu jego i bujnemu zarostowi wyrazny typ jakby poludniowca z Zachodu. Szedl on, pogwizdujac z cicha, z rekami w kieszeniach, zamyslony, a po wyminieciu kilku przechodniów, skreciwszy w uliczke wazka i glucha, znalazl sie na niej sam zupelnie. Po chwili jednak z poza wegla staroswieckiego domu, tworzacego róg tej ulicy, wysunela sie pewna postac i poczela isc w slad za nim. Byla to biedna jakas babina, a snac nieco podpita, bo zataczajac sie z lekka, krzykliwie podspiewywala cos sobie. Mala, krepa, okrecona czerwona welniana chustka i w takiejze spódnicy, kolysala sie ona zabawnie, przystajac co kroków kilka, i niby baletnica szybko wykrecajac sie na jednej nodze. W swe kosciste rece spódnice ujmowala przytem pociesznym ruchem, a z pelna komizmu gracya unoszac ja wyrazniej i glosniej powtarzala ostatnia piosenki zwrotke, i szla dalej, aby w pare minut ponownie wykonac tez same identycznie produkcye. Idacy ulica mezczyzna przystanal i patrzal ciekawie na babine, wkrótce jednak, znudzony, obojetnie odwrócil sie i poczal isc dalej. W tej samej chwili poslyszal za soba wolanie: - Hej, panoczku, panoczku! Stójcie-no ino tam, stójcie!... Mlody czlowiek odwrócil sie i ujrzal zmierzajaca ku niemu kobiecine; trzymala cos w reku i kiwala nan. Zdziwiony podszedl blizej i zapytal: - Cóz to, czegóz ode mnie chcecie? Babina zas, podajac mu jakis przedmiot, objasnila: - A dyc zgubilista to panoczku!... Przez mala psewrócilabym se bez te torbe... Nieznajomy machinalnie ujal w reke, co mu dawano. Trzymal pugilares duzy, ciezki i elegancki; byl on ze skóry koloru wisniowego i mile dotknieciem swem piescil. Na ten widok zarumienione od porannego chlodu oblicze mlodzienca zbladlo, reka mu zadrzala nerwowo, a na ustach, które z lekka poruszyly sie niedostrzegalnie, zamarly, jakby niewypowiedziane jakies slowa. Jednoczesnie spojrzenie jego duzych ciemnych oczu obrzucilo badawczo uliczke: wokól nie bylo nikogo, tylko zapuszczone story licznych okien u domów patrzyly przed siebie martwem okiem - w ciszy uspienia jeszcze drzemalo tu miasto. Przenikliwy, rozumny wzrok nieznajomego spoczal z kolei na twarzy stojacej przed nim kobieciny, i zatrzymal sie na niej dluga chwile... Zdawala sie ona byc ze wsi, a Bogu dusze winna, ucierala w tej chwili swój nos zamaszyscie, nieestetycznym i prymitywnym, ludowi naszemu wlasciwym sposobem, mrugajac równoczesnie malemi, zaszlemi krwia, jak u królika, oczkami. Niewatpliwie byla przytem poweselala od trunku, a nie pijana przed chwila widac spiewajaca tylko - tak sobie, gwoli zadoscuczynienia nastrojowi swemu, czy tez moze zbytkowi przyrodzonego temperamentu. - Dziekuje wam! - Lakonicznie rzucil nagle nieznajomy, prosto w piegowata i czerwona twarz babiny i odwróciwszy sie z pospiechem, podniósl kolnierz paltota, wtulil w niego glowe, nasunal na oczy kapelusz i poczal isc bardzo szybko, wkrótce zas puscil sie prawie ze biegiem. - A to ci leci!... Niby ta elektryka, zrozumienia nijakiego niemajaca, - zawyrokowala glosno do siebie, wzruszajac ramionami, kobiecina. Razno z miejsca ruszyla i spiewac znowu poczela, echo zas jej piosenki, odbiwszy sie o mury charakterystycznych, przygarbionych wiekiem kamienic Starego Miasta - pognalo za niknacym juz w glebi uliczki mezczyzna, ostatnia swa, dwukrotnie powtórzona, zwrotka: "A kto kocha, ten jest zdrów, A kto kocha - ten jest zdrów..." Zgrzytnal klucz w zamku cichej facyatki, otworzyly sie gwaltownie drzwiczki, i na progu stanal wlasciciel tego mieszkanka. Od powiewu, wywolanego pradem powietrza, zadrzaly firanki u malego okienka, ze szklanego zas kielicha pochylila sie ku fotografii mlodej dziewczyny róza aksamitna, jakby pragnac z nia wspólnie powitac pana swego. - Nareszcie!... - wyszeptaly z ulga usta przybylego i ruchem nerwowym, zamknawszy cicho drzwi za soba, przekrecil klucz w zamku. Rzecz dziwna - natychmiast w czterech scianach smutnej dotad izdebki zrobilo sie jakos weselej i jasniej!... Mlodosc bowiem i sila szly, bily od mlodego mieszkanca facyatki, i niby brakujacy promien swiatla, ozywily, zda sie, wnetrze poddasza. Rzuciwszy kapelusz i paltot na krzeslo, mlodzieniec bacznie rozejrzal sie po swym pokoiku, a zmarszczywszy brwi i jakby cos rozwazajac, pozostal w pozycyi stojacej dluzsza chwile. Poruszyl sie jednak niebawem i podszedl do drzwi, nadsluchujac równoczesnie. Postawszy zas tam minut pare, zblizyl sie nastepnie do okna, a wpatrzywszy sie w nie przez sekunde moze, po krótkiem wahaniu, powolnym ruchem spuscil rolete. Szarawa ciemnosc zalegla izdebke. Mlodzieniec podszedl do kanapy, przed która stal stoliczek mahoniowy, i usiadl. Wkrótce w ciszy rozlegl sie zgrzyt zapalki. Po chwili mala lampka oswietlala juz poddasze, mlody czlowiek zas, raz jeszcze obejrzawszy sie wkolo, szybko, siegnal do kieszeni swego ubrania. Nerwowo, spiesznie wydobyl stamtad wreczony niedawno portfel skórzany i, z blyskiem ciekawosci w oczach roztworzywszy go, polozyl na stole. Z szesciu, zapietych malemi klapkami, przedzialów zlozony, z wielka spodnia, idaca przez cala dlugosc jego kieszenia, w oczekiwaniu, cicho, pugilares patrzec sie zdawal na siedzacego mezczyzne... Rece jego jednak, dotknawszy sie tylko pobieznie wypelnionych kryjówek, zatrzymaly sie chwile bezczynnie, a na nerwowej twarzy odbilo zdumienie, polaczone jakby z przestrachem. - Jak to, wiec tak duzo tu czegos? -mówily wyraznie wielkie, wyrazu pelne oczy mlodzienca, i jednoczesnie pytac sie zdawaly niepewne: - Czy tylko to aby pieniadze?.. I dziwna reakcya odbywala sie w duszy jego. Gdy kretemi uliczkami lecial do swego mieszkanka, palila go chec ujrzenia, co zawiera portfel, a obecnie?... Lek oto jakis niewytlumaczony zawladnal nim nagle. Przeczucie mówilo mu wyraznie, ze tu, przed nim, w pugilaresie tym, ukryty na razie od oczu ludzkich, miescil sie majatek moze, tkwil pieniadz - ten talizman ludzkiego dobrobytu i szczescia, drzemala swiata tego potega - zloto... A jednak nie poruszyl on dotad wcale portfelu... Dlaczego? Bo z przeczuciem bogactw, które czekac sie zdawaly tylko dotkniecia jego, czul dobrze, zdawal sobie on sprawe z czegos innego równiez. To byla wlasnosc cudza!... Upomna sie o nia niewatpliwie; on zas, nie wiedzac, co sie tam znajduje, mozeby mógl jeszcze, pomimo swej nedzy, zwrócic wlascicielowi ten oto przedmiot, czy uczyni to jednak, unurzawszy rece w zawartosci jego? Z reka na portfelu oparta mezczyzna zamyslil sie bardziej jeszcze. Wszak, choc z pozoru wesól i syty, nie posiadal on w istocie na razie zlamanego szelaga przy duszy. Ostatnie pieniadze wydal na bilet kolejowy, który pozwolil mu wrócic w sciany poddasza z wczorajszej zamiejskiej wycieczki, zwiazanej z nadzieja otrzymania posady. Nie otrzymal jej - wracal z niczem; glodne dzisiaj juz teraz pytajaco zagladalo mu w oczy zimnem nieublaganem spojrzeniem. A tu, przed nim!... Mlodzieniec zerwal sie z kanapki i przebiegl pokój kilka razy. Nagle, wytrzymac snadz juz nie mogac, pochwycil w drzace rece lezacy portfel i rozpial ruchem gwaltownym po kolei wszystkie jego kieszonki... I oto z jednego przedzialu natychmiast z przyciszonym brzekiem posypaly sie na wyszarzala serwete stolika rulony zlota, blyszczace, nowe - zamigotaly w niepewnem swietle lampy i ulozyly sie cicho... W slad za nimi z innych kieszonek portfelu z szelestem wypadly pliki storublówek, w opaskach, a z kryjówki jego spodniej wysunely sie do polowy wielkie kwadraty piecsetrublówek!... Wiec nie bylo to urojeniem, marzeniem, mrzonka!.. Rzeczywiscie zatem drzemal tu pieniadz w swym majestacie!.. Mlody czlowiek odskoczyl od stolu i wpatrzyl sie w nagromadzona kupe grosza. Na twarz jego wystapil wyraz chciwosci i oszpecil ja, oczy glebokie, duze, przybraly polysk koci i wpily sie uporczywie w banknoty i zloto. Po chwili zblizyl sie ponownie do stolika. Lubieznym ruchem swej delikatnej reki przesunal po nagromadzonych pieniadzach, a po ciele jego równoczesnie przelecial dreszcz. Jak wlosy pieknej kobiety, jak cialo jej zmyslowe, aksamitne, piescily go banknoty... Zanurzyl reke glebiej i dotknal sie zlota. Z cichym brzekiem rozsypalo sie ono w strumyk blyszczacy, a nim do glebi ponownie wstrzasnal dreszcz. Nigdy w zyciu swem nie mial tyle pieniedzy u siebie. Fortuna zawsze impertynencko odwracala sie od niego, szczescie dotychczas uciekalo oden równiez, jak od zapowietrzonego, pieniadz zas, drwiaco unoszac sie w niedostepnych dlan wyzynach, niepochwytny, szyderczy - stronil od niego stale. Mlodzieniec przesuwal wciaz machinalnie reka po storublówkach. Przed oczyma migaly mu wizerunki, podpisy na banknotach, zlote imperyaly zimnym dotykiem glaskaly jego dlon... Wyrwawszy reke wreszcie z pieszczotliwego uscisku zlota, mezczyzna pochwycil nagle pliki storublówek i liczyc poczal. Drzace rece jego braly i porzucaly co chwila zwitki banknotów; szelest papieru, zduszony dzwiek monety zagraly w ciszy izdebki, zdziwily te biedne sciany, tak zdawna odwykle od brzeku pieniedzy, wyganiajac, zdawalo sie, biede, przykucla gdzies w kacie, z legowiska swego. I widmo jej w lachmanach zniknelo przestraszone, wygnane szmerem poddanych Zlotego Cielca - umknelo, szukajac gdzie indziej schronienia. A mlody czlowiek wciaz liczyl... Teraz dlon jego dotykala zwitka piecsetrublówek. Bylo ich dwadziescia. Ciemny rumieniec powoli wystepowal na sniada twarz mlodzienca, oczy zas jego palily sie bezustannie chciwosci niezdrowym blaskiem. W papierach i zlocie, z pewna, drobna tylko róznica, bylo wszystkiego dwadziescia siedem tysiecy. Mlodzieniec odstapil od stolu i wolno z rozmyslem poczal przechadzac sie po izdebce. - Dwadziescia i siedem tysiecy!.. Dwadziescia i siedem... Powtarzajac sie bezustanku, w glowie jego huczala i wracala mysl jedna, a dziesiatki innych ginely, topily sie tylko w niej, jak w chaosie, zanikaly - milkly... On zatem, który prócz jedynego na sobie odzienia i tych paru sprzetów wokolo, nie posiadal nic na swiecie, on - za jednym zamachem mógl stac sie oto wlascicielem owych, rozsypanych przed nim pieniedzy?.. Mlodzieniec zadrzal. - A moralnosc? a etyka? To wlasnosc nie twoja, to zguba czyjas tylko, ty powinienes pieniadz ten zwrócic, zwrócic, zwrócic!.. jak rój owadów nagle zabrzmialy w uszach mezczyzny jakies szepty i glosy. - Oddac? ha-ha-ha!.. A to dlaczego? ciekawym? - zadrwil rozsadek zimny natychmiast. - "On prend son bien, ou on le trouve." - Znalazles - to twoje! A zreszta, gdyby to samo, co ty, znalazl byl kto inny, czy myslisz, ze postapilby on inaczej? - Oddalby, oddal na pewno, bo chcialby pozostac uczciwym!.. - silny glos prawosci rozlegl sie smialo w duszy mezczyzny. Wstrzasnal sie mlody mieszkaniec facyatki i przetarl reka czolo, po chwili zas zmeczony usiadl na jednym z koszlawych fotelików i, podparlszy glowe dlonia, zadumal sie gleboko. A rozum drwil dalej bezlitosnie, zjadliwie, saczac sie kroplami ironii: - Nie sluchaj bredni i sentymentalnych mrzonek! - szeptal. - Uczciwosc - frazesa!.. Któz naprawde uczciwym jest w czasach obecnych? Obejrzyj sie tylko i wpatrz uwaznie w ludzi, walczacych o byt obok ciebie. Czyn wreszcie, jak chcesz... odtrac laskawy usmiech fortuny!.. Los, odbierajac moze naumyslnie drugiemu, co mial zanadto w swym trzosie, pragnie dobrotliwy, obdarzyc ciebie, nie chcesz-li? - Ha, to badz sobie zatem wspanialomyslnym, szlachetnym, wielkim! Umieraj z glodu, badz glupim!.. Ale pamietaj, ze gorzkiemi lzami zalowac kiedys bedziesz chwili swojego szalu - pamietaj, zes biednym! Zasmial sie jeszcze rozum szyderczo i umilkl, mezczyzna zas, zadumany, pochylil sie na krzesle, jakby przygnieciony do ziemi, oparlszy przytem lokcie na kolanach, ukryl twarz w dlonie. Tak, niestety, byl on biednym!.. Straciwszy matke lat temu pare, uczyl sie nastepnie za granica: w Niemczech i we Francyi. odebrawszy kosztem bogatego stryja wyksztalcenie nie fachowe, lecz ogólne i staranne, zdecydowal sie rok temu wlasnie powrócic do miasta, gdzie ujrzal byl swiatlo dzienne, by zblizyc sie do dotychczasowego opiekuna swego, a brata rodzonego niezyjacego juz ojca. W mlodzienczej wyobrazni studenta roila sie nawet podówczas nadzieja smiala owladniecia sercem starego bogacza, aby po najdluzszem zyciu zapisal mu mienie. Tembardziej zatem spieszyl sie z swoim wyjazdem, lecz przybyl za pózno niestety; stryja swego juz nie zastal. Lozacy tylko z obowiazku na studya bratanka, a nie przywiazany don zgola innym, serdeczniejszym wezlem, pare tygodni temu wlasnie starzec przeniósl sie byl do wiecznosci, zapisawszy caly majatek na dobroczynne cele. Nie zastawszy wiec w miescie nikogo na razie, kto by go znal lub pamietal, odwaznie z bieda wzial sie on wówczas za bary. Przepisywal referaty, polisy ubezpieczeniowe, dawal lekcye, czynil, co tylko mógl i zdobywal miejsce przy biesiadnym, ogólno ludzkim, a tak zazwyczaj niegoscinnym stole... 0 chlodzie i glodzie mijaly mu w ten sposób dnie cale, gorycz jednak do zycia, w walce o byt ciaglej, nie rozgaszczala sie w duszy jego, nie majacego po prostu czasu w bezbarwnej swej biedzie i goraczce zarobku analizowac ciemnych stron swego zywota. Miesiecy pare temu dopiero sila okolicznosci i ludzi, o których ocierac sie poczal, zal wyklul mu sie w duszy do swiata, saczac z niej niezadowolenie i gorycz. Traf slepy zrzadzil pewnego dnia, iz spotkal rówiesnika swego z lat dawnych. Przy wspomnieniu tem ostatniem, mlody mieszkaniec poddasza zmarszczyl brwi i zamyslil sie jeszcze glebiej, niz przedtem. Dawny jego kolega szkolny z kraju i zagranicy, Edmund R-ski, potrosze nawet kuzyn i towarzysz zabaw dziecinnych - dzis bywalec stolicznych salonów, chlopiec zamozny, zblizyl sie do niego pierwszy wówczas. Bylo to podczas karnawalu, w zimie, w jednej z kawiarn, bardziej uczeszczanych w miescie. Po dluzszej gawedzie i rozpamietywaniu mlodzienczych lat ubieglych, Edumund R-ski rzekl mu wtedy: - Wiesz co, mój drogi? Dobrze sie nazywasz, ladne masz maniery, które pozostaly ci po rodzicach i wychowaniu starannem, notabene wcale dobrze i z akcentem mówisz po francusku, tandem tedy zaproponowalbym ci cos... tylko nie obraz sie na mnie przypadkiem... Gdyby cie tak ubrac elegancko, bardzo dobry i okazaly bylby z ciebie tancerz... He, cóz ty na to? Proszony wlasnie jestem o mlodziez do panstwa W. na bal, pojutrze, chodz ze mna... Siedzisz i marnujesz sie gdzies w kacie, qui lo sa, przystojnym jestes, a nuz podobasz sie komu?.. Ja ci pomoge i ulatwie wszystko... Od slowa do slowa, dal sie namówic wtedy. Otrzymawszy od bogatego i hojnego, oraz uprzejmego kuzyna pozyczke, wyekwipowal sie i poszedl na bal z nim razem. Edmund R. przeprowadzil rzecz cala bardzo zrecznie. Przedstawiwszy protegowanego swego, nie omieszkal przypomniec wszystkim z osobna o stryju jego, filantropijnym zapisodawcy, a takze o rodzicach, ongi, przed laty, zamoznych i wplywowych. Dobrze wychowanego, eleganckiego i milego tancerza zapraszac poczeto chetnie, tembardziej, iz powszechnie wiedziano o przyjazni jego z Edmundem R., znanym i cenionym bywalcem. Mlody mieszkaniec skromnego poddasza poruszyl sie niespokojnie na krzesle i spojrzal przed siebie wzrokiem zamglonym, zapatrzonym we wspomnienia wlasne. Wówczas to, po owym pierwszym balu, przestapil on zaczarowany dlan dotad próg salonów i zapamietale bawic sie poczal. Zycie, które prowadzil, upajalo go. Niepomny jutra - szalal. Trwalo to tygodni pare, i nagle skonczylo sie wszystko... Edmund R-ski, wezwany telegraficznie do umierajacej siostry za granice, wyjechal, pieniadze wyczerpaly sie równoczesnie, a zaniedbana czasowo jego wlasna zarobkowa praca wysunela mu sie z rak; ktos inny, takze potrzebujacy biedak, zastapil go. W okienko facyatki karnawalowicza zajrzal glód; po wizytach i balach pozostal w pamieci jego tylko chaos ogólny - wrazenie chwil rozkosznie jakby przesnionych, i jedno wspomnienie trwale. Oczy mlodego mezczyzny zadumane, w tej chwili blyszczace i jakby tkliwe, skierowaly sie w róg izdebki, gdzie w pólswietle lampy majaczyla fotografia. Nabyl ja u fotografa i niemal codziennie stroil w kwiaty; przedstawiala zas ona elegancka panne z towarzystwa, córke ukrainskiego magnata, blyszczaca ubieglego karnawalu w salonach pieknoscia, dowcipem, otoczona rojem wielbicieli, a która pokochal uczuciem milosci pierwszej - prawdziwej. Dla niej rzucil sie w wir czczych zabaw bez srodków po temu, bez pamieci... Odepchnietemu twarda reka biedy od rydwanu bawiacego sie swiata - przeslonietego w pamieci jego gaza uludna, mieniacego sie setkami odcieni i blasków - pozostaly tylko wspomnienia dreczace, rozkoszne, kilkunastu rozmów, tanców, uscisków dloni, spojrzen... i - nabyta za pieniadz wlasny fotografia pieknej dziewczyny. Mydlana banka zludna - marzenie!.. Siedzacy wciaz w zamysleniu przed stolikiem mlodzieniec glowe pochylil i ponownie ukryl ja w dlonie. Niby na jawie, przed oczyma zywo stanal mu bal ostatni... W jarzacej sie swiatel powodzi, wsród kolyszacych sie w takt melodyjnego walca par, suneli oni wówczas po szklistej posadzce salonów... Ona miala spuszczona glówke cudna i opierala sie z wdziekiem na jego ramieniu, on zas, tulac nieznacznie tancerke swa do piersi, pozeral wzrokiem jej twarz, nagie ramiona i szyje ksztaltna, a dluga i gietka, jak kwiat, o lodydze wysokiej. Od czasu do czasu piekna panna wznosila na niego swoje glebokie, mieniace sie zrenice, i spojrzenia ich spotykaly sie na chwile... Potem sliczne dziewcze przykrywalo znów oczy dlugiemi rzesami; on rzucal slówko, przyciskal machinalnie kibic jej do siebie, czekajac ponownie niemej zrenic rozmowy. Nagle uciszylo sie w balowej sali... To muzyka ustala byla, a oni walcowali jeszcze, ciagle przytuleni do siebie - zrosli skrytem jakby pragnieniem. Pózniej odprowadzil znuzona swa tancerke, a ona leciutenko, dziekczynnie paluszkami drobnemi scisnela jego dlon... Mlodzieniec zerwal sie z krzesla, potracil je gwaltownie, i duzymi krokami zaczal przebiegac szybko swój pokoik. Jednoczesnie z wyrazem milosci bezgranicznej spojrzenie jego pobieglo do komódki malej, gdzie stala fotografia z róza. Z krysztalowego kielicha delikatnie wychylal sie kwiat purpurowy, dotykajac warg prawie dziewczyny. Usteczka jej male usmiechaly sie rozkosznie, pocalunku zda sie spragnione... Mlody czlowiek pozostawal chwile w niemej kontemplacyi ubóstwianego przez sie kacika izdebki, az wreszcie powoli wzrok swój przeniósl w strone stolika, gdzie lezaly cicho banknoty i zloto. Wyraz marzenia, ekstazy blyskawicznie znikl z jego oblicza - przypomnial sobie chwile obecna. Zwolna do stolika zblizac sie poczal; utkwiwszy spojrzenie w rozsypanych pieniadzach, jednoczesnie myslal: - Niemi tylko moze zdobyc bym mógl swe marzenie, one pozwola mi i ulatwia zblizenie do ukochanej! A potem... I mimo woli znowu spojrzal mlodzieniec w róg pokoiku. Oczy dziewczyny kuszace patrzyly zalotnie, palily go, obiecywac sie zdawaly rozkoszy ulude, milosc - szczescie!.. Rumieniec oblal twarz mezczyzny. - Ach, miec ja, posiadac, i zyc jej zyciem, zlac sie z nia istnieniem i dusza!.. - zawirowala mu w glowie mysl uporczywa. - Przeciez to córka magnata; ksiazeta, hrabiowie ubiegaja sie o nia, czemze ty jestes dla niej? - zerem, nie otrzymasz jej nigdy, - uspakajala mózg, nerwy wzburzone, trzezwa, zimna logika. - Chyba, ze pieniedzy tych oto posiadziesz wiele... wiele... - Z malych strumieni tworza sie rzeki; wez to, a moze ci wiecej przybedzie!.. - szepnal rozum podstepnie. Mlody mieszkaniec facyatki schwycil sie nagle za glowe. Boze, Boze! - wyszeptal - cóz jednak uczynilo ze mnie to, tak krótkie zetkniecie sie z swiatem zbytku, to zbratanie sie, otarcie z ludzmi szychu i zlota! Jakze innym bylem dawniej! Jakze - lepszym!.. Mezczyzna smutnie zwiesil glowe. Teraz, przyjrzawszy sie niedawno ludziom bogatym, ich trybowi zycia, czul w sobie, poza uczuciem milosci, dziesiatki zwiazanych z niem pragnien. Zloto, ten bozek dumny i wspanialy, przed którym korzyly sie miliony, olsniewal go, mamil... Przedsmak zas mozliwych w dalekiej przyszlosci bogactw, uzycia, a kto wie, moze znaczenia i wplywów, wespól z osiagnieciem najprzód ukochanej kobiety, za pomoca tego oto, rozsypanego przed nim grosza - odbieral mu równowage duchowa, mieszal mysli. Porwal sie znowu z miejsca i po pokoju biegac poczal, niebawem jednak rzucil sie na krzeslo, wyczerpany, uporczywie, ponownie wpatrzywszy sie w fotografie ukochanej. Od czasu do czasu odrywal wzrok od drogich rysów kobiety i przenosil go z wolna na stos banknotów i zlota. Pózniej spojrzenie jego, wewnetrznej pracy mysli jakby posluszne, wracalo powtórnie do lubego wizerunku. Przy samych wargach dziewczyny drzal kwiat purpurowy obecnie - dziewcze i róza calowaly sie teraz lubieznie... A w izdebce tymczasem lampa powoli dogasac poczela stopniowo, niepewnem, migocacem swiatlem klócac sie jakby z rabkiem radosnego slonca, poprzez rolety zagladajacego co chwila do wnetrza facyaty. I pólcienie jakies, tajemnicze, mgliste wsunely sie równoczesnie na poddasze - zaludnily cicho puste, zakurzone katy jego... Siedzacy mlody czlowiek zrywa sie nagle z krzesla swego. Bo oto niespodzianie dwoic mu sie w oczach zaczyna... Rozsypane na stole zloto zalewa izdebke cala, a z komódki starej zstepowac zaczyna z wolna ona sama, zamglona i powiewna postac... Dotykajac stopkami drobnemi zlota, idzie ku niemu ona, z zalotnym usmiechem, piekna niewinna - chyli sie rozkosznie w jego ramiona!.. Mezczyzna ku zjawisku temu wyciaga instynktownie rece, na wpól przytomnie naprzód pochyla... Lecz oto nagle czar pryska... Wypelniajaca wnetrze izdebki zlocista przestrzen znika, zjawisko eteryczne zas zaczyna oddalac sie coraz bardziej, unosi w góre, niepochwytne, a za niem tylko na ciemnawem tle facyatki, jak waz ognisty, wije sie struga blyszczaca sciezka, dotyka stóp jego - pomostem zlota laczac go w ten sposób z uchodzacym cieniem ubóstwianej przezen kobiety. Wreszcie znika wszystko. Mlody mezczyzna przeciera dlonia czolo, rozglada sie... Niema nikogo! Cóz to wiec bylo? Hallucynacya zapewne naprezonych nerwów i rozigranej wyobrazni, rzucajaca mu na ekran pólcieniów izdebki fantasmagoryczny obraz noszonego ciagle w duszy dziewczecia! Wplyw to rozprzezonych wrazen i mysli, skutkiem wysilku, szumiacego jak potok, nawalem zwatpien i pytan mózgu. Zapewne... I mlodzieniec powtórnie przeciera dlonia zmeczone czolo, a jednoczesnie zaluje jakby, ze widzenie juz pierzchlo. Przed oczyma stoi mu ciagle, jak zywy, obraz jej, ukochanej - chlonie w siebie jej postac wdzieczna, caluje mysla oczy jej i usta. W przelocie zarazem, po raz nie wiadomo juz który, wzrok jego dotyka banknotów i zlota, a w duszy bunt mu sie zrywa. - Jak to?.. On mialby odtracic od siebie ten grosz, i w ten sposób stracic, na zawsze moze, srodki ku zdobyciu drogiej sercu kobiety?.. Zniszczyc bezpowrotnie pomost zlocisty, laczacy go z nia jakby w widzeniu proroczem? Nie, przenigdy. Tak naiwnym nie bedzie... Pieniadz ten potroi, majatek zrobi, fortune - zlotem przelamie, zwalczy przeszkody wszelkie. - Zrobic majatek, czyz to tak latwo? - na dnie duszy gdzies zatajone zwatpienie nagle ironicznie pyta, jakby ostudzic pragnac przedwczesna radosc. Chmura niezadowolenia przelatuje po czole mezczyzny. - Tak, zaiste, prawda, to nie tak latwo. Lecz z potega pieniedzy w dloni tak, czy tez inaczej, do wszystkiego zawsze dojsc lacniej w zyciu; - klucz zloty otwiera wszystkie bramy!.. I ostateczna, przelomowa walka odbywac sie w tej chwili zdaje w duszy mezczyzny. Na wysokiem czole naprezaja mu sie zyly, oczy ciemnieja, a twarz bledsza sie staje... Z necaca pokusa zawladniecia cudzem mieniem, po raz ostatni staja do boju wpojone w mlodocianych latach jeszcze zasady. Powrotna fala z daleka cicho plyna i plyna coraz potezniejsze, blizsze i zalewaja stopniowo umysl mlodzienca. Szemrza coraz donosniej, silniej... A z przyplywem ich jednoczesnie mieknac poczyna cos w duchu mlodego mezczyzny, bo oblicze jego wzburzone uspakaja sie stopniowo. Co mysli, z rysów twarzy odgadnac jeszcze trudno, domyslec sie jednak mozna, ze poryw jakis, szlachetniejszy od poprzednich, czystszy, opanowywac go - w swoje posiadanie bierze. Po chwili machinalnie ujmuje on w rece porzucony na stoliku obok pieniedzy pugilares i milczac, zgarniac poczyna rozsypany stos banknotów i rulonów monety. Przy czynnosci zas tej, zagadkowej jeszcze, bezustannie tak samo zamyslony mlodzieniec odwraca niebawem w dloni trzymany portfel, a równoczesnie spojrzenie jego pada na cos, czego nie zauwazyl dotad wcale. W rogu pugilaresu, u góry, malenka, dziewieciopalkowa rzuca mu sie w oczy korona hrabiowska; wdziecznie granacikami oprawionemi w zloto mieni sie ona, szyderczo zda sie patrzy... Na ten widok poprzedni spokój i wyraz pierzchaja nagle z rysów mezczyzny, i rzuca sie w tyl gwaltownie. Zrenice jego, zmatowane dotychczas cichem zamysleniem, zlowrogim teraz blyszcza ogniem, a jednoczesnie w duszy nastepuje momentalnie przewrót nagly. Znowu poczyna biegac po pokoju wzdluz i wszerz... I jak kepa drzew gdzies w polu samotna, co ugina sie pod gwaltownym naporem wichru ku ziemi, zwyciezona, pokorna - tak duch mlodzienca, miotany ponownie burza mysli, kolysac i giac sie poczyna. Gdy ujrzal on bowiem emblement ludzi utytulowanych, zywo stanely mu przed oczyma salony, których miesiecy temu pare byl gosciem i sylwetki hrabiczów, krecacych sie kolo jego ukochanej. Widzi ich jak na dloni, wszystkich, niby na jawie!.. Widzi dumnego ojca pieknej dziewczyny, zazwyczaj traktujacego go z góry - dla nich, potomków starozytnych rodów, chociaz czestokroc biednych - pelnym uprzejmosci wyrafinowanej i unizonej niemal grzecznosci. Widzi wreszcie siebie samego bezkarnie i dotkliwie obrazanym przez tychze arystokratów, lecz tak zrecznie, ze na pozór nieraz nie mozna zda sie bylo winic ich, czynili to bowiem oni, z ta subtelnoscia, oraz jubilerskiem jakby wykonczeniem, jak dotknac potrafia tylko ludzie "bardzo dobrze wychowani." I przy tem wspomnieniu ostatniem, jakby zraniony, mieszkaniec malej izdebki, wzdryga sie i wyrzuca szeptem: - Jak to? te dwadziescia pare tysiecy nalezy do jakiegos hrabiego? Zatem los slepy i ironiczny zarazem wsuwa mi w rece czesc mienia jednego z tych wlasnie, którym tak czesto zazdroscilem bogactwa, znaczenia i tytulów!.. I ja, wobec jednostki takiej, mialbym grac role szlachetnego, zwracac mu to, co dlan moze kropla w morzu tylko, fundusikiem, przeznaczonym zapewne na hulanki nocne i zabawe? - Ha-ha-ha!.. - rozlega sie po pokoiku szyderczy, szatanski prawie smiech mezczyzny, i odbija od scian niemilem dla ucha brzmieniem. - Ha-ha-ha, niedoczekanie twoje, panie hrabio!.. - szepcze dalej pólglosem, a krew w zylach kipi mu nieustannie - wre niespokojna, burzliwa. I z duszy jego jednoczesnie pierzchaja bezpowrotnie, zda sie, nikna, jak uluda i marzenie, wszelkie dobre zamiary, wszystkie, tak niedawne jeszcze, wahania pomiedzy prawami uczciwosci i ich pogwalceniem. Zwyciezka, jedyna, jedna rozgaszcza sie tam nienawisc tylko do kasty uprzywilejowanej i wyróznianej w spoleczenstwie. Wypielegnowana cierpieniem i bieda, wysubtelniona wyksztalceniem, a szczególniej przestawaniem jeszcze za granica w kolach róznych zapalonych glów, o przekonaniach skrajnie demokratycznych - rozogniona wreszcie nadczuloscia nerwowa w zblizeniu sie i czasowem powierzchownem zzyciu z przedstawicielami tej sfery - buchala obecnie goracym plomieniem, wszystko soba przewyzszajac i tlumiac. - Za moje upokorzenia, tak niedawne - zaszeptaly znów cicho usta mezczyzny - za moje cierpienia i biede - za to, ze ja nie mam takich przodków, jak ty, panie hrabio, ani twych bogactw, blasku i zlota - mam zycie cale w nedzy cierpiec, i to, gdy los sprawiedliwie bez watpienia, odbiera ci czastke mienia, przypadkiem, i mnie nia w zamian obdarza?.. 0, nie, panie hrabio!.. Zydowi, cyganowi, wrogowi - kazdemu bym zwrócil moze, lecz tobie - nigdy!.. Ostatnie slowa mieszkaniec poddasza wymówil w zapamietaniu glosno calkiem i z moca jakas dziwna. Twarz zas jego dziko po prostu wygladala w tej chwili; pociemniawszy, jakby od wewnetrznego ognia, demonicznie piekna i straszna zarazem byla ona, a zajadly plomien szczerej nienawisci do tak zwanych powszechnie "arystokratów" zajasnial na niej pelnym blaskiem. Odruchem naglym zblizyl sie do stolu i obie dlonie polozyl na plikach banknotów i zlocie. Czego nie zdolaly stanowczo uczynic okolicznosci inne, sprawila chec dokuczenia w czemkolwiek wyzej postawionej spolecznej jednostce, jedna chwilka nienawisci i szalu. - Moje, moje!.. - wyszeptaly usta mezczyzny zwyciezko, jakby z mimowolna, ukryta w sobie radosci nuta, a echo slów tych, urywanych, cichych, dziwna moca rozbrzmialo w martwem milczeniu facyatki. Cisza nastala znowu. Tylko w piersiach mieszkanca poddasza przeleknione jakby swym czynem serce poczelo bic przyciszonym tetnem, a szelest ten miarowy, jak zegaru wahadlo, mierzyc sie zdawalo te chwile przelomowa w duszy czlowieka, depczacego uczciwosc prawa dla milosci, nienawisci i zlota!.. Nagle martwote pokoju przerwalo cos gwaltownie. Byly to czyjes kroki silne, przyspieszone, idace po schodach, a coraz wyrazniejsze, blizsze... Niebawem rozlegly sie tuz za drzwiami, ucichly, i jakas reka wstrzasnela lekko klamka, w slad zatem zas rozleglo sie trzykrotne pukanie. Gdyby w kataklizmie niespodzianym runela ziemia, zapadajac sie gdzie w niezmierzone glebie wszechswiata - mniejsze to chyba uczyniloby wrazenie na stojacym przed stolem mezczyznie, niz chwila obecna... Nogi zadrzaly mu, a bojazliwa trwoga sciela krew w zylach, cos zas, niby gad obslizly, przemknelo po krzyzach i za kark chwycilo despotycznie, zaparlszy dech w piersiach. W pólswiatlach dogorywajacego wlasnie plomyka lampy twarz pochylonego nad pieniedzmi mlodzienca nabrala strasznego, a zarazem dojmujaco trupio-bladego wyrazu, rece zas, jak kleszcze, wpily sie w lezace pod niemi banknoty. - Nie oddam was, nie zwróce za nic w swiecie! - mówic sie zdawaly wyraznie kurczowo zacisniete palce, drzace w zwojach papierów i zlocie. Z ekranu izdebki, majaczacego coraz bledszymi cieniami, swiatlo w tej samej chwili zniklo; zapanowala tu szarawa ciemnosc, a w slad zatem rozleglo sie powtórne, tym razem silniejsze pukanie, poza drzwiami zas jednoczesnie daly sie slyszec slowa, wyrzeczone glosem meskim, dzwiecznym i mlodym. - Widac, ze spi, lub go nie ma... - Ale to oryginalne - zauwazyl ktos drugi, ciszej nieco. - Zareczam ci, iz przed chwila palila sie wewnatrz pokoju lampa, przez szpary u drzwi slizgalo sie swiatlo! - slowo! - Ha, jesli tak, to moze Romanek ma u siebie jakas dyskretna, a wesola wizytke - snac z rozmyslem donosnie rozlegl sie glos pierwszy. - Nie przeszkadzajmy mu. Chodz, Hermanie!.. - Wesolej zabawy! - krzyknal ironicznie nazwany Hermanem, nachyliwszy sie do drzwi, zapewne blizko, bo echo glosu jego wstrzasnelo scianami poddasza, poczem kroki przybylych oddalac sie zaczely. Westchnienie ulgi podnioslo piers mezczyzny. Kilka kropel zimnego potu upadlo mu na rozpostarte dlonie; zbudzony tem jakby, odstapil od stolu i rzucil sie w wycienczeniu na kanapke. Poznal po glosie tych dwóch, dobijajacych sie don przed chwila, poczciwych studentów uniwersytetu - widzial w wyobrazni swej teraz niemal obok siebie wyrazne postacie ich, w wytartych mundurach i splowialych od slót i slonca czapkach, pokrzywionych butach... Biedni chlopcy! Przypadkowo zaprzyjaznil sie z nimi, jak tylko przybyl tu, do miasta - oni, zacne serca, pierwsi uczynnie nastreczyli mu zarobkowa prace... Dawno juz nie widzial ich. Ba, pare razy nawet w epoce owego kilkutygodniowego swiatowego szalu, spotykajac ich na ulicy, a bedac w towarzystwie eleganckich karnawalowiczów, mimo woli powstydzil sie ich i udal, ze nie dostrzega. Nie pamietali mu tego - przyszli. Mieszkaniec poddasza w zamysleniu przesunal dlonia po jedwabistych swych wlosach. - Gdybyz oni wiedzieli i czytac mogli w duszy jego? Rumieniec palacego wstydu i upokorzenia zakwitl na twarzy mlodzienca, a wyraz cierpienia i wewnetrznego bólu rylcem swym zlobic mu poczal rysy wyrazistego oblicza. Dlugo jeszcze przesiedzial tak w zadumie... A gdy po niejakim czasie slonce zajrzalo znów do poddasza, nie bylo juz zlota na stole; schowane - zniklo, mlody zas czlowiek, smiertelnie znuzony moralna walka, na wpól ubrany, cicho zdawal sie drzemac na lózku. Niebawem zasnal..... I sen oto, przed wewnetrznym wzrokiem duszy mlodzienca, w tem tajemniczem jej zyciu marzen i rojen, snuc mu zaczal przedziwne obrazy... A wiec najprzód zdalo sie spiacemu, iz leci on w przestrzen bez konca, ciemna i mroczna, unoszony niewidzialna jakas sila... Tuli w objeciach swych przytem jakas powiewna kobieca postac... Podobna, choc nie identycznie i calkiem, jest ona do ukochanej przezen dziewczyny, a objawszy pieszczotliwie szyje jego nagiemi ramiony, tak zawisla, ustami lgnie do jego ust rozkosznie - on zas, jak z kielicha pieniace sie, musujace wino, pije nektar warg tych wilgotnych, tonac w pocalunku ciaglym, nieustannym, zda sie - wiecznym. Upajajacy wreszcie jednak zawrót glowy i oslabienie omdlewajace jakies i dziwne z wolna poczyna go ogarniac. Za wiele, zanadto upajajacej, oszalamiajacej slodyczy daja mu juz te kobiece usta, jak pieczec do warg jego bez konca przylgniete. Lecz oto nagle ciemnieje mu w oczach wszystko dokola i sil swoich nie czuje juz prawie. Przymyka wiec powieki i leci znów tak samo dalej w przestrzen, niczego niepomny i nic zgola w okrag siebie nie widzac. Trwa tak dosc dlugo... Wreszcie, wypoczawszy w ten sposób po swem wyczerpaniu, nie czujac juz ani ciezaru zwislej na jego szyi kobiety, ani zawrotnego czasu jej tchnienia... otwiera oczy... Tamte, widziane przed chwila obrazy, bezpowrotnie pierzchly; obecnie znajduje sie zupelnie sam. Stoi teraz na ziemi, a stopy jego dotykaja jakiejs kamienistej plaszczyzny, szarej, bezludnej i smutnej. Promienie zachodzacego slonca zloca ja i krwawia swym dogasajacym, zamierajacym blaskiem... On zas nieporuszony stoi i bezustannie patrzy. Nagle promienie gasna... Mrok szary pokrywa plaszczem swym wszystko dokola, a w cieniach tych tajemniczych, cichych, szeptac i ruszac sie cos poczyna. Z rumowisk i kamienistych szczelin podstepnie wypelzly oto jakies postacie, mary, i jak duchy nie z tej jakby ziemi, skrzydlate - rozpierzchaja sie po równinie, z przytlumionym szelestem. Nad glowami ich leca wielkie czarne zlowrózbne ptaki, szumem swych skrzydel macac martwote rozlanej wokolo pustki i ciszy. On, nic zgola nie pojmujac, spoglada wciaz, przelekly, zdziwiony... Po chwili dopiero zdaje sie rozumiec... To - posluszne niewidzialnemu, a nadprzyrodzonemu skinieniu - leca tak zapewne zerowac na padól ziemski - wyrzuty sumienia!... Tymczasem szmer lotu ptaków - olbrzymów cichnie, zmierzch pochlania ich postacie - nikna. On z ulga oddycha i instynktownie postepuje pare kroków naprzód. Nagle wyrywa mu sie z piersi przenikliwy krzyk!... Nad jego glowa wiszac, chwieje sie ptak czarnopióry, a znizywszy lotu swego, wkrótce siada mu na ramionach, niemilosiernie wpiwszy w nie swe szpony, równoczesnie zas w glowie uczuwa uderzenia miarowe. To ptak ów straszny i wielki, niby dzieciol w pien drzewa, stuka jemu tak w czaszke jednostajnie... W slad za tem jedna z pierzchajacych wokolo postaci zjawia sie przed nim blizko. Ubrana w lachmany, czarna i brudna, przyskakuje don obcesowo, drapiezna, i utkwiwszy w oblicze ofiary swej palace zarem, plomienne, dzikie zrenice, nachyla sie bardziej jeszcze i plwac mu w sama twarz poczyna. Z ust jej, wykrzywionych, wstretnych, leja sie strumienie lawy zlotej i pala, bola... A jednoczesnie tancza oto w krag, z szelestem widziane niedawno w portfelu zwitki storublówek i innych banknotów. Dwojac sie, trojac w oczach, przybieraja one fantastyczne ksztalty, a niektóre, przedzierzgniete jakby w jakies karly zlowrogie, szponami drobnemi rwa mu cialo bez litosci. Inne znowu, z glowami wezów obrzydliwych, syczac, kasaja go zewszad. Napastowany, nieprzytomny, opedzajac sie rozpaczliwie, rekami, nogami - ciagle, tarzajac sie nawet od jakiegos czasu po kamienistych zrebach - uciekac w koncu zaczyna równina, jak szalony. Potyka sie co chwila, pada i ucieka znowu, gnany czereda karlów i olbrzymików, o glowach, szyjach gadów, z blyszczacemi zadlami ze zlota. Nad glowa, z ramion przemoca spedzony, wisi wciaz ptak olbrzymi, a postac glówna, mglista, leci z nim wespól w mroczna dal... Nagle, niewiadomo jak, skad i kiedy zjawia sie znowu poprzednia kobieca postac. Spiacy, w swem majaczeniu sennem - odczuwa niewyslowiona radosc; a ona, podawszy swa raczke drobna, z usmiechem zalotnym na slicznie wykrojonych usteczkach, towarzyszyc mu zaczyna. Razem bezustannie biegna teraz po kamienistej równinie. Czarowna towarzyszka jednak nie czuje, jakoby, co dolega mezczyznie, i nie widzi roju przesladowców jego. Dziewcze to, czy kobieta, ubrana cala w bieli, zasypana kwieciem róz i konwalii - cudna, lecz lekko, dotykajac sie zaledwie stopkami swemi ostrych kamieni. Nad glówka jej, jakby w przeciwienstwie ptakiem czarnym, lecacym obok - chwieje sie duzy ptak bialy... Zjawisko snieznego ptaka trwa jednak bardzo krótko, bo oto jemu, wpatrzonemu uporczywie w swa towarzyszke, zdaje sie nagle, ze pióra u skrzydel tych mlecznych z lekka szarzec poczynaja, stopniowo ciemniejsza przybierajac barwe... Wyteza wzrok coraz bardziej, ale niebawem nic wokolo, nawet przesladujacych go mar, rozpoznac nie jest w stanie. Noc czarna, despotyczna, rozpinac wlasnie poczyna nad plaszczyzna ponura swa opone. Naraz znika wszystko... On równoczesnie czuje, ze leci w przepasc bez dna, tresci, oraz w chaos, z którego ocuca go dopiero uderzenie silne o cos calem cialem. Spoglada... Przed nim obecnie wznosi sie sfinks olbrzymi; o niego to w rozpedzie uderzyl sie przed chwila. W jasnosciach aureoli gorzeje fosforycznym blaskiem, usmiechajac sie zagadkowo. Na olbrzymich barkach jego, na tulowiu - obliczu, wszedzie, niedostrzegalne zrazu dla ludzkiego oka, wija sie, ruszaja miryady drobnych lilipucich postaci. Jedne z nich rodza sie tu z usmiechem na ustach i piskiem, innych do grobu zanosza; ci walcza, depcza po sobie, zabijaja sie, wzajem w przepascie spychaja - tamci w ramionach drugich pija milosci rozkosze, a tam znów inni jeszcze glodne twarze i rece wynedzniale wyciagaja po datek, sasiadujac z blizka z takimi, co w bogactwie i zbytkach nurzaja sie po uszy, lub grzezna cialem w rozpuscie, jak w blocie. A srodkiem - rozbite na tysiace strumieni, na kropel miliony rozprysle, plynie, faluje zloto... I przed promienistymi jego potoki, jak przed swietoscia - korzy sie pokornie, sluzalczo, wszystko dokola. Czolem lilipucie bija przed nim miryady - to tez ono nadaje owemu sfinksowi tajemniczemu blask fosforyczny - ono króluje tu, bezpodzielnie panuje. Lecz oto nagle olbrzymia glowa sfinksa ujrzala snac nowego przybysza. Usta jego, wyniosle i dumne, rozchylaja sie szerzej, i miast zwyklego usmiechu zagadki, sardoniczny, szyderczy, wstrzasa przestrzeniami smiech. Ha-ha-ha!... Ha-ha-ha!... sfinks smieje sie - smieje szatansko i zwyciezko jakby - wyniosle - strasznie!... ............................................ Gluchy jek wyrwal sie z piersi uspionego czlowieka. Wstrzasnal on murami pograzonej w ciszy izdebki, krajac zali serce swem echem smutnem, cichl i gasl, zamierajac powoli... ............................................ Obudzil sie spiacy. Wyleklym, zamglonym jeszcze wzrokiem szklanym popatrzyl zaspany wokolo siebie bezprzytomnie i niebawem przymknal na powrót ociezale powieki, obróciwszy sie równoczesnie do sciany. W kilka zas minut pózniej, blada twarz mieszkanca facyatki, spokojna, nieruchomo spoczywala na poduszce, pograzona w twardem uspieniu. Dusza tym razem zdrzemnela sie w nim zapewne równiez, oddech bowiem spiacego miarowy rozlegal sie juz swobodnie calkiem w samotnej, cichej izdebce. CZESC PIERWSZA. Zdazajac do poblizkiej Wenecyi, wpadl pociag kuryerski w morze, i huczac, lecial, plynal niby po powierzchni fali. W przedziale wagonu drugiej klasy bylo tylko dwoje ludzi. Kobieta mloda, ubrana w strój lekki, dystyngowany, z szarego materyalu, drzemala, czy spala, wcisnieta w glab, z glówka oparta o poduszke boczna - mezczyzna zas, siedzacy naprzeciw, trzymal delikatnie w dloniach pozostawiona w uscisku jej raczke drobna, i pochylony z lekka, patrzyl z miloscia w znuzone rysy i blada twarzyczke kobiety. Od czasu do czasu wzrok jego odrywal sie od oblicza towarzyszki, biegl poprzez otwarte okno, scigajac, zda sie, pograzone w ciemnosciach bezgwiezdnej nocy, niewidzialne tuz poza mknacym pociagiem Adryatyku fale. I wtedy, za kazdym razem przesuwala sie chmurka jakby po czole jego, osiadal tam jakis cien niepochwytny, a usta jednoczesnie drgaly skrzywieniem goryczy, czy bólu pelnem. Gdy jednak wzrok znizal ponownie, to w zetknieciu sie z obliczem mlodej kobiety, pograzonem w cichem uspieniu - oczy smutkiem zamglone lagodnialy mu prawie natychmiast, a choc pomimo woli i bezustannie mysl rozpamietywac sie cos zdawala - z ust momentalnie znikalo zagiecie cierpienia i powoli przeistaczalo sie w usmiech, oraz zapatrzenie sie w ukochane rysy. Siedzacy tak w zamysleniu nieruchomo - a w widocznej obawie zbudzenia towarzyszki - podrózny posiadal cechy zewnetrzne dosc interesujace. Byl to przede wszystkiem mezczyzna piekny bardzo; ciemny brunet, o wytwornej powierzchownosci i ukladzie, charakterystycznej owalnej glowie i czole wypuklem, upiekszonem lukiem brwi czarnych, waziutkich i regularnych, mial on pociagla, sniada twarz, okolona sredniej wielkosci broda. Nerwowe, wyraziste rysy oblicza tego wyraznie zdradzaly przytem pochodzenie poludniowe, zarówno jak i piekne, duze oczy, patrzace na swiat goraco, z rozmarzeniem nieokreslonem, aksamitnem spojrzeniem dziecka Italii. Do drugiej ojczyzny swej poniekad rzeczywiscie dazyl tak lat trzydziesci zaledwie majacy mlody czlowiek. Noszacy jedno ze staroszlacheckich nazwisk, Roman Dzierzymirski, byl synem niezyjacego juz, a dawniej bogatego bardzo i znanego w szerokich kolach wlasnego kraju, Oskara Dzierzymirskiego, oraz zony jego, rodem Wloszki, a bylej przed swoim slubem spiewaczki. Pochodzenia pono watpliwego bardzo, choc niezwyklej urody i wdzieku, byla ta matka Dzierzymirskiego Romana, bedaca, jak mówili jedni, dzieckiem milosci wolnej pewnego dorobkiewicza rzymskiego - jak twierdzili drudzy, podrzutkiem tylko, z metów spolecznych dzisiejszej Romy, wychowanem i uposazonem przez tegoz przemyslowca wloskiego. Po niej pieknosc odziedziczyl syn, po ojcu zas niewatpliwie te wytwornosc, która cechowala najmniejsze nawet poruszenie siedzacego podróznika, i postawe jakby panska, mimo woli nieco wyniosla. Roman Dzierzymirski jechal wlasnie z malzonka swa w podróz poslubna, a raczej z kraju uciekal, ojciec bowiem spiacej cicho naprzeciwko niego kobiety, szatynki, o slicznych rysach, January Gowartowski, bogaty i dumny magnat kresowy, odmówil byl jemu jej reki... Lecz milosc namietna nie pyta, gdy idzie o posiadanie kobiety! Roman zdobyl swa zone dzisiejsza, porwawszy ja za jej zgoda. Slub ich tajemny, w malej wioseczce, w zaciszu Karpat - odbyl sie wlasnie dwa dni temu... Przyszlo mu to wszystko z latwoscia. Ola kochala go, ubóstwiala, nic zgola nie widzac poza nim, na strone materyalna zas i koszta, wynikle z takiego niespodzianego obrotu rzeczy, zwracac on uwagi nie mial potrzeby. W rodzinnem miescie wiadomem bylo powszechnie, iz rok, czy dwa lata temu odziedziczyl Roman Dzierzymirski fortunke w kapitale, po dalekim krewnym, osiadlym i zmarlym w Stanach Zjednoczonych. Jechal zatem dzis mlody i ostatni potomek dogasajacej juz w nim rodziny Dzierzymirskich, ze skarbem swym, droga sercu malzonka, do Wloch, ojczyzny matczynej. Wzrok jego, blakajacy sie bezustannie pomiedzy twarza zony, a skrytym cieniami nocy krajobrazem, zamglony, myslacy, w dalszym ciagu wspominac sie cos zdawal. Poza oknami wagonu fale morza nieustannie szemraly wciaz cicho, w dali zas, na czarnem tle widnokregu, stopniowo, coraz blizsze, blyszczaly juz swiatelka Wenecyi. - Oto tam - mówily niejako marzace oczy mezczyzny - za godzin kilka czekaja mnie usmiechy pierwsze i rozkosze ziemskiego szczescia w objeciach ukochanej ponad wszystko kobiety! Oto tam, wymarzony od tak dawna, oczekuje na mnie raj wlasny uludnego podzialu wzajemnego uczucia, w zupelnem oddaniu sie niepokalanego niczem dotad kwiatu - niewinnego dziewczecia... Wzrok Romana z zachwytem spoczal na twarzy spiacej kobiety. Równoczesnie pociag, pozostawiwszy morze za soba, wpadl w jakies gaje, brzeczace rojem owadów. Jednostajna, monotonna ich muzyka wpadala uporczywie w uszy podróznego, a on, caly zasluchany, spojrzeniem swem znowu ogarnal ciemna przestrzen poza oknem wagonu. - Co, zagadkowa przyszlosci, niesiesz mi w darze?.. Czy zaplacisz mi za to, com przebyl dotad, przecierpial, dla zdobycia drogiego dzisiaj? Czy wynagrodzisz, czy skarzesz? - pytac sie zdawaly czarnej nocnej dali posmutniale nagle chwilowo oczy mezczyzny. I ponownie w kaciku warg jego pojawilo sie bolesne, przelotne zagiecie ust, a snac usilujac odpedzic mysl przykra, Dzierzymirski powstal ostroznie, nie wypuszczajac wciaz z dloni raczki uspionej swej towarzyszki. Wychylil przez otwarte okno glowe... Na tle ciemnosci polyskiwaly juz teraz rzesiscie swiatla - pociag wjezdzal wlasnie na stacye. W sekunde, z nagla szarpniete, gwaltownie zatrzymaly sie wagony. Dzierzymirski o malo nie upadl, straciwszy na razie równowage, i pociagnal za soba raczke zony, sciskajaca jego dlon lewa - prawa zas oparl sie silnie o rame okna. - Ach!.. ach!.. - z trwoga, wyrwalo sie z ust mlodej kobiety, i otworzyla szeroko oczy, zdziwiona. Szybko Roman pochylil sie ku niej i przemówil miekko: - Przepraszam cie, kochanie, przestraszylas sie, prawda?.. Ale to wina nie moja - wagony szarpnely tak silnie... - To ty... Romanie!.. - szepnela kobieta i zarzuciwszy w slad za tem, z niewyslowionym wdziekiem, obie rece na szyje mezczyzny, przytulila sie don czule, skladajac równoczesnie pocalunek na pieknem czole. - Wysiadziemy, zlotko, juz Wenecya! - rzekl Roman, wysuwajac sie delikatnie z objec mlodej zony unióslszy ja w ramionach, postawil na równe nogi. - Nareszcie!... - wykrzyknela Ola radosnie, oprzytomniawszy calkiem na widok jasniejacego dworca. - We-ne-cya! - zabrzmialo donosnie pod samem oknem wagonu, gdzie ukazala sie kedzierzawa glowa i smiejaca twarz konduktora. - Statione Ve-ne-tia!.. - przeciagle, spiewnie odpowiedzial glosowi pierwszego konduktora okrzyk drugi, dalszy, i zginal. Pociag, którym jechali Dzierzymirscy, zatrzymujac sie tylko kilka minut, jechal dalej wprost do Medyolanu - nalezalo sie spieszyc... Roman pobiegl do przeciwleglego okna, otworzyl gwaltownie drzwiczki od wagonu, i poczal wolac donosnie: - Facchino!.. facchino!.. *) [*) Po wlosku tragarz.] Za mezem zrecznie wyskoczyla z wagonu Ola Dzierzymirska. Niebawem zjawil sie pozadany tragarz i ruszono z bagazem do dworca. Tu obstapiono przyjezdnych. Caly rój przeróznych figur halasliwie ofiarowywac im poczal swoje uslugi, rzad zas sluzby hotelowej, w galonach, z ozywieniem i gestykulacya namawial ich kazdy z osobna do siebie. Gadatliwosc Wlochów oszolomila na razie Dzierzymirskich. Po chwili dopiero Roman, znajacy kilka wloskich wyrazów, zdolal sie porozumiec i wybrawszy hotel, kazal sie prowadzic do przystani. Niebawem mloda para podróznych sadowila sie juz w wygodnej, na czarno pomalowanej gondoli, obslugiwana z natarczywoscia przez róznorodnych oberwanców i gapiów, stojacych w poblizu. - Pysznie sie siedzi! - zawyrokowala glosno Ola, wyciagnawszy sie na miekkiem, czarna skóra obitem, siedzeniu. Roman usiadl przy niej - gondola zakolysala sie lekko... Powoli odpychano juz ja od brzegu, gdy oto z kilkunastu stron naraz wyciagnely sie ku majacym odjezdzac proszace dlonie z kapeluszami, i chórem zabrzmiala prosba o datek. "Soldo, soldo!" choc unizenie, lecz z odcieniem lekkiej jakby grozby, rozlegalo sie dokola ustawicznie powtarzane na wszystkie tony. - A to zlodzieje!.. - mruknal Dzierzymirski; zmuszony jednak wyjac z kieszeni portmonetke, rzucil tam i ówdzie z humorem drobne monety. Gondola ruszyla juz - plyneli... Mloda kobiete zabawila ta scena. Perlisty smieszek jej, wesoly, rozlegal sie wokolo, gdy oto nagle, jakby czems zmrozony, ucichl. I Ola, objawszy wzrokiem roztaczajacy sie przed nia krajobraz, ruchem wdziecznym przytulila sie do meza. - Jak tu czarno, Romanie, nieprawdaz? - szepnela. Dzierzymirski, milczac, opiekunczo objal ramieniem kibic zony i przycisnal ja miekko do piersi, rozejrzawszy sie zarazem. Rzeczywiscie, czarno tu bylo. Wenecya juz spala. Sklebione chmurami niebo odbijalo sie w metnej wodzie kanalów i powlekalo je kirem ciemnosci, po którym tylko blednym ognikiem przeswiecalo, wilo sie czerwone swiatelko latarni, umieszczonej u spiczastego, zebatego konca gondoli. Plyneli przez Canale Grande*). [*) Po wlosku : Kanal Wielki.] Jak gdyby sniac o swej dawnej potedze i chwale, wokolo nich zadumane, ciche staly wyniosle rzedem weneckie palace. W zadnem oknie nie palilo sie juz swiatlo, otulalo je milczenie zupelne. Gondola, kolyszac sie z lekka, unoszac co chwila swe przednie i tylne dzioby, plynela spokojnie, z jednostajnym pluskiem wiosel i szmerem rozstepujacej sie pod nia fali. Przytuleni do siebie, dluzsza chwile z ciekawoscia patrzyli Dzierzymirscy wokolo. Z ustek pierwszej Oli niebawem posypaly sie rozliczne uwagi. - Patrz, patrz, Romanie! - wolala ona co chwila, wskazujac z zajeciem na wznoszace sie zewszad budowle. Dzierzymirski potakiwal zonie, objasnial, i pólglosem prowadzona swobodna pomiedzy jadacymi rozmowa zbudzila milczenie sniace - rozniosla sie echem wyraznem po grodzie weneckim, o tej porze tak bardzo cichym. Tymczasem po obu stronach kanalu kolejno przesuwaly sie, jak w kalejdoskopie, cudne swa archaiczna struktura palace. A wiec, najpiekniejszy moze z prywatnych siedzib Wenecyi, wlasnosc ksiazat della Grazia, wychylal sie z cieni "Palazzo Vendramin-Calergi", z roku 1841 w stylu poczatkowego odrodzenia; z nim sasiadowal skromny, siegajacy XV wieku, palac "Erizzo" - dalej zwracal znów uwage inny, z pozlacanym niegdys frontem, do dzis dnia zwany "Ca Doro". Opodal bardzo piekny wznosil sie majestatycznie dzisiejszy lombard miejski, palac "Corner della Regina", wzniesiony w r. 1724 na tem samem miejscu, gdzie ujrzala swiat królowa Cypru, wenecyanka, Katarzyna Cornaro. Wkrótce, tuz poza dzisiejsza poczta w Wenecyi, zajmujaca dawniejszy niemiecki magazyn towarów "Fondaco de Tedeschi", zamajaczyl olbrzymi most "Ponte di Rialto", w ksztalcie murowanego luku wzniesiony. Wsunawszy sie pod jego arkady, gondola Dzierzymirskich cichutko przesliznela sie tamtedy i skrecila wkrótce na lewo, w wazki kanalik, stanowiacy arterye boczna "Canale Grando". Szeroka tasma wielkiego kanalu znikla wkrótce z oczu i jadaca barka, zaglebiajac sie coraz bardziej w szyje wodnej uliczki, wymijac poczela coraz ciasniejsze i wezsze zaulki. Sciany domów odrapane, ponure, szly, zdawalo sie, na plynacych w gondoli, a sciesniajac sie coraz bardziej, pragnely pochlonac, gubic ja niejako w swym labiryncie. Ciemnosci nocne panowaly tu jeszcze wieksze. Gdzieniegdzie tylko lsnila zóltawo mdlym swiatlem latarnia - zywego ducha zas nigdzie dopatrzec sie nie mozna bylo. Umilkla od paru minut Ola trwoznie przylgnela glówka do ramienia Romana. - Brr! straszno tu jakos... - szepnela. - Nic, kochanie - odparl Dzierzymirski, musnawszy pocalunkiem jej wlosy - zaraz dojezdzamy. Nieprawdaz, ze juz blizko? - zwrócil sie do gondoliera lamanem wloskiem narzeczem. - Si, signore. - odparl zywo zapytany, a nudzac sie znac, bo z cudzoziemcem gawedzic nie mógl, zanucil pólglosem jakas smetna piosenke. Ubrany calkiem bialo, wahadlowym ruchem przechylajac sie bezustannie przy wioslowaniu w prawo i lewo, na tle otaczajacych ciemnosci, czynil on wrazenie fantastycznego zjawiska, glos zas jego monotonny blakal sie po katach i odbijal dziwnem echem o mury, oraz zakratowane okna w swym snie zakletych jakby domów. Roman milczal. Ujmujac dlon i tulac miekko w objeciu Ole, wsluchiwal sie w ten spiew jednostajny, mrukliwy, i dziwnego doznawal wrazenia. Zdawalo mu sie mianowicie, ze on nie do cywilizowanego, dzisiejszego, ale jakiegos zbójeckiego z zamierzchlej przeszlosci dojezdza grodu; ze ucieka, kryje sie tu ze swym porwanym, czy tez skradzionym lupem... Oto z ciemnych zaulków i katów spiacej Wenecyi wysuwaja sie po prostu jakby wyrazne jakies cienie, mary, czy odbicie dawnych zbrodni, mordu i gwaltów, tak licznych w historyi krwawej tego dziwnego miasta... - A ňel! *) - rozlegl sie nagle tuz za Dzierzymirskim krzykliwy glos gondoliera, i lódz jednoczesnie zboczyla w zaulek ciemny. [*) Uwaga!] - Sia-stali! *) - przeciagle odpowiedzial ktos z innej gondoli. [*) Na prawo!] Roman i Ola spojrzeli ciekawie. W nadplywajacej weneckiej barce siedzial mezczyzna czarno ubrany, w bialym kapeluszu, brunet, o ponurem wejrzeniu. Gondola, otarlszy sie prawie o napotkana lódke, przesliznela sie cicho - znowu byli sami. - Patrz, tam sie swieci, co sie stalo?... - rzekla pólglosem Ola, krecac glówka i wskazujac pietro jednego z domów. Roman spojrzal. - A, rzeczywiscie - odparl - przeciez choc jeden jakis znak zycia... Na brudna wode kanalu, porysowana sciane i kolyszacy sie kadlub pustej gondoli, przywiazanej u stopni marmurowych wielkich kutych drzwi, kladlo sie cieniem przycmione czerwonawe swiatlo, idace z okna oswietlonej komnaty. Jednoczesnie plynely melodyjne, ciche akordy fortepianu, wydobywane znac miekka kobieca raczka. Wtórowal im niesmialy brzek mandoliny. Rozplywajac sie powoli, w milczeniu, muzyczne tony laczyly sie zgodnie co pare minut ze spiewem, meskim, silnym tenorem, i szly ponad dachy, kanaly, lecialy daleko, drzace... Poruszony muzyka i spiewem, Dzierzymirski silniej przycisnal do siebie Ole. Wsluchani w melodye milosnej piesni poludnia, zblizyli sie oni instynktownie, a twarze ich, parte ku sobie, pochylily sie. Pocalunek goracy zlaczyl usta mezczyzny i kobiety; nie odrywajac warg, w dreszczu wzajemnej rozkoszy, wsród deszczu spadajacych, jak drobne krople rosy, dzwieków - przeplyneli Dzierzymirscy pod oknami domu. Coraz cichsze fale granej melodyi gonily ich, powodzia zalewaly jeszcze czas jakis, az umilkly. Gondola w tej samej wlasnie chwili wjechala na kanal s-go Marka; plac tejze nazwy, gdzie w calej pelni ogniskowalo sie jeszcze zycie miasta, zamigotal rzesiscie w oddali dziesiatkami niebieskawych i zóltych swiatel - przewoznik oznajmil glosno podróznym, ze sa juz na miejscu. - Dojezdzamy, Oluniu! - poinformowal Roman i z usmiechem wpatrzyl sie namietnie i czule w twarz swej towarzyszki. W ciemnosciach nawet nocy, widoczny rumieniec objal plomieniem twarz kobiety, i wzrok w zawstydzeniu spuscila przed palacem spojrzeniem mezczyzny, które zapewne swym blaskiem mówilo cos nad wyraz smialego. W tej chwili wlasnie przedni dziób gondoli stuknal o marmurowe stopnie hotelowego balkonu, a w pare minut pózniej Roman i Ola znajdowali sie juz w obszernym, o marmurowych scianach i posadzce pokoju, rozbrzmiewajacym w ciszy stlumionem, gluchem brzeczeniem mustyków. Odprawiwszy natarczywego sluge, proponujacego im przyslac natychmiast przewodnika, w celu obejrzenia powierzchownego na przechadzce placu San Marco, bazyliki i palacu Dozów -Dzierzymirscy wkrótce pozostali zupelnie sami..... W Wenecyi wszedzie pogasly juz swiatla. Noc zupelna, czarna, zawisla chwilowo nad grodem. Nie trwalo to jednak dlugo; stopniowo chmury na niebie rozstepowac sie poczely i rabek ksiezyca niesmialo wychylil sie z poza nich. Zamigotal na wiezycach kosciola s-go Marka, zlotawym brazie czterech rumaków, królujacych na szczycie tej katedry - musnal swym blaskiem sciany palacu Dozów, a przeszedlszy sie po jego galeryach ponurych, zajrzal w zakratowane okna wiszacego mostu, laczacego palac z dawnem wiezieniem, a znanego powszechnie pod nazwa "Mostu Westchnien". Wyjrzawszy zas juz odwazniej nieco, tracil srebrzysty lsniaca tafle laguny, zadrgal siecia swiatla na powierzchni wód, a niebieskawa sciezyna dotknawszy sie ich pieszczotliwie, otworzyl nagle perspektywe daleka, hen! az ku Lido-na morze... W niezamaconej niczem ciszy, starozytne zegary licznych koscielnych i klasztornych wiezycach wybijac poczely rytmicznie któras godzine. Jedne z nich brzmialy basem, inne kwilily wiolinem, lub brzeczaly melodyjnie, laczac w sobie te dwa melodyjne klucze, a bijac w ten sposób, zdawaly sie mierzyc w milczeniu chwile czyjegos moze szczescia... Niedyskretne, ciekawe, promienie ksiezyca zaszklily sie jasnem swiatlem na taflach szyb hotelowych, dawnego palacu Dandolo. Zatrzymaly zda sie dluzej przy jednem oknie i pomknely znowu obojetne w dal... A posagowo usmiechniete, wiecznie tak samo szerokie oblicze ksiezyca nie zmienilo wcale wyrazu. Bo cóz go zaiste, obchodzic moglo tych dwoje ludzi, którzy przybyli az tutaj po ulude rozkoszy? Cóz znaczyly dlan dwa serca, zrywajace wspólnie kwiat milosci i zapomnienia? On, filozof, wszak w swem zyciu prawiecznem widzial podobnych zdarzen az nadto wiele; on znal nicosc tych chwil, umial na pamiec kochanków zaklecia i ich nieraz slomiane zapaly, gasnace za zycia podmuchem - pod rzeczywistosci bezlitosna reka. Wiedzial równiez, ze zapaly te same, odegrzane czestokroc i ozyle, kiedys, w przyszlosci, obosiecznem cieciem ranic moze beda tych samych ludzi, skierowane do jednostek innych, zarówno laknacych uczucia i uzycia... Powiewna chmurka pieszczotliwie przytulila sie do twarzy ksiezyca i przeslonila go leciutko, kaskada zas miesiecznych promieni, zbladlszy, niepewnym, migotliwym blaskiem zalala uspiona Wenecye. W tej samej chwili dwie jakies postacie, zblizone do siebie, zamajaczyly poza tafla jednego z okien hotelowych, i dwie glowy, dotykajac sie wzajemnie, zapatrzyly sie we wdzieczny krajobraz laguny i morza, zamglonych chwilowo pólswiatlem, oraz cieniami ksiezyca. I postawszy tak dluga chwile, jakby rozmarzone, znikly niebawem, splecione w uscisku, niezdolne napawac sie dlugo poza soba niczem, nawet pieknem przyrody... W slad prawie zatem nastala ciemnosc nieprzejrzana i zapanowala nad miastem pamiatek. --------- Zadumany i jakby teskny tulil sie zmierzch szary do scian kamienic wielkiego miasta, do witryn wspanialych sklepów jego, pelzal u podnózy pomników, scieral kontury gmachów kosciolów - wszystko dokola pograzal w mroki i cienie. W wykwintnie umeblowanem swem pomieszkaniu siedziala na fotelu Melania, marszalkowa Warnicka, rodzona siostra ojca dzisiejszej Oli Dzierzymirskiej, a dotychczasowa od dziecinstwa prawie opiekunka tej ostatniej. Przez otwarte okno, lacznie z echami wielkomiejskiego gwaru, wciskal sie tutaj wolno zmrok, a sciemniajac sie stopniowo coraz bardziej, pocieszajaco jakby wygladzac sie staral zmarszczone wysokie czolo wiekowej juz matrony, lagodnie muskal jej siwe wlosy, i zagladajac jednoczesnie niesmialo w oczy rozumne, wyraznie zdawal sie wspólczuc smutnemu jej zamysleniu. Na malym stoliku przed marszalkowa lezal otwarty telegram. Opiewal on zas lakonicznie: "Przewidzenia sluszne. Ola juz po slubie z Dzierzymirskim. Przyjezdzam. Ladyzynski." Juz moze pól godziny po przeczytaniu powyzszej wiadomosci, nieruchomo w swym fotelu siedziala pani Melania. Od trzech dni - to jest od czasu gdy Ola zniknela z domu swej ciotki, by wiecej nie wrócic - marszalkowa Warnicka z niepokoju postarzala sie byla o lat co najmniej kilkanascie. Poczatkowo nie mogla zrozumiec postepku swej siostrzenicy; tak dobrze bylo jej u niej, moze zatem powróci ona lada chwila - niewatpliwie. Musiala wyjechac z miasta na pare godzin, znaglona interesem waznym... mówila sobie, perswadowala staruszka. Nazajutrz jednak wieczorem, gdy zadnej o Oli nie bylo wiesci, obawa kochajacej dziewcze ciotki wzrosla o nia do tego stopnia, iz myslala, ze zwaryuje. Dom caly byl przerazony, latano, szukano rozpaczliwie nieobecnej po miescie, na chybil trafil - wszedzie, oczekujac zarazem z trwoga wiszacej zda sie w powietrzu katastrofy - wiadomosci jakiej strasznej, o nieszczesciu, lub nawet o smierci. Zbawca pelnej niepokoju marszalkowej okazal sie wówczas Emil Ladyzynski, przyjaciel calego domu Gowartowskich, stary kawaler, sprytny wyga wielkomiejski, a poza tem czlowiek rozumny i bystry bardzo. Zebrawszy napredce wskazówek tu i ówdzie, wpadl od razu na trop wlasciwy. Domysly jego byly trafne. - A ja powiadam pani marszalkowej, ze panna Ola uzywa juz miodowych miesiecy! Mlodosc nie zartuje, gdy kocha... byly to ostatnie slowa jego i sprawdzily sie, niestety... Przez samego ojca panny, Januarego Gowartowskiego, pogardliwie odrzucony konkurent, inaczej poradzil sobie. Marszalkowa w zadumie westchnela cicho, ciezkie bowiem, zaiste, czekaly ja niebawem przejscia. Brat jej, January, którego, o niczem jeszcze nie wiedzac, powiadomila, wzywajac go, natychmiast po zniknieciu Oli, lada oto chwila nadjedzie... Cóz ona, na Boga, powie ubóstwiajacemu córke ojcu, jak sie potrafi wytlumaczyc przed nim ze wszystkiego? Wszak to na jej opiece pozostawil on byl, wyjezdzajac, jedyne swe dziecie... Lecz czyz mogla przewidziec podobne rozwiazanie sprawy? Przenigdy!... I marszalkowa Warnicka nizej jeszcze pochylila na piersi glowe swa siwa, a czolo jej pooraly zmarszczki, znaczac jakby slad meczacych scigajacych sie mysli. - A ja, Ole, to dziecie, które wespól z bratem i ona kochala cala sila swej duszy, czyz tak znów dalece winic mozna bylo?... Zapewne... Nie porzuca sie od razu wszystkiego, nie ucieka chylkiem, chocby nawet w ramiona ukochanego mezczyzny, gdy sprzeciwia sie temu wola rodzica, gdy... Pani Melania przetarla czolo pomarszczona dlonia. "Mlodosc nie zartuje, gdy kocha!" zabrzmialy jej w uszach slowa Emila Ladyzynskiego. Mial slusznosc... I nagle, z poczatku nieokreslone, pózniej coraz glosniejsze, smielsze, zakielkowaly w duszy staruszki wyrzuty sumienia. Bo czyz doprawdy, Ola nieszczesliwa tak bardzo byla winna?... Milosc oszolomila ja, porwala, a reszty niewatpliwie dokonalo wychowanie mlodej panny, kaprysnej pieszczotki ojca, ulubienicy równiez jej, marszalkowej, zawsze dlan poblazliwej i slabej. I pani Melania znów zadawala sobie dalej w mysli pytania... - Czy Ola posiadala w duszy swej to, coby ja od popelnionego kroku wstrzymac moglo? Czy wpajano w nia te zasady mlodych, takie na przyklad, jakiemi ja karmiono lat temu wiele, w których pokolenie jej podobnych wyroslo?... Marszalkowa w zadumie spuscila nisko glowe. - Nie, nie! - odpowiadalo cos skrycie na dnie jej duszy. Ola zasad takich nie miala, a z czyjejze to bylo winy? Najprzód, naturalnie, ojca, Januarego, lecz nastepnie i jej przecie, zastepujaca Oli odeszla z tej ziemi matke. I z szara godzina, coraz bardziej rozgaszczaja sie po buduarze - z mrokiem, pelnym cichej melancholii lipcowego wieczora, wkradajace sie do duszy marszalkowej wyrzuty poteznialy, rosly... Samokrytyka zas wlasnego postepowania zgryzliwie szarpac poczela jej mózg, coraz to nowemi pytaniami ja zasypujac: - Czy staralas sie wniknac do duszy mlodego dziewczecia, a potem, zbadawszy ja, formowac i uksztalcac? - mówila ona. - Czy wtedy - pytala dalej - gdy po niewinnem dziecinstwie i mlodocianych leciech po raz pierwszy wstapila Ola, juz jako dorosla panna, na sliska arene salonów i swiatowego zycia, dalas ty jej, prócz wskazówek powierzchownych, banalnych, jakie przestrogi inne, glebszej, powazniejszej natury?... A pózniej - gdy rozbawiona, rozmarzona zabawa, flirtami i tancem, z pobudzonymi zmyslami i wyobraznia, wracala ona do domu z towarzyskich balów i zebran - czy zastanowiliscie sie wy kiedys, ty i brat twój, January nad tem, co przechodzilo tam przez owa mloda glówke, co zapalalo wyobraznie jej i w bezsennych nocach moze marzeniem uludnem na skrzydlach niezdrowych fantazyj nie pozwalalo zamknac zrenic do snu cichego?... Uczyniliscie wy to wszystko? Zastapilisciez dziewczeciu temu matke, wykonywujac wspólnie ten nalozony na was obowiazek, z ta konieczna drobiazgowoscia, z która w istocie czestokroc nie rachuja sie rodzicielki same?... Oblicze zadumanej marszalkowej wyrazalo teraz ciche cierpienie, zal jakby i skruche, w tym bowiem wewnetrznym, milczacym rachunku sumienia coraz ciezsze odczuwala winy po swojej i brata stronie. A raz poruszone sumienie znów pytalo dalej nielitosciwie: - Czy pochwycilas ty równiez te chwile, gdy do krysztalnej mlodej dotad jeszcze duszy zapukala milosc, wkradla sie tam, i rozkwitla bujnie? Czuwalazes razem z ojcem Oli nad sercem swej pieszczotki? Rozumnem slowem, uwaga gleboka, ksztalcilisciez je? hodowali, strzegac to serce, niby kwiat cieplarniany, od temperatury niezdrowej? Myslelisciez wy o tem, iz tam, zamiast skromnego, pieknego paczka, o barwie lagodnej, moze wzrosc ukrycie i bezksztaltna zajasniec purpura kwiat namietnosci cichy, wszystko dokola duszacy swa wonia?.. Czy uczyniliscie wy to wszystko? - powtórnie, jako konkluzya watpliwosci wszelkich, szarpnelo pytanie ostatnie dusza marszalkowej. Przygnebiona oparla znuzona glowe o poduszke staroswieckiego mebla. Odpowiedziec nie mogla obrona na zarzuty, powstale w jej myslach za podszeptem sumienia - milczala zatem. - Nie! - szyderczo odpowiedzial z kolei rozum!... Wypiesciliscie tylko ulubione swe dziecko, nie odmawialiscie mu niczego - osypywaliscie wszystkiem, czego zapragnelo, znoszac nawet kaprysy, zachcianki i urojenia; ustepujac woli, która rozumnie powinniscie byli ksztalcic; sluchajac - a nie rozkazujac! - O, wy! wychowawcy mlodego pokolenia, jakze daleko jestescie od powinnosci swoich!.. zasmial sie w koncu rozum z gorycza. Marszalkowa Warnicka, nie ruszajac sie z miejsca, przymknela powieki, chwile dluzsza w jednej i tej samej zostawszy pozycyi, wreszcie wstala ociezale z miejsca swego i powoli zblizyla sie ku oknu. Zapalono juz latarnie w miescie. Po szerokich - trotuarach pierwszorzednej ulicy snuly sie tlumy. Pani Melania wpatrzyla sie w nie, a w jej myslach jednoczesnie szumialo: - Uderz sie w piersi!... Mea culpa, mea culpa! - bos winna, bardzo winna! Zamigotal, zablysl snopem promieni i iskier milosci plomyk, i dziewczyna wyciagnela ku niemu pragnace ramiona, jak lódz bez steru na morzu rozhukanem - dziewczyna, która wychowalas - zdeptawszy uczucia drogich sobie osób, nie ogladajac sie nawet za ich blogoslawienstwem! - Zbieracie, coscie zasiali! - glos jakis w uszach marszalkowej rozbrzmiewal i rósl, pelen potegi. Nagle staruszka cofnela sie wstecz calem cialem i drgnela nerwowo. W ciszy apartamentów rozlegl sie w tej chwili pokilkakroc silnie dzwonek. To byl January Gowartowski. Marszalkowa przeczuciem juz zgadywala przybycie brata, a przetarlszy czolo reka, z glebokiem westchnieniem odstapila od okna. W sasiednim salonie, na odglos dzwonka, zapalal wlasnie maly lokajczyk swiatlo, w przedpokoju rozbieral sie ktos i rozmawial ze sluzacym. Pani Melania, wsluchawszy sie pilnie, poznala glos brata. Wysilkiem woli rozpogodziwszy, jak umiala, oblicze, przestapila próg buduaru, i weszla powolnym krokiem do salonu. W tej samej chwili we drzwiach ukazal sie przybyly. Byl to mezczyzna, lat kolo szescdziesieciu moze, chudy, wysoki, i pomimo wieku, trzymajacy sie jeszcze bardzo prosto, oraz gibki, jak trzcina, o wygladzie i ukladzie delikatnym, zrecznym i dystyngowanym. Twarz January Gowartowski mial wygolona starannie, glowe piekna, z przyprószonym nieco wlosem, a was sumiasty, bialy, okalal mu wargi, wygiete nieco dumnie - oblicze zas jego, nacechowane jakby wyrazem wynioslosci, nerwowe, zmienne, znamionowalo czlowieka, na. pierwszy rzut oka, nader wrazliwego i uczuciowego moze nad miare. Ujrzawszy siostre, podbiegl ku niej szybko i zlozyl w milczeniu na jej rece pelen uszanowania pocalunek. Przytem spojrzenie Gowartowskiego spoczelo na jej twarzy pytajaco, i dopiero po przelotnej chwili oczekiwania jakby, widzac marszalkowa nieco zmieszana, odezwal sie pierwszy: - Odebralem telegram twój, pani siostro, niepokój przygnal mie tu natychmiast... Ola wyjechala podobno, gdzie? po co? na co?.. Czy tylko jej co zlego sie nie stalo? moze ona chora, groznie, bron Boze?.. Powiedz, Melanio, szczera prawde, mów predzej, bo wytrzymac z niepokoju nie moge!.. - drzaco wymówil pan January slowa ostatnie, z akcentem prosby, glosem pelnym obawy, i z troska na wyrazistej twarzy czekal na odpowiedz. Tymczasem zmieszanie marszalkowej roslo. Unikajac spojrzenia brata, rzekla: - Alez uspokój sie, mój drogi, cóz znowu?.. Upewniam cie, iz Ola najzdrowsza sie czuje i ze zgola nic zlego jej nie grozi... Twarz Gowartowskiego natychmiast rozpogodzila sie i westchnienie ulgi podnioslo piers jego, odczul bowiem szczerosc w slowach siostry. Rzuciwszy opodal kapelusz i podrózna torebke, usiadl wygodnie na fotelu i spokojnym juz zupelnie glosem zapytal: - No, wiec cóz, na Boga, stalo sie z Ola? wyjechala - dokad?... - Zmeczonym pewnie jestes i glodnym - przerwala bratu Melania - moze kazac dac ci herbaty, przekaski?... - i mówiac to, przycisnela guzik elektrycznego dzwonka. - Alez, ma chčre, - zachnal sie troche niecierpliwie Gowartowski - to wszystko zrobimy pózniej, po cóz te ze mna ceremonie; co ci sie dzisiaj stalo, taka nienaturalna jakas jestes? - zatrzymal sie pan January i spojrzal siostrze badawczo w oczy. - Nakarmisz mnie potem - dorzucil po chwili, z usmiechem - lecz opowiedz mi najprzód, co sie tutaj stalo?... Marszalkowa i na to nic zupelnie nie odpowiedziala, bo w tej wlasnie chwili na progu salonu ukazal sie przywolany lokaj. Wszystko, co dotad czynila, mialo za cel zyskac tylko na czasie, po prostu bowiem nie wiedziala, w jaki sposób podac bratu smutna i wstrzasajaca odpowiedz i w jakiej uczynic to formie. Zwrócila sie do sluzacego. - Zapal lampe w buduarze, a gdyby kto tam przyszedl, to powiedz, zem cierpiaca, i nie przyjmuje... - Wszak prawda - z kolei pytajaco na pozór skierowala sie do brata - i ty zapewne nie masz dzis ochoty widziec gosci?... Za cala odpowiedz Gowartowski wzruszyl z lekka ramionami, jednoczesnie jednak z pod oka kilkakrotnie spojrzal na siostre, a z twarzy jego pierzchla pogoda. Cos poza kulisami dzialo sie w tym domu niedobrego, czul to pan January nerwami, wiec czolo zasepilo mu sie i brwi przelotnie zmarszczyly. Powstal goraczkowo z siedzenia, nieobecny mysla, szukajacy zagadki, nie rozumiejac slów siostry, znajdujacej sie juz w oswietlonym buduarze i mówiacej cos do niego. - Co mówisz? nie slysze... - rzucil po chwili. - Moze tu przejdziesz, bedzie nam wygodniej rozmawiac... - powtórzyla glosniej tym razem marszalkowa. Gowartowski poslusznie podszedl ku drzwiom i przestapil próg buduaru. Zamknij drzwi za soba, mój kochany, i siadaj, prosze cie! - bezdzwiecznym glosem odezwala sie pani Melania, sama zas skierowala sie, by przymknac drzwi do pokoju jeszcze jedne. Pan January tymczasem usiadl i ze wzrastajacym coraz bardziej niepokojem sledzil ruchy swej siostry. Teraz byl juz pewnym, ze czeka go cos niezwyklego, i zlego, tak bowiem ostroznej i dziwnie postepujacej siostry dawno juz nie ogladal. Marszalkowa zblizala sie wlasnie ku niemu, a usadowiwszy sie obok, na kanapie, ujela w obie dlonie rece brata. Postanowila w mysli zaraz od razu przeciac drazniace peta wstepnej rozmowy, rzekla zatem lagodnie i serdecznie, wpatrzywszy sie rozumnemi i dobremi oczami w twarz brata. - Przyrzeknij mi przede wszystkiem, mój drogi, ze nie zanadto zmartwisz sie tem, co ci powiem, i zniesiesz wiadomosc bardzo smutna, co ci zakomunikowac musze - prawdziwie po mesku... - Alez dobrze, dobrze, moja kochana... Lecz powiedz-ze mi nareszcie, o co chodzi, bo siedze, jak na rozzarzonych weglach, i po glowie lataja mi wprost niemozliwe przypuszczenia!.. Mów predzej, blagam - cóz z Ola sie stalo?.. - wybuchnal Gowartowski, ostatnie zas slowa jego drgaly wymówka i prosba. Wyraz wspólczucia przemknal po twarzy matrony siwej, i objawszy rekami glowe brata, ucalowala ja czule. - Ola... juz po slubie... - rzekla równoczesnie szeptem. Gowartowski, jak podrzucony, zerwal sie z fotelu, i wzrokiem blednym na marszalkowa spojrzal. - Kiedy? jak? co? gdzie? - wykrzyknal w pierwszej chwili. - To byc nie moze!... - dorzucil i urwal... Wpatrzywszy sie bowiem uwazniej w twarz siostry, poznal, iz ona mówi prawde, po chwili jeknal wiec tylko cicho: - Z kim?... i caly, zdawalo sie, zawisl na ustach pani Melanii... Glos zadrzal marszalkowej, gdy, jak mogla najspokojniej, panujac nad wlasnem wzruszeniem, odpowiedziala wolno: - Z Romanem Dzierzymirskim... - Z Dzierzymirskim... z tym holyszem... synem tej... tej Wloszki, spiewaczki!... - glos zalamal sie panu Januaremu, i schwycil sie on obiema rekami za glowe. - I bez... bez... - tu glos Gowartowskiego przeszedl w chrypke, snac wstrzasajaca nowina zatamowala mu dech w piersiach - bez mego... pozwolenia... blogoslawienstwa!... - wykrztusil; dokonczyl nareszcie, z bólem i gniewem... Twarz przytem znekanego otrzymana wiadomoscia ojca, dotad blada bardzo, zakwitla nagle ceglastym rumiencem, nogi zas widocznie zachwialy sie pod nim, gdyz ciezko, bezsilnie, upadl na pobliski gleboki fotel. Powtórnie, z macierzynska iscie troskliwoscia, objela glowe stroskanego brata marszalkowa Warnicka, jakby ta czula pieszczota siostrzana ukoic pragnela, choc chwilowo, cios, przed chwila slowami przez nia zadany. Lecz Gowartowski odtracil ja prawie ze brutalnie, niepomny niczego, a chwyciwszy w dloni reke siostry, przemówil zapalczywie, urywanym glosem. - Jak to? I ty, Melanio, pozwolilas na to? ty, na opiece której, niby matki rodzonej, zostawilem moje dziecie? Ty dalas zezwolenie, nie zawiadomiwszy mnie o niczem? I pan January ponownie z miejsca swego sie zerwal, i wykrzyknal wzburzony: - Wiedzac, ze temu mlokosowi, awanturnikowi odmówilem dawniej, naumyslnie usypialiscie czujnosc moja, by mnie podejsc, oszukac, i mysleliscie moze, iz ja to przyjme post factum, "tak sobie!" - Alez zmiluj sie, uspokój ! - pospiesznie przerwala marszalkowa. - Nic jeszcze nie wiesz dokladnie, a juz obwiniasz innych na chybil-trafil. Prosze cie, bardzo prosze, cierpliwosci troche, spokoju, az opowiem ci wszystko, - dodala blagalnie. Pan January mimo woli ucichl i spojrzal pytajaco na siostre. - Serce-z ty moje, posluchaj, a nie martw sie tak okrutnie - drzacym od wzruszenia glosem, ze wspólczuciem, przemówila znowu pani Melania, w naglem rozczuleniu zatracajac przytem wyraznie rodzonym ukrainskim akcentem, od którego odzwyczaila sie byla swa ciagla bytnoscia w miescie. - Posluchaj, jak sie rzecz miala - zaczela marszalkowa, i ciagnela tak dalej : - Przede wszystkiem, kiedy juz tak bolesnie dotknales mie przypuszczeniem, ze bylam w zmowie przeciwko tobie, wytlumaczyc sie winnam... Tak nie bylo wcale, jak sadzisz; przeciwnie do ostatniej chwili ja o niczem zgola nie wiedzialam... Jak to? - przerwal siostrze zdumiony Gowartowski. - Tak, serce, tak, Januarku, ja nic zupelnie nie wiedzialam - powtórzyla marszalkowa, z widocznym zalem w glosie - a dlaczego? Dlatego, ze oni poradzili sobie bez nas... Roman porwal Ole i natychmiast wyjechali razem za granice. I pani Melania umilkla, wszystko najgorsze juz bylo bratu wiadomem. Pod nowym ciosem pochylila sie glowa mezczyzny, i odbilo sie na niej jeszcze bolesniejsze cierpienie. - Olu!... Olu!... dziecko moje!.. Jakze zawiodlem sie na, tobie! - z ciezkiem westchnieniem wymknelo sie z ust biednego ojca. Marszalkowa spogladala wzruszona na brata. Gniewu jego nie bala sie ona; uniesienie przechodzi. Lecz czego lekala sie dotad najbardziej, to tej rany wlasnie, zadanej kochajacemu sercu ojcowskiemu przez córke, depczaca przywiazanie do niej silne i bez upamietania - dla uludnej fatamorgany zmyslowych rozkoszy, dla milosci kwiatów i ponet... Pan January, z glowa na piersi schylona, milczal teraz, ukrywszy twarz w dlonie. Ze wzrastajacem coraz bardziej wspólczuciem patrzyla wciaz pani Melania na brata i myslala: - 0, dzieci, dzieci, pokolenia mlode, jakze wy czesto i okrutnie ranicie serca starych! Przywiazuje sie ich jesien smutna do waszych wiosen, pelnych wesela, a wy, jak te ptaki, szukajace wciaz ciepla i slonca, lekkomyslnie rzucacie te serca, tratujecie milosc, zaparcia siebie pelna, a pogardzajac dogasajacemi, popielejacemi iskrami - szukacie, garniecie sie do ognia, do mlodych!.. Przeciez i dla mnie pieszczotka Ola byla dotad wszystkiem, lube dziecie! Tak, lecz od genezy uczucia jej i brata nie bilo slonce milosci mlodej, ptaszyna zerwala jedwabne peta przywiazan domowych, bo w mroki cichych, dotychczasowych jej uczuc, do serduszka dziewczecego, wdarl sie promienisty blask potezniejszy, silniejszy! Zwykla kolej rzeczy tego swiata... Chcac przerwac milczenie, pelne dla obojga rozmyslan przykrych, pani Melania poczela mówic znowu przyciszonym glosem: - Podziekujmy Bogu jeszcze, mój drogi January, ze slubem skonczylo sie to wszystko. Teraz z wola Boza pogodzic sie nalezy, i z przeznaczeniem, to trudno... - ciagnela dalej, widzac, ze na jej slowa wyrwany z glebokiej zadumy brat podniósl glowe i slucha - Nie uwierzysz, ile ja przecierpialam, nim doniesiono mi o tem, ze oni gdzies w poblizu austryackiej granicy, w jakiejs tam wioszczynie slub wzieli. - Zkadze masz te wiadomosc? - zlamanym i cichym glosem spytal Gowartowski. - Marszalkowa ze smutkiem spojrzala na brata. Serce zabolalo ja, jakze bowiem innym, odmiennym calkiem, stal sie on nagle teraz, po odebraniu wiadomosci, tak dlan wszechstronnie bolesnej. Powoli, miekko, opowiadac mu ona poczela stopniowo wszystko. A wiec, o ucieczce Oli, o wlasnych cierpieniach, o tem, ze z tak licznych znajomych prawdy nie domysla sie dotad nikt jeszcze, o Ladyzynskim... Pan January, przybity, sluchal teraz slów siostry pokornie, jak dziecko, nie odzywal sie juz wcale, trudno zas bylo zareczyc, czy w myslach bezustannie zatopiony - slyszal. Skonczywszy swa opowiesc, marszalkowa rzekla: - Bóg mi swiadkiem, iz nic winna nie jestem... Po wyjezdzie twoim i odmowie, która dales Dzierzymirskiemu, gdy oswiadczyl sie o Ole przed paru tygodniami, nie przyjmowalam go wcale. Gdzie widywal sie z Ola, jak i kiedy ulozyli ze soba wszystko? Dotychczas zadnego o tem nie mam pojecia. Cóz robic - wola Boska!.. Gdy marszalkowa wymawiala te ostatnie wyrazy, instynktownie przysunela sie do brata, chcac pocieszyc go zapewne, lecz w tej samej chwili spojrzenie jej padlo na drzwi od salonu, i drgnela nerwowo. Zdalo jej sie, ze ktos dotyka wlasnie klamki... Rzeczywiscie, w sekunde pózniej rozleglo sie trzykrotne pukanie, w slad za tem zas sluzacy zawiadomil, ze podano kolacye i herbate. - Czy masz ochote jesc teraz? - spytala lagodnie brata pani Melania. Pan January, machnawszy poprzednio reka, zrobil glowa ruch negatywy, pelny obojetnosci i zniechecenia. Marszalkowa westchnela cicho. -Bedziemy jedli pózniej! - rzucila glosno. Po drugiej stronie drzwi buduaru zaintrygowany lokaj schylil sie i spojrzal przez dziurke od klucza, poczem jeszcze bardziej zaciekawiony przyciszona rozmowa, której watka schwycic nie mógl, postawszy chwile, oddalil sie na palcach by zakomunikowac wiadomosc te pozostalej sluzbie. Z dobra godzine, a moze i wiecej jeszcze, minelo nim roztworzyly sie owe drzwi buduaru, i wyszlo z niego rodzenstwo. Jakiez jednak bylo zdumienie domowników, gdy zamiast spozyc wieczerze, oboje rozeszli sie do swoich komnat, nie tknawszy jej wcale. I pózno potem w apartamentach marszalkowej Warnickiej palily sie dwa swiatla. Dlugo, bardzo dlugo, na kleczkach przed zapalona lampka i wizerunkiem Matki Bozej modlila sie goraco polska matrona, zanoszac prosby do nieba. Ukrywszy glowe w dlonie, rozmyslala ona o ulubienicy swej, Oli, modlila sie za nia, za brata wreszcie, by mu los przyszlosc oslodzil. W koncu swiatlo u niej zgaslo. Zmeczona wrazeniami ciezkich trzech dni ostatnich, staruszka zasnela twardo, pojednana z przeznaczeniem - wzmocniona modlitwa... Inaczej sie dzialo w komnacie Gowartowskiego. I on po niejakim czasie, zmeczony jednostajna po pokoju wedrówka, zgasil lampe, ulozywszy sie do snu. Lecz sen - ukoiciel daleko odlecial od znekanego starca. Przez wielkie okno wkradalo sie pólswiatlo usianej gwiazdami nocy letniej, sennej i cichej; mrugajace na niebie gwiazdy zagladaly do wnetrza - komnaty, polozonej na dole i zwróconej ku ogrodowi, a zawislszy nad lozem, wpatrywaly sie blyszczace, pytan niedyskretnych pelne, w pobladle lica bolejacego tu czlowieka. 0! jakze noc ta polska, swobodna, zadumana i jasna byla inna dla zapomnianego ojca, a jak inna, choc ta sama, rozpieta na wloskiem niebie, dla dwojga mlodych w Wenecyi!... Tam, w upojeniu, w milosnej ekstazie, dwie dusze, dwa mlode istnienia zlewaly sie w jedno!... Na zegarach ich przeznaczen teraz wlasnie bila moze zgodnie aksamitnymi cichymi tony, ziemska uludna szczescia godzina... A tu?... Z cierpieniem i bólem sam na sam borykal sie starzec, tlumiac lzy, cisnace mu sie gwaltem do oczu... Bo czyz, zaiste, to dziecie wlasne, drogie, nie sponiewieralo go bezlitosnie? Czyz za tyle lat ojcowskich trudów, milosci i zaparcia sie siebie, on, rodzic kochajacy, jak rzadko który moze, zasluzyl tego ostatecznego, pogardliwego zdeptania? Wiec on wobec córki wlasnej nic nie znaczyl? Blogoslawienstwo jego jest niczem, pozwolenie - zerem! On sam zas, jego wlasne "ja," którego odzwierciedlenie niezatartem, zdawalo mu sie pietnem, odbite bylo na duszy Oli, takze okazalo sie tak slabem tylko? 0! do jakiego stopnia slabem nawet, kiedy nie potrafilo oprzec sie nowemu uczuciu - intruzowi!... Usmiech gorzki, bolesci pelny, przemknal sie po ustach Gowartowskiego. - Wiec nic trwalego na tym padole! - myslal - wszystko marnoscia... rozwiewajacym puchem!... Wiec drogie kamienie, perly uczucia, powstale w ojcowskiej duszy z tysiacznych zycia szczególów, cicho wyrosle tam kwiaty trwalego rodzicielskiego przywiazania, z góry juz skazane byc musza niemilosiernie, by zwiednac zapoznane... Ach, jakze on, naiwny, dalekim byl mysla od tego! Jakiemze przykrem rozczarowaniem byla dlan ta naga rzeczywistosc, brutalna, bez zaslon, chocby konwencyonalnych tylko! Gowartowski scisnal glowe rekami, zdawalo mu sie bowiem, iz ona peknie od mysli, cisnacych sie, jak nieproszone tlumy... Subtelny umysl jego gial sie pod ich naporem, szumial, niby rój brzeczacych, dokuczliwych owadów. Nagle, jakby dziwnym wplywem reakcyi, w glowie lezacego zapanowala próznia... Gowartowski na mala sekunde tylko przestal myslec... I natychmiast zrecznie z chwili tej skorzystala samowiedza. - Przypomnij sobie wlasna przeszlosc - szepnela - badz wyrozumialym!... Poszukaj dobrze, a niewatpliwie znajdziesz tam moment, analogiczny z chwila obecna!... Wszak mlodosc ma swoje silne prawa, kazdy w tym czasie korzysta z nich, a starosc, ubrana w pozólkle, lecace liscie jesieni zycia, swa glowe srebrna pochylic zawsze musi przed jej oslepiajacym blaskiem, pomna, ze i ona kiedys taka sama byla. I pan January wysilkiem woli uprzytomnil sobie nagle minione lata swoje, wpatrzyl sie w nie na chwile... - Nie, nie!... - wolac poczelo we wzburzeniu cale jego jestestwo. Tego, co go dzisiaj spotykalo, nie bylo tam zgola. On szanowal sedziwy wiek, przywiazania starych nie tratowal; choc kochal i szalal, jednak zawsze godzil jedno z drugiem. Tu zas obecnie dzialo sie zupelnie co innego. I Gowartowski w tej samej chwili odwrócil sie do sciany, a przymknawszy machinalnie powieki, i jakby chroniac sluch od jakichs odglosów, jak dziecie wcisnal w poduszki glowe swa siwa. Bo nagle zdalo mu sie wyraznie, ze czyn Oli przyoblekl sie w slowa i w pustych, cichych scianach pokoju krzyczy wielkim glosem: - Idz w kat, stary niedolego! Czyz ja potrzebuje ciebie sie pytac? Ja chce zyc, kochac! Pragne za meza mezczyzny drogiego sercu, a tu ty myslisz mi przeszkodzic?... W ciszy pokoju, w uspieniu letniej nocy, rozleglo sie bolesne, stlumione lkanie - starzec plakal... Dawno niezmoczone lza sedziwe meskie powieki, zaszklily sie rosa - stroskanego ojca uniósl ból poczal rozsadzac piersi. A jednoczesnie przywidzialo mu sie, jakby w halucynacyi naglej, ze oto skadsis nagle, do ciasnych ram sypialni wpada, jak huragan, dziwny rydwan zlocisty... Przytuleni, zrosli jakoby ze soba, siedza na nim Roman i Ola, zapatrzeni w siebie, nie widzac nic dokola. Rydwan zas wspanialy zbliza sie coraz bardziej... Ciagna go ogniste piekne rumaki biale, a po jego stopniach, ozdobach i kobiercach, wszedzie sypia sie kwiaty; zasypuja go, pochlaniaja... Muzyka wesola, skoczna, zaglusza tymczasem tetent koni - nad zakochana para mlodych roje cherubów unosza sie w górze, skrzydelka ich szumia radosnie, a czarowna milosc toruje im droge!... I Gowartowskiemu zdaje sie równoczesnie, ze pojazd ten wprost na niego wpada. Tak jest, wyraznie, wyraznie!... Czuje bo oto na piersiach swych bolesne grubijanskie uderzenia kopyt konskich... Ach!... To kola rydwanu przemknely po nim zwyciesko!... Zaszumialo... Posypaly sie znowu wonnym deszczem kwiaty, muzyka glosniej zabrzmiala. Minela chwila... Ucichlo wszystko, zniklo i tylko jeszcze w milczeniu echem ostatnim zadrzal milosnie pocalunku szmer... Pojechali. Zimny pot zaperlil sie na czole Gowartowskiego. - Przez mysl przemknelo mu slowo: Waryuje?... Lecz niebawem znowu powrócila mysl zblakana. I cierpienie natychmiast ukluciami drobnemi ranic go ponownie zaczelo. Powtórnie, umilkle na drobna chwile, jak przyplyw morza, niepowstrzymany, powrotny, rozleglo sie w cichym spokoju komnaty zduszone lkanie... Szerokiem korytem rozlewala sie bolesc upokorzonego, zranionego ojcowskiego serca, i przez otwarte okno cicho plynela eterami, w dal... Na dworze sciemnilo sie tymczasem; gdzieniegdzie na czystem niebie pojawily sie male chmurki, przeslonily zagladajace ciekawie do pokoju gwiazdy... Cienie rozkladaly sie obecnie w sypialni, a z nimi powoli, zmeczeniem snac zwyciezane i wyczerpaniem, milklo bolesne lkanie starca, przechodzac stopniowo w placz cichy. Cóz stalo sie powodem tego ukojenia, dzialajacego lagodnie, jak balsam, na znekana cierpieniami dusze stroskanego ojca? Moze to bylo przywidzeniem tylko, jednak w majaczacych, coraz wiecej zasiedlajacych pokój pólcieniach, na ich tle widoczna zarysowala sie niewyrazna jakas postac, nachylona ze wspólczuciem... Któz to byl tak niepochwytny, z eterów zaledwie zlozony caly? Mara, czy zludzenie? Jednoczesnie jakis dziwny szelest jakby rozlegl sie równiez po pokoju... Z przytlumionym szelestem, jednostajnie, kropla po kropelce spadalo cos w pewnych od siebie odstepach, za spadnieciem zas kazdej kropli rozlegal sie w cichej komnacie jakis pelny, oddzielny, harmonijny ton stlumiony - grala jednolita, oderwana, melodyjna nuta. Cichla - i znów to samo czynila druga, trzecia, czwarta... Cóz to bylo na Boga? Czary, czy tez tylko igraszka cieni i sluchu?.. Nie. To niewidzialny dla ludzkiego oka, przywolany ze sfer niebieskich prawdziwem cierpieniem, splynal byl Aniol pocieszenia, a siadlszy cicho przy lozu szarpiacego sie z hydra bólu starca, niósl mu ukojenie - od Boga!... Sciany pokoju tymczasem coraz ciszej graly swa muzyke dziwna... To ostatnie, do czary konchowej w dloniach Pocieszyciela, zmieniajac sie tam w piekne drogocenne perly, spadaly z oczu czlowieka-ojca - lzy... ------------ Nad lekko zmarszczona, a mieniaca sie jeszcze w zielonkawe blaski powierzchnia Adryatyckiego morza, daleko na widnokregu, lagodniala coraz bardziej czerwona wstega zachodu, az znikla, spelzla zupelnie, wyparta mrokiem idacego wieczoru. W zakladzie kapielowym, na Lido, zapóznieni, w rozmaitych kostyumach goscie, powoli, stopniowo, zdazali do kabin swych, az objeta palami i sznurem ogromna przestrzen morza, przeznaczona na kapiel, zupelnie opustoszala niebawem. Natomiast na werandzie posrodku zakladu, na rubiezy kapieli, zaroilo sie od gosci, spragnionych wypoczynku. Odcinajac sie od innych wysoka, smukla swa postawa i dystynkcya, zmierzajacy do wolnego miejsca tuz pod balustrada, nad morzem, przeciskal sie pomiedzy licznymi zajetymi juz stolikami, Roman Dzierzymirski, w ubraniu calem bialem, licujacem bardzo korzystnie z piekna sniada twarza jego i czarnym zarostem. Znalazlszy w korku wolne miejsce, usiadl i kazal podac sobie napój odswiezajacy, a zdjawszy zarazem bialy kapelusz - z tegoz materyalu, co odzienie zrobiony - spojrzal wokolo... Przytlumionym szmerem rozmów, prowadzonych w przeróznych jezykach, brzeczal w jego uszach, jak rój owadów, zebrany tlum; na pieknego, a samotnego cudzoziemca spogladalo ciekawie i zalotnie kilka siedzacych opodal, przystojnych Wloszek o grubych zmyslowych wargach i duzych, blyszczacych, czarnych, jak wegiel, oczach. Dzierzymirski przetarl czolo reka, i popatrzyl z kolei przed siebie. Otulone juz mglami zmierzchu morze marzylo jakby zadumane. Przyciszonym loskotem uderzalo o brzeg fala, mówilo cos, szeptalo... Na pokarbowanej, coraz bardziej ciemniejacej jego fali scigaly sie teraz mroki, jakies cienie tajemniczo plywaly po niem, gwarzyly ze soba gdzies w oddali, a tlumione ich glosy niósl echem lagodny szmer fali... Tesknym wzrokiem wpatrzyl sie Dzierzymirski w bezmiar wód Adryatyku, zdalo mu sie bowiem, ze wsród tych otaczajacych go, obcych ludzi, ono jedno brata sie z nim obecnie, i przyjacielskiem uchem mysli jego slucha. A Roman calkiem swobodnie poddac sie im mógl po raz pierwszy od bardzo dawna; nie oczekiwal bowiem na nikogo, byl sam zupelnie; zone, cierpiaca na migrene, pozostawil w hotelu na wlasne jej zadanie. Dotad zas po prostu nie mial czasu pomyslec, wniknac w siebie. Od chwili przyjazdu Romana do Wenecyi mijalo dwa tygodnie, a w calym tym okresie, upojony haszyszem milosci dzielonej, przykuty do Oli zlotymi lancuchy uczucia, wprzagniety w oszalamiajace, uludne jarzmo chwil miodowych - snil on, spal, zyjac zyciem nie rzeczywistem, ale jakiems innem, oderwanem, lsniacem sie li tylko jasnoscia, promieniami i blaskiem. Prócz tego, jednoczesnie doznawal on i wrazen innych, subtelniejszych. Byly zas niemi: po pierwsze, wrazenia czysto zewnetrzne, a wiec ciagle, bezustanne pobudzenie poczucia piekna, wyzwane zetknieciem sie z sztuka tego zakatka pamiatek Italii; - wewnetrzne, a tym razem równiez w scislej pozostajace lacznosci z osia wszystkiego dlan teraz - z Ola. Dzierzymirski z licznych dotad milostek obeznany byl dobrze z kobietami, po raz jednak pierwszy odczuwal to, co dzis... Bo dotad tak zwykle zdarzalo sie zazwyczaj; ze on byl w milosci zawsze prawie nastrojonym na silniejszy diapazon, a kobieta bierniejsza byla - poddawala sie tylko sile jego uczucia. Teraz zas dzialo sie wrecz przeciwnie: to on czul sie wiecej pragnionym i kochanym - to on poddawal sie sile szalów, pozadan... Po stronie kobiety byla widoczna przewaga, Roman zas nurzal sie w tej czystej toni niepokalanego dotad niczem uczucia, jak w zródle swiezem, krynicznem nowego zlotego zycia, odmladzal sie w niem, orzezwial, i upojony, odurzony - zasypial zycie, marzyl i snil, wchlaniajac w siebie cala moc i potege skierowanej ku niemu milosci. A jednak, wszak i on kochal Ole: Któz by watpil o tem, gdyby tylko mógl spojrzec na ukryta, starannie od ludzkiego oka, a zapisana karte jego tak niedawnej jeszcze przeszlosci. W tej chwili Roman, przezywajac jakby w myslach swych, poza terazniejszoscia i lata minione, wzdrygnal sie, brwi zmarszczyl, i machinalnie spojrzal przed siebie. Zupelnie spowil juz morze mrok ciemny. Hen, daleko, blyszczaly swiatla, pozapalane na niewidzialnych prawie golem okiem parowcach. Trzy z nich mrugaly juz na kolyszacym sie wodnym obszarze, po chwili zablyslo czwarte, piate... Lekki wietrzyk wional po fali, poruszyl sie zadumany wód olbrzym, zakolysal, zaszumial tajemniczo glosniejszym, niz dotad, chórem podszeptów, szelestów i szmerów - melodyjnie zagral... U stóp Romana silniej zapluskaly fale. W uderzeniach zas ich, teraz juz zupelnie bliskich, wyraznych, powtarzajacych sie co chwila, jakis ukryty, szyderczy, szemrzacy jakby glos wolal, zda sie, gdzies z glebin dalekich: - No, i cóz, przywlaszczycielu cudzego zlota, dobrze ci z niem, co, nieprawdaz? Ubóstwiaja cie, grasz role milionera! Ha-ha!-ha-ha!.. z kolei zasmialy sie nagle wody. - Myslisz moze, ze teraz, dotykajac sie juz pieniedzy innych, wytlumaczonym przez to jestes? Ze zapomniano, zagrzebano twa tajemnice? - Ha-ha!-ha-ha!.. - smialo sie morze ironicznie, i dalej znowu szydzilo: - A widzisz - zbladles! Ty dotychczas pewnym byles, ze nikt nic nie wie o tem!.. - A ja wiem, dobrze wiem!... - szyderczo zasmialo sie morze, a smiech ten wód ogromy coraz glosniej przedrzezniac poczely. Teraz juz cale morze bezlitosnie drwilo. Naraz glos Adryatyku ustal i cichym szeptem zaszemrala fala: - Nie bój sie! ja zartuje tylko... nie trwóz sie, ja cie nie zdradze... - Patrz, jakie glebie kryja sie w mem lonie jak wielkiem jestem ja!.. - Tajemnice twa zachowam, zginie ona w obszarach, w bezdnach utonie... - Nie powiem, ci... cho bede... ci... cho... - zaszeptala znów fala, i szept ten powtórzyly fal miliony... I jak smiech szyderczy, tak i teraz ten pólszept cichy, stlumiony, drzacy, szedl znowu po luskach fal, tajemniczy, straszny... Nie... po... wiem!.. ci-cho bede, ccci-cho... Nerwy Romana zadrgaly; podraznily go te dziwne glosy Adryatyku, odsunal krzeslo na drugi koniec stolika, podparl rekami glowe, a zatkawszy uszy przed pomrukiem wód, wzburzony jeszcze, blady, zadumal sie gleboko. Przeszlosc, wywolana chwila samotnosci, i dziwnymi morza pogwary, swieza i zywa, niby wczorajsza, stanela mu przed oczyma, jak widmo. Na ubogiem poddaszu, ujrzal zatem siebie budzacym sie po snie strasznym! Dwa juz lata od tej chwili mijaly. A co on od owego czasu przecierpial, przezyl, przewalczyl! - nie zliczyc!.. Dlugo nie tknal wówczas cudzych pieniedzy; tajemniczy portfel lezal pod kluczem, pozornie zapomniany. A on ciagle walczyl ze soba!.. Nie zanosil jednak zguby do biura policyjnego, sam osobiscie wlasciciela nie szukal. Czekal... Pod tym wzgledem niepokojaca, tloczaca swa zagadka, glucha panowala cisza. W zadnem pismie nie bylo wzmianki o zgubionym pugilaresie - nikt o tem wladzom nie doniósl... A on wciaz szalal. Wreszcie wyczerpaly sie wszystkie jego wlasne fundusze, pare ostatnich lekcyi stracil bezpowrotnie; glód zajrzal do jego izdebki... Nie bylo rady, napoczal wówczas cudzego zlota. Jakby to bylo wczoraj, dzis zaledwie, pamieta wyraznie te tygodnie meczarni, bojazni, wyrzutów, gdy sila okolicznosci zmuszonym zostal "zyc" z mienia przywlaszczonego... Pamieta swa trwoge dziecinna przy zmianie pierwszej sztuki znalezionych pieniedzy, i innych, nastepnych... Widzi siebie, jak naumyslnie zmienial je na drugim koncu miasta, jak bal sie wtedy wlasnego cienia, i tak dalej, tak dalej!.. Kazda drobnostka zywo, jawnie staje mu przed wzrokiem. A pózniej znowu w murach rodzinnego miasta wytrzymac juz nie mógl!.. Wyjechal. Blakal sie za granica dlugo, bezmyslnie, az dotarl do Monte-Carlo. Tam, opanowany goraczka zlota, widzac, jak strumienie jego, rzeki cale, plyna hojnie wokolo - do gry w rulete rzucil sie z zapalem. Poczatkowo mial szczescie szalone. Cudzy pieniadz dwoil sie, troil cudownie, pewnego poranku jednak przegral wszystko co do grosza. Nie stracil jednak odwagi. Dawszy sie juz poznac w domu gry, jako czlowiek bogaty i nierachujacy sie wcale z groszem, oraz rozpowszechniwszy falszywa pogloske o olbrzymich swych jakoby dobrach, pozyczyl u poznanego amerykanskiego miliardera trzykroc sto tysiecy franków. Poreczyl za niego pewien lord angielski, z którym sie on, Roman, poprzyjaznil bardzo. Poczal grac... Pieniadze Amerykanina, (który, mówiac nawiasem, wygrywal w tym sezonie sumy olbrzymie), przyniosly mu szczescie. Dzieki parokrotnym, a nader rzadkim i nieprawdopodobnej dlugosci seryom "rouge", oraz kilku wygranym "en plein", pewnego dnia ujrzal sie panem miliona franków. Usmiech fortuny oszolomil go na razie. Poczal grac ze zdwojona energia i ryzykiem. Znowu wygral kilkakrotnie, lecz z kolei niebawem poczal znowu przegrywac, z przerazajaca szybkoscia. Opamietal sie. Przyszla chwila rozwagi; oddal dlug milionerowi zza oceanu i wyjechal. Wzglednie byl jeszcze wygranym, i to dostatecznie. Przywozil z soba do kraju blizko szescdziesiat tysiecy, a wyjezdzajac mial tylko dwadziescia kilka. Wówczas rozpoczelo sie dlan nowe zycie... Przede wszystkiem wracal spokojny. Niezrozumialy na razie, subtelny bardzo, posiadajacy jednak pewna podstawe scisle logiczna, owladnal nim wtedy w duszy proces dedukcyjny, i zwyciezyl. Roman Dzierzymirski, caly pograzony w swych wspomnieniach, odslonil twarz, machinalnie powstal, i oparlszy sie o balustrade, wpatrzyl w bezmiar morza, coraz ciemniejszy i cichszy. - Tak, zwyciezyl! - myslal Roman dalej. Zdawalo mu sie bowiem wówczas, ze nie jest tak bardzo winnym. - Te pieniadze sa teraz moje, "prawdziwie" moje - powiedzial sobie wtedy, doszedlszy do tej pewnosci calem poprzedniem skojarzeniem wywodzen. A mianowicie: Zloto znalezione wszak przegral; stopilo sie ono, zniklo, zlalo w calosc jedna z morzem przegrywanych w jaskini gry pieniedzy. Mienie zas jego obecne - to byla tylko wygrana z pozyczki Amerykanina, a zatem suma grosza, niemajaca juz bezposredniego, dotykalnego zwiazku ze znalezionym portfelem. Jemu, Dzierzymirskiemu, w dziedzinie sumienia wyrzutów, dociekan, zwatpien, ubywal jeden szkopul powazny - nie dotykal sie on juz wyjetego z "cudzego" pugilaresu grosza. Niezaprzeczenie przytem nalezal do niego ten pieniadz, slepa igraszka losu nabyty; podwalina zas, przeszloscia tylko fortunki tej bylo przywlaszczenie. Pozostawal fakt, wprawdzie juz daleki, znalezienia i nieoddania - pozostawalo niezmienne przekroczenie etyki ludzkiej, i uczciwosci ze strony jego, jako jednostki spolecznej - niczem niestarta, wieczna tego plama, ale w ówczesnem przynajmniej przekonaniu jego, to wszystko znosniejszem, nie tak piekacem, lzejszem bez porównania bylo od odleglego strasznego wczoraj. Z glowa podniesiona zatem do góry, pokrzepiony powyzszymi w swoim rodzaju sofizmatami, rozejrzal sie wówczas po swiecie i poczal dzialac. Rozpowszechniwszy, za pomoca ponownie odnalezionego przyjaciela i dawnego kolegi-swiatowca, pogloske o dziedzictwie niespodzianem, a dosc pokaznem, po stryju, zmarlym w Stanach Zjednoczonych, rzucil sie w wir zabaw eleganckiego swiata, w celu zblizenia sie do Oli. Dopial togo, zawladnac jej sercem potrafil, oswiadczyl sie o jej reke, odrzuconym zostal, i... Powierzchnia morza spokojna juz byla. Obojetna calkiem równomiernie i lagodnie uderzala fala o podnóze werandy - milczala cicha... Dzierzymirski obudzil sie ze swych mysli, zanurzyl rece w bujnej czuprynie, glowa wstrzasnal, jakby pragnac odpedzic roje wspomnien, i odwrócil sie od wodnej toni. Publicznosci nie bylo juz prawie, po platformie kawiarni, ziewajac, przechadzala sie sluzba. Zawolawszy kelnera, Roman rzucil mu duza srebrna monete, i odprowadzony glebokim jego uklonem, opuscil zaklad kapielowy. Niebawem znalazl sie na drodze szerokiej, ocienionej drzewami, z szerokiemi po bokach alejami dla pieszych. W umysle jego cichl szept przeszlosci, niepostrzezenie, stopniowo, obrazy jej niknely - terazniejszosc wracala... Przed wzrokiem mezczyzny mignela naraz rozkosznie sylwetka Oli; pragnienie milosci, zycia, silnie nim owladnelo. Spieszyl sie. Odpedzil natretnego wyrostka, zachwalajacego mu swieze ostrygi i jakies slimaczki nadzwyczajne; niebawem zachnal sie znowu niecierpliwie, ujrzawszy zastepujacego mu droge rozczochranego starego Wlocha, z manezkami, pelnemi pieczonych homarów i drobnych raczków. Po bokach drogi, w licznie rozsypanych restauracyach, roilo sie od spozywajacych i zapijajacych wino ludzi, z oddali dolatywalo echo muzyki. Roman, przyspieszajac bezustannie kroku, wyrzucac teraz poczal sobie, ze zostawil zone sama; niepokoila go mysl uporczywa, iz nie cierpi ona moze na migrene, lecz, ze to poczatek zapewne slabosci zupelnie innej; wszak wszystkie choroby zazwyczaj rozpoczynaja sie bólem glowy. Po co tu przyszedl?... By bezuzytecznie odgrzebywac minione chwile? Alez to nonsens zupelny. A tam ona, Ola, sama zupelnie - niewatpliwe chora!.. Milosc pani, z calem bogactwem bezpodstawnych swych wzruszen i niepokojów, zawladnela niepodzielnie Dzierzymirskim. Spojrzal na zegarek - dochodzila dziewiata. Przed nim juz bardzo blisko widnialy dwie male platformy przystani; pelne byly ludzi, przed jedna z nich stal parowiec, gotowy do odejscia. Dzierzymirski w obawie, ze sie spózni, puscil sie pedem, i spotnialy dobiegl do przystani w tej samej wlasnie chwili, gdy na poklad odrzucano juz sznur gruby, przytrzymujacy parowiec. Wskoczywszy nan szybko, Roman znalazl sie pomiedzy natloczona cizba ludzi, jak glosny rój pszczól gwarzaca pomiedzy soba, ze smiechem i giestykulacya. Otarlszy pot z czola, Dzierzymirski wsparl sie o porecz balustrady pokladu. Boki statku lagodnie pruly fale; oddzielona ciemna tonia, w bliskiej juz odleglosci mrugala kregiem swiatel rzucona na wód obszary Wenecya. Podnióslszy do oczu dalekonosna lunete, wpatrzyl sie Roman w rzad domów, polozonych nad brzegiem, ku któremu szybko plynacy parowiec zblizal sie coraz bardziej. Szukal hotelu swego, i okna pokoju, gdzie pozostawil Ole. Okno komnaty tej wlasnie otwartem bylo szeroko. W ramie zas jego stala kobieta, szatynka, smukla, o jasnem, habrowem spojrzeniu podluznych, mieniacych sie oczu, o piersiach wypuklych, wznoszacych sie jak fala, a ksztaltach ponetnych, pelnych, jakby pragnacych gwaltem wydostac sie z ciasnych ram opietej, bialej, pikowej sukni. Male wklesniecia po obu stronach wazkich usteczek zdradzaly przy usmiechu rozkoszne doleczki, raczka malenka i dystyngowana calosc postaci mówily wyraznie o rasie mlodej osóbki. Ola, wypoczawszy w lózku godzin kilka, wstala wlasnie przed chwila, czujac, ze nerwowy, spowodowany upalem i zmeczeniem ból glowy ustaje. Pragnela po za tem rozerwac troche mysli, z wyjsciem bowiem Romana zasnela i snil jej sie rodzinny Gowartów i ojciec, jak zywy, tylko jakis smutny i zbolaly. I po przebudzeniu mysl Oli pobiegla stad daleko... Mimo woli sama uleciala do ojczystych obszarów i jarów. Powonienie jej podraznil wyrazny zapach polnego kwiecia, ziól i bodjaków, w uszach zabrzmiala melodya cicha szumiacych borów, kolyszacego sie miarowo stepu - smetna rodzinna Ukraina, z poza setek mil, ogarnela ja tu, pod wloskiem niebem, poczula, zda sie, powiew jej, tesknoty pelny, do uszu zas dolecialo jakby ginace echo zalosnej dumki, spiewanej nieuczonym glosem molodycy... I smutek ogarnal Ole... Czy wróci tam kiedy, czy wróci? Wszak podeptala wszystko - jednem szarpnieciem sie zerwala wszelkie wiezy - sama otworzyla sobie przemoca brame do wymarzonego szczescia. Tak jest. Bo Ola czula sie przeciez rzeczywiscie szczesliwa. - Biedny ten ojciec jednak, który po swojemu, jak umial, tak ja kochal - myslala dalej. - A droga ciotka Melania i przyjaciel ich, Ladyzynski? Gdzie Gowartów, z którym zrosla sie jej dusza cala? Co sie tam dzieje? Gdzie oni teraz, ci wszyscy, tak dotychczas sercu drodzy?.. Rozpamietujac w ten sposób przeszlosc, przepedzila Ola z godzine. Moc upajajacej rzeczywistosci tak silna byla, jednak, ze stopniowo scierac poczela wrazenie snu i ozyle chwilowo wspomnienia. Obecnie stojaca w oknie mloda kobieta mysla daleka juz byla od tego wszystkiego. Obejmujac wzrokiem panorame portu i morza - oswietlona Wenecye, wysepke z kosciolem S-to Giorgio Maggiore, oraz kanaly z mknacemi cicho po nich licznemi gondolami, - Ola z niecierpliwoscia wypatrywala Romana. Pragnela juz bowiem widoku meza. Przedluzona nieobecnosc Dzierzymirskiego i w jej duszy zasiala ziarnka niepokoju; tesknila juz za jego pieszczota, zapragnela czulosci i pocalunków... Wziawszy lornetke, przylozyla ja Ola do swych oczu, scigajac po chwili widnokrag spojrzeniem. Piers jej przytem unosic sie poczela miarowo, usteczka zas zdawaly sie calowac przestrzen, rozchylone, proszace... Zniechecona, odjela niebawem lornetke od oczu. Jakis statek w kierunku Lido zblizal sie wprawdzie, lecz znajdowal sie jeszcze tak daleko... Ola odstapila od okna, i szeleszczac jedwabiami swych spódniczek, poczela niecierpliwie przechadzac sie po pokoju, pytajac sama siebie: - Któz widzial spózniac sie tak dalece? Widocznie zobojetniala juz ona Romanowi, czyz to jednak mozliwe? Wszak tak niedlugo trwa ich szczescie... Mysli ostatnie i watpliwosci smiesznemi widocznie zdaly sie mlodej kobiecie, bo po zastanowieniu sie twarz jej poweselala, a w ciszy pokoju rozlegl sie smieszek srebrzysty. W slad za tem zapalila dwie swiece i przystapila do duzego lustra. Dlugo, z luboscia, wpatrywala sie w nadobne wlasne oblicze. Przymknawszy z lekka powieki, lecz tak, by mogla widziec siebie, przegiela swa ladna glówke i kibic nieco w tyl, oraz rozchylila usteczka... Ksztalty postaci jej calej uwypuklily sie ponetnie; w pozycyi tej zatrzymala sie chwile... Usmieszek zwycieski przewinal sie niebawem po drobnych wargach pieknej kobiety; podniosla do góry rece, laszaco, jak kocie, wyprezyla naprzód swe cialo, i uczyniwszy gest, podobny do przeciagajacego sie po snie czlowieka, wymówila glosne: Aaaa... Po chwili zas, poprawiwszy poprzednio zalotnie tualete swa i wlosy, stanela znowu w pierwotnej pozycyi u okna, w ciemnym tak samo i tym razem pokoju, z lornetka przy oczach. Zblizajacy sie tymczasem od strony morza parowiec stawal wlasnie juz w przystani. Po drewnianych pomostach wysypal sie na ulice tlum róznolity i barwny; swiatla, pozapalane w poblizu padaly nan skosnie, oswietlajac wyraznie ruszajacych sie ludzi. Ola wsród nich starala sie odnalezc sylwetke meza, niebawem dojrzala go rzeczywiscie i z radoscia wykrzyknela do siebie: - Jest! jest!.. W oka mgnieniu odskoczyla od okna, zapalila swiece, odnalazla szybko kapelusz i parasolke, i wybiegla z hotelu. Zdazala na spotkanie Romana, smiejac sie z góry na mysl, jak on sie zdziwi, ujrzawszy ja na nogach. Na Riva degli Schiavoni, spacerowem miejscu Wenecyi, roilo sie od publicznosci. W poblizu hotelu, zamieszkiwanego przez Dzierzymirskich, muzyka grajaca zazwyczaj na placu Swietego Marka, rozbrzmiewala kaskada ochoczych tonów przed kawiarnia, przepelniona ludzmi, snujacymi sie równiez wszedzie, gdzie tylko bylo rzucic okiem. Ola, zdazajac ku przystani, wymijala ich szybko, w oddali widziala juz wsród idacych sylwetke Romana, cala biala, górujaca wzrostem nad innymi. Dzierzymirski, niespokojny snac dotad jeszcze, szedl krokiem raznym, z cygarem zapalonem w ustach, a kroczyl tak zamyslony, ze bylby, nie widzac wyminal Ole niewatpliwie, gdyby ta, ubawiona, nie rozesmiala sie wesolo i nie pochwycila go za ramie. Na dzwiek znajomego srebrnego smiechu podniósl Roman glowe i twarz, chmurna dotychczas nieco, rozpogodzila mu sie natychmiast. - Ty tu, filutko?.. - wykrzyknal radosnie, i ujawszy obie raczki Oli w swe dlonie, obsypywac je zaczal pocalunkami, a nastepnie pociagnal ja ku sobie, i nie zwracajac zgola uwagi na kilka mijajacych ich osób, ucalowal w twarz serdecznie. - A tak, Romeczku! - odparla zywo Ola - wybieglam, bo zobaczylam przez lornetke, jak wysiadales! Fe! któz widzial siedziec tak dlugo, gdy sie ma tak ladna, jak ja zoneczke... - dorzucila, przymilajac sie, z lekka wymówka w glosie, i dodala jeszcze: - Myslalam juz, ze ci sie co zlego stalo! Promien przebiegl po twarzy mezczyzny, ujal ramie Oli, i odparl: - A wiesz, moje zycie, ze i ja mialem co do ciebie mysl podobna?.. - usmiechnal sie i dodal - ale z mej strony to usprawiedliwione, zostawilem cie przecie bowiem w lózku... Idac wciaz szybko przed siebie, zamilkli oboje. Milosc odczuta, taka sama, drobna swa powyzsza oznaka zamknela im usta na chwile. - Skadsis od Wielkiego Kanalu, w pewnych od siebie, odstepach, dolatywalo wlasnie echo silnego meskiego glosu, przy akompaniamencie chóru innych. - Pojedziemy moze gondola, jak myslisz? - zapytala Ola - slyszysz jak ladnie spiewaja?.. - Dobrze, moje zycie, jedziemy!.. - odparl wesolo Roman. Jak na zawolanie, w tej samej chwili Dzierzymirscy uslyszeli za soba kilka okrzyków, silnie akcentowanych na pierwszej sylabie: "Gón-dola,. gón-dola signore... gón-dola!.." Na lewo, obok idacych, znajdowala sie "Piazzeta", a naprzeciw wznoszacego sie majestatycznie palacu Dozów, najwieksza przystan gondolierów. Dzierzymirski, wybrawszy jednego z licznych" napraszajacych sie przewozników, podszedl ku przystani, gdzie wespól z Ola usadowil sie niebawem w gondoli. - Serenada, Canale Grande! - rzucil ubranemu bialo Wlochowi. "Rematore"*) uderzyl w wiosla, i gondola z wolna, cicha, wysunela sie z pomiedzy dziesiatek innych, a kolyszac sie na, czarnej fali kanalu, pomknela we wskazanym kierunku. Roman objal kibic zony i poczal muskac delikatnie ustami jej oczy, czolo, szyje i usta. Ona zas uchylala sie wciaz figlarnie, szepczac: [*) Wioslarz.] - Wstydz sie... gondolier patrzy... Lecz mezczyzna nie przestawal. Kilkakrotnie usta ich zlaczyly sie w pocalunku goracym, dlugim, od którego zadrzeli oboje, z ust Romana sypaly sie ciche i urywane, dyszace uczuciem i namietnoscia, pieszczotliwe wyrazy... A wkolo nich, szeleszczac uderzeniami wiosel, sunac równiez, jak i oni cicho, mknely, migoczac kolorowemi swiatelkami, gondole, zmierzajac wszystkie w jednym kierunku - ku Wielkiemu Kanalowi, calemu rozbrzmiewajacemu w tej chwili, jak harfa ruszona spiewem i muzyka. Oswietlone, ubrane kolorowemi, papierowemi latarniami, migaly w oddali wielkie gondole, a raczej statki male, tak zwane "serenady", na których orkiestry cale grajków i spiewaków-samouków popisywaly sie ze swym wrodzonym, a rzetelnym nawet czestokroc artyzmem. Kilka podobnych serenad, rozrzuconych po kanale; wabilo swiatlami i stlumionym spiewu odglosem, kolo nich zas, w poblizu, grupowaly sie kregiem dziesiatki czarnych gondoli, z rozpostartymi w nich niedbale i wygodnie sluchaczami. Niektóre z rozbrzmiewajacych spiewem i muzyka bark podjezdzaly pod okna dawnych dworców, a dzisiejszych pierwszorzednych hoteli i koncertujac tam wylacznie dla hotelowych gosci, zbierali od nich dla siebie datki, sunac róznobarwnemi swiatlami i gorejacym kadlubem stateczku zwolna u marmurowych stopni palacowych balkonów. Naprzeciwko dwóch podobnych serenad, spiewajacych wprost kosciola S-ta Maria della Salute, pod oknami palaców Ferro i Zucchelli, (dzisiejsze Grand-Hotel i hotel Britania) dalej nieco, poza kosciolem, zabrzmiala wlasnie nagle piesn solowa .. Zagluszajac inne glosy spiewaków blizszych i dalszych, zadrgala ona uczuciem, i zrecznie modulowana przyjemnie piescila sluch, coraz donioslejsza, blizsza... - Pojedziemy tam! dobrze, Romciu?.. - zaproponowala Ola, ujeta glosem spiewaka. - Bene, carissima! - odparl Roman, i skinal na wioslujacego. Gondola ich, kierowana umiejetna reka, wymijac zaczela lodzie, coraz liczniejsze. Roman i Ola, widzac sie coraz bardziej otoczonymi, przestali pocalunków i pieszczot, chwilowo poddawszy sie zupelnie czarowi piesni, plynacej ku nim w ciszy wieczoru. Oboje milczeli... Gondola tymczasem skrecila powoli w lewo, ku rozspiewanej barce, i wsliznawszy sie swym wysokim przednim dziobem, jak waz, pomiedzy kolyszace sie dziesiatki innych gondol - stanela wreszcie, zatrzymana zrecznie. Gondolier przymocowal sznurem swój pojazd do sasiednich i zalozywszy na krzyz rece, w skupieniu wespól z innymi zasluchal w piesn... Szerokiem pólkolem, ciche, kolysaly sie wszedy inne gondole; wsparci w nich sluchacze poddawali sie niewytlumaczonemu czarowi tej weneckiej, cichej nocy, tej piesni szczerej, niewykwintnej, chwytajacej jednak mimo woli niejednego za serce, zapadajacej w dusze gleboko. Po smetnych piesniach nastepowaly skoczne, i tak dalej, bez zmiany. Co kilka "numerów" z barki "serenady" schodzil wloch, rozczochrany, od spiewu wzruszony jeszcze, i z czapka w reku zbieral "co laska", przestepujac ostroznie z jednej gondoli na druga. W ciszy zas wzglednej, a spowodowanej tym swego rodzaju antraktem, ruszaly sie z miejsc swoich niektóre lodzie, wracajac, lub zdazajac dalej do innych serenad; na puste miejsce wsuwala sie milczaco nowoprzybyla gondola, a publicznosc, zebrana w tych zaimprowizowanych wodnych lozach, natychmiast spogladala ciekawie na swego sasiada, pólglosem komunikowala sobie uwagi, w rozmaitych jezykach. I w cichosci powoli milkly, to znów z kolei rozbrzmiewaly dalsze i blizsze rozspiewane barki, wreszcie antrakt sie konczyl, po wodach kanalu mknela znów ze "sceny" serenady piesn namietna... Sluchaly jej echa zdawalo sie, poblazliwie i ciekawie gwiazdki, licznie rozsiane po gwiazdzistem niebie poludnia - sluchaly krzyze, i wiezyce licznych swiatyni, i zadumane marmury wiekopomnych dworców. Od czasu do czasu komunikujac sobie przyciszona uwage, Roman i Ola sluchali równiez uwaznie wloskich piesni, nastrój zas dzisiejszego wieczora rozmarzajaco dzialal na nich. Mysli ich daleko ulatywaly, pod wplywem tej nocy, tego krajobrazu niezwyklego, a pelnego czaru, i tej niewymuszonej, tchnacej uczuciem piesni, wyrzucanej z ust ludzi prostych, dziwnie jednak atoli przejmujacych sie melodya slów swoich, kochajacych tak wyraznie piesni owe, narodowe - wlasne! Wywolana zatem swiezemi, tak niedawnemi wspomnieniami dzisiejszego popoludnia, mysl Oli biegla nieprzeparcie do stron ojczystych - przymruzala oczy, i widziala ogród Gowartowski... wyniosle oblicze ojca... Romana zas trapily z kolei te same, co i nad morzem mysli... Falsz obecnego polozenia, przyszlosc niejasna, zakryta, ciemna, z tajemnica na dnie duszy ukrywac sie zmuszona, przed okiem najdrozszej nawet teraz dlan na swiecie istoty, zaciemnialy chmura troski czolo Dzierzymirskiego, mgla smutku matowaly spojrzenie czarnych, rozumnych oczu. I zal jakis niezmierny, zal do zycia, rozpieral mu piersi, do losu, ze, postawil go na tak sliskim i kolyszacym sie gruncie, ze tylko za cene tego falszu i wyrzutów sumienia, pozwolil mu zdobyc to jego dzisiejsze nieograniczone szczescie! Zatopiony w swem skrytem cierpieniu, Roman od czasu do czasu spogladal na Ole. Ta, ze spuszczonemi oczami, oparta niedbale na skórzanych poduszkach gondoli, zadumana, równiez marzyla cicho... Cienie przechodzily, przemykaly sie po jej wdziecznem, zamyslonem obliczu, czasem na usteczkach zagaszczal blakajacy sie usmieszek. Roman wtedy z miloscia bezgraniczna zatrzymywal dluzsza chwile spojrzenie na ukochanych rysach, i znowu popadal w zadume, lub slówkiem pieszczoty, albo spostrzezeniem jakiem przerywal milczenie. Ola odpowiadala mu skinieniem glówki - zamieniali pomiedzy soba zdan urywanych kilkanascie, i znowu milkli, poddajac sie nastrojowi zewnetrznemu otoczenia i wewnetrznemu dusz wlasnych. W ten sposób czas mijal. Powoli, stopniowo rozluznilo sie sciesnione gondol pólkole... Z cichym wiosel szelestem i pluskiem ruszonej wody odplywaly one jedne po drugich - duze barki sasiednich serenad ginely równiez w oddali, spiewy ich cichly... Kilka tylko z nich jeszcze rozbrzmiewalo po kanale ostatnimi tony, a miedzy innemi i barka, kolo której kolysala sie gondola Dzierzymirskich. Z okien i balkonów hoteli poznikaly juz takze liczne sylwetki i twarze gosci, w poblizu, na wiezy koscielnej, wybila rytmicznie godzina jedenasta... Roman ocknal sie pierwszy, dotknal delikatnie dlonia raczki Oli i rzekl: - Pora juz nam, kochanie... prawdaz?.. - Która? - zapytala Ola, zbudzona. - Jedenasta, moje zycie - odparl Roman. - Juz?.. - zdziwila sie Ola, westchnawszy. To jedzmy, nie sadzilam nigdy, by juz tyle czasu minelo... - O czemze tak dumala moja pani? - zapytal Roman, z usmiechem. - A ty? - odpowiedziala pytaniem Ola. - 0... ja?.. nic ciekawego - odparl pospiesznie Roman, i jakby pragnac, by powtórnie nie pytano go o to samo, odwrócil sie szybko do gondoliera, informujac go, dokad ma ich zawiezc. Gondola, wycofana z latwoscia z przerzedzonego juz kregu, zawrócila i pomknela ku oswietlonemu niebieskawym swiatlem latarni elektrycznych placowi San Marco. Na wiezach odleglych kosciolów, ukladajacej sie do snu Wenecyi, w milczeniu, róznymi tony dzwonila godzina jedenasta, zdala dochodzil jeszcze przyciszony odglos muzyki... Wyciagnawszy sie wygodnie w gondoli, Roman ujal znów kibic zony, i pieszczac wargami jej szyje, poczal mówic cicho, dlugo, ciagle. Czul potrzebe mówienia; chcial zagluszyc, odpedzic natretne mysli, wspomnienia, przechodzil z tematu na temat, smial sie, dowcipkowal, calowal Ole co chwila. A ona szczebiotala równiez... Pelne wesela glosy dwojga mlodych zlaczonym akordem przerywaly co chwila milczenie i spokój "Canale Grande", padaly i slizgaly sie echem po ciemnej tafli jego wód, w których z kolei plawily sie cienie palaców, zlotym deszczem igraly gwiazdy i swawolil powiew wietrzyka, idacego z morza, pokrytego ciemnoscia, sniacego w oddali... Dostawszy sie na pelnie wód kanalu sw. Marka gondola pomknela chyzo, a niebawem po falistej tafli wloskiej laguny rozlegla sie spiewana zgodnym liórem meskiego barytonu i kobiecego sopranu piesn polska: "Szumia jodly"... - A co, nie mówilem, ze to nasi, choc on taki czarny, jak Wloch - odezwal sie po polsku, z gondoli, która mijali Dzierzymirscy, rubaszny troche glos mezczyzny. - No, tak dziobac sie, jak golabki, to i inni potrafia... odpowiedzial ironicznie ktos drugi. - Ba, ale, panie dobrodzieju, z takim humorom - to nie!... z przekonaniem, stanowcza, rozlegla sie odpowiedz szlagona. Tymczasem gondola Dzierzymirskich malala juz coraz bardziej, na tle nocy tylko czerwonawem swiatelkiem migocac z oddali. Wkrótce, zaleciala jeszcze ostatnia zwrotka ,znanej Moniuszkowskiej melodyi: Oj, Halino, oj, je - dy - no, dzie - wczy - no mooo - ja!... - Moo - ja!... oddalo echo lagun morza i zmilklo, caly zas kadlub czarnej gondoli znikl gdzies niebawem, ustepujac miejsca innym, nadciagajacym coraz gesciej od strony Wielkiego Kanalu, coraz cichszego, coraz bardziej pograzajacego sie w czerni bezbarwna, glucha, zapadajacego tam uspienia - Nocy! * * * - Patrz, patrz! jakiez to piekne!.. Slowa te, pólglosem, z akcentem zachwytu, wymówila Ola, i oboje wraz z Romanem staneli na miejscu, jak przykuci. Nad ich glowami wznosila swe dumne gotyckie arkady jedna z najpiekniejszych, po bazylice San Marco, swiatyn w Wenecyi, Santa Maria Gloriosa dei Frari - stali zas przed mauzoleum Canovy. - Prawda! - szepnal w odpowiedzi zonie Dzierzymirski. - Zdawaloby sie, iz ten oto aniol, czy geniusz uspiony, zyje, oddycha, stróz czujny... urwal, studjujac dalej pomnik z uwaga. - A te postacie, nieprawdaz, iz rzeczywiscie ida, ruszaja sie wolno, pograzone w cichej bolesci i smutku! - podchwycila zywo Ola, podniecona widokiem, oraz wyrazem zakutego w marmurze piekna. Oboje umilkli, z nieklamanym zachwytem wpatrujac sie w rzezbe. Od grobowca bowiem, przez samego Canove modelowanego niegdys na pomnik dla Tycyana, bilo rzeczywiste, szczere piekno i chwytalo za serce - mówilo... Przyparty do sciany, caly z bialego marmuru, a trójkatnym ksztaltem w minjaturze przypominajacy, piramidy Egiptu, stal sarkofag otworem... Na lewo, jakby strzegac don wchodu, olbrzymi lew marmurowy lezal, z obwislemi lapami, potezny, srogi, i jakby smetnie zadumany, a na nim, z rozpostartemi skrzydly, opieral sie wielki Aniol uspiony... I tchnace lagodnoscia, cudne oblicze Aniola zda sie byc rzeczywiscie nie z tego nedz padolu!.. Z ludzka twarza, to prawda, spogladac sie zdaje na widza, lecz oczy jego przymkniete nieco, skupienia i zadum pelne - znieruchomione w nadziemskim spokoju, cisza zaswiatów, wiecznosci milczeniem i bytu zagadka, neca oto wyraznie, wzrok ciagna za soba, unosza dusze, mysl... gdzies w strefy nadziemskie do nieba!... A z prawej znów strony grobowca, jakby z ziemi, ze swiata, wolno suna jakies postacie, zmierzajac do otwartych na sciezaj wrót sarkofagu... Pierwsza z nich, proporcyonalnie do innych, wieksza, kobieta mloda, jest juz tuz blizko, u grobu prawie, w slad za nia, z girlandami kwiatów, postepuja postacie mniejsze - to dziatki. Ida... Krocza, z pochylona glowa, przygnebieni, smutni, niebawem juz cisi przestapia oni próg grobowca... - Chodzmy! - szepnela Ola pociagajac lekko Romana za reke. Z widoczna niechecia, jakby nie mogac oderwac wzroku od pieknego pomnika, poruszyl sie Dzierzymirski, i wyrzekl pólglosem: - Czy juz obejrzelismy tutaj wszystko? - Zdaje mi sie, ze wszystko - odpowiedziala Ola. W pustej i cichej swiatyni rozlegaly sie wyraznie ich kroki, prócz nich bowiem obecnie nie bylo tu nikogo. Dzierzymirski wyjal zegarek. - Szósta! Wracajmy, musimy pozegnac jeszcze Wenecye z Campanili - rzucil zywo, i ujawszy ramie zony, skierowal sie ku wyjsciu z kosciola. Na progu Dzierzymirscy staneli, obrzucajac ostatniem spojrzeniem kosciól; wzrok ich przesunal sie raz jeszcze po wspanialych grobowcach dozów, Tycyana i wyszli. Upalny spokój wloskiego popoludnia objal ich natychmiast. Slonce palilo jeszcze, na uliczkach Wenecyi bylo pusto. Dzierzymirscy szli przyspieszonym krokiem, zmierzajac ku mostowi "di Rialto." Byl to ostatni juz dzien pobytu ich w Wenecyi, wyjezdzali nazajutrz, zegnajac dzis po raz ostatni urocze miasto pamiatek. A zegnali je sumiennie. Zwiedziwszy bowiem kilka nieznanych sobie jeszcze kosciolów, po raz wtóry obeszli wszystkie miejsca, dokad zachecalo ich do powrotu wspomnienie zoczonego tam piekna. A wiec palac Dozów, jego archeologiczne muzeum i liczne przepiekne sale i ponure wiezienia, palac królewski, bazylike, a takze zarówno arcydziela pedzla Tycyana, Tintoretta, Pawla Veronese, Belliniego, i innych, w Akademii "delle belle Arti." - Wiesz, kochanie? musimy spieszyc sie porzadnie, gdyz o siódmej podobno zamykaja juz Campanillie*)-odezwal sie Roman po dluzszem milczeniu idac z Ola bezustannie tak sarno szybko i sluchajac zarazem szczebiotu jej, wciaz jeszcze znajdujacej sie pod wrazeniem pysznego dziela Canovy. [*)Znana powszechnie pod ta nazwa dzwonnica Swietego Marka w Wenecyi, siegajaca budowa i stylem X wieku, dzis, jak wiadomo, juz nie istnieje. Runela dnia 14-go Lipca 1902 roku.] - Co za swietna doprawdy miales mysl, Romciu, zestawic to obejrzenie Wenecyi z wyzyn na zakonczenie! - rzekla Ola, i dorzucila z ozywieniem: - Bo ostateczne owe wrazenie nie zuzyte dotad jeszcze, nowe, idealnie zamknie nasz pobyt tutaj... - A widzisz, me zycie, ze nietylko moja pani miewa genialne koncepty - z usmiechem odparl Roman, mila mu bowiem byla mysl, ze ich wzajemne zapatrywania estetyczne zgadzaja sie tak dobrze. W tem bo ostatniem los rzeczywiscie nie byl poskapil zadowolenia Romanowi. Ola, byla to dusza obdarzona zarówno, jak i on, wykwintnem poczuciem piekna i niezmierna wrazliwoscia na dziela sztuki, zgrzytów pod tym wzgledem pomiedzy nimi nie bylo wcale - dopelniali sie wzajemnie. - Poczekaj, kochanie - odezwal sie znów Roman - spozyjemy sobie pare brzoskwin... Mam ogromne pragnienie, a ty?... - O! ja takze!.. wykrzyknela potwierdzajaco i wesolo Ola, poczem oboje zblizyli sie do charakterystycznego, szerokiego, pod plóciennem okryciem od slonca, weneckiego straganu, przepelnionego róznemi owocami i jarzynami. Mineli juz byli wasnie "ponte di Rialto", znajdujac sie obecnie w okolicy i punkcie targu, oraz ozywionego ruchu. Wokolo nich szwendali sie liczni przechodnie, przekupnie wychwalali glosno swój towar, t. j. drobiazgi, owoce, lub rzadkosc w Wenecyi - zimna wode do picia, mówiac nawiasem, nadzwyczaj niezdrowa. Wybrawszy kilka przepysznych, wielkich brzoskwin, i spozywajac je, Dzierzymirscy puscili sie znowu w dalsza droge. Szli obecnie najbardziej ozywiona i handlowa ulica w Wenecyi, tak zwana "la Merceria", wijaca sie w ksztalcie szerokiego trotuaru pomiedzy domami i szeregiem ciasno jeden przy drugim polozonych sklepów, a wiodacej zygzakiem od mostu di Rialto do wiezy zegarowej na placu San Marco. Zaczepiani co chwila przez natretnych wlascicieli magazynów, przekupniów mozaiki i malych bosonogich chlopaków, narzucajacych sie im co chwila, z pytajacem slowem i spojrzeniem ladnych, czarnych oczat: "Accompagnare, signore?...", Dzierzymirscy szli szybko, wygodna, choc kreta ulica, rozmawiajac wciaz ze soba. Niedoslyszane wzajemnie czesto w gwarliwym halasie "Mercerii" slowa ich ginely bez echa, gdy naraz i tym razem zupelnie glosno, po niewiele znaczacych uwagach, odezwal sie pierwszy Dzierzymirski. -Czy wiesz, moje zycie, iz to juz trzy tygodnie blisko, jak wyjechalismy z kraju? Czas leci, kto by pomyslal, ze niebawem juz minie miesiac, jak porwalem ciebie, szczescie moje, z lona rodziny?.. Choc w ostatnich slowach brzmial ton zartobliwo-dobroduszny, jednak Roman niespokojnie spojrzal na zone, pierwszy to bowiem raz tak wyrazna czynil alluzye do niedawnej, a przelomowej chwili ich zycia; dorzucil zaraz: - Ciekawy jestem, co o tem wszystkiem mysli i co czyni w tej chwili twój ojciec... przytem wahajaco spojrzal z pod oka na Ole, uwaznie, jakby zbadac pragnac, do jakiego stopnia odczuwa ona to wspomnienie. Lekka mgla jakby przemknela po twarzy mlodej kobiety, a brewki jej zmarszczyly sie przelotnie, jednakze odpowiedziala natychmiast. - Wiesz co, mój drogi? ja.... - i tu spuscila oczy, zarumieniwszy sie lekko - bardzo czesto... podkreslila akcentem te slowa, - mysle o tem... I Ola z kolei podniosla swe przymglone oczy na Dzierzymirskiego, a jemu zdalo sie jednoczesnie, ze wilgotnemi byly one... W tej samej chwili mloda kobieta ruchem lagodnym, a wdzieku pelnym, polozyla swa raczke drobna na reku meza. - Nie gniewaj sie, mój drogi, ze ci to mówie - rzekla miekko - ale... ale wierz mi, ze ja nieraz lekam sie jakby po prostu, by ta przeszlosc nasza, a w szczególnosci gwaltowna chwila ucieczki mojej, nie przyniosla nam nieszczescia... Biedny ojciec! - cicho westchnela Ola i umilkla, spusciwszy niesmialo wzrok ku ziemi, jak gdyby przestraszywszy sie slów ostatnich. Teraz Roman z kolei pochwycil reke zony i uscisnawszy ja serdecznie kilka razy, wzruszony, poczal pocieszac Ole z cicha, w koncu zmienil zupelnie temat rozmowy, przeszedlszy pospiesznie na przyszle zamiary wspólnej podrózy. Równoczesnie jednak sposepnial, i, choc drobna, mala chmurka, co niby cien, wsliznela sie pomiedzy ich dusze - wzglednie rozwiala sie dosc predko, zostawila jednak w umysle Dzierzymirskiego slad trwaly. Teraz zatem, gdy znowu zamienial z Ola banalne nieco frazesy, mysl jego pracowala uparcie w dalszym ciagu. Wiec on nie mylil sie, bedac czestokroc niespokojnym, gdy widzial przychodzaca na czolo zony nagla zadume, na pozór niewytlumaczona zgola niczem. Wiec w glówce tej, w której, prócz milosci dla niego, dlugo nie przypuszczal innego uczucia - tkwil jednak w swoim rodzaju wyrzut sumienia?.. Odmiennemi zatem kroczac drogami, dusze ich - ze zródla tylko innego calkiem plynace - obie jednoczesnie mialy swoje skryte zgryzoty i cierpienia. Zarówno, jak i on, tylko inaczej, Ola wiec takze cierpiala... - Dziwne, to zycie, dziwne! - omal ze nie glosno wymówil Roman. - 0! patrz, juz plac sw. Marka - wesolo wykrzyknela Ola w tej samej chwili, i wydobywszy miniaturowy zegarek, jednoczesnie dodala: - Wpól do siódmej! - Zdazymy!.. Dzierzymirski nie podniósl uwagi zony, przelotnie spojrzal tylko w jej twarz, a widzac Ole usmiechnieta, poweselal sam równiez. Wydostawszy sie z waskiej szyi ruchliwej ulicy, znajdowali sie juz oni na kwadratowym placu, obszernym, z trzech stron ramowanym wokolo kolumnami palacu królewskiego. Pod temi kolumnami, w pierwszorzednych kawiarniach Wenecyi, roilo sie od ludzi; na mozajkach, krzyzach, brazowych koniach i kopulach bazyliki sw. Marka graly promienie slonca, u stóp zas Campanili, dokad zmierzali Dzierzymirscy, i przed kosciolem, posrodku placu, gruchaly i lataly setki golebi, karmionych reka publicznosci. Zaplaciwszy za wejscie, Roman i Ola powoli zaczeli wstepowac na góre. Na szczyt dzwonnicy San Marco, oddzielonej od katedry, a strzelajacej w góre wysoko i samotnie, szlo sie nie po schodach, lecz po lekko pochylonej plaszczyznie spiralnej, nader wygodnej, choc kretej, wchodzacego wcale nie meczacej. Co kilka minut postepujacym na szczyt dzwonnicy Dzierzymirskim migaly z prawej strony male okienka, pozwalajace im pochwycic rabek krajobrazu, sciany zas wiezy przepelnione byly licznymi podpisami turystów. Wzglednie dosc dlugo, bo powoli, zmeczeni poprzednim pospiechem, szli pod góre Roman i Ola, zanim dostali sie wreszcie na obszerna szczytowa platforme dzwonnicy. Prócz sprzedajacego w zaimprowizowanym sklepie fotografie i albumiki: "ricordo di Venetia," kilka zaledwie osób znajdowalo sie tutaj. Dzierzymirscy zblizyli sie do balustrady, obrzuciwszy spojrzeniem caly widok, u stóp ich i henhen, daleko!... - Sliczne, przesliczne! - rzekla po chwili Ola pólglosem, z przejeciem, Roman zas, potakujac zonie, wyjal noszona stale ze soba lunete i regulowac ja poczal. Slonce wlasnie znizalo sie ku zachodowi. Z jednej strony krajobrazu, na prawo, tarcza jego, ziejac purpura, kapala sie promienistymi blaskami w morzu, rozswietlala jego tajemnicza glebie, rozzarzala, na ksztalt glowni, czerwonawym ogniem zmarszczone grzbiety fal, zlotym prostopadlym goscincem zanurzajac sie stopniowo coraz bardziej w iskrzaca sie swiatlami ton. I zielonkawe, lagodne Adryatyku fale, rozchylaly sie przyjacielsko i goscinnie - roztwieraly swe nurty do idacego na spoczynek slonca, wód szmerem kolysac sie je zdajac do snu cichego... Po bokach fal tymczasem coraz dalej i dalej biegly ostatnie promienie jego; rozlewaly sie wkolo pozegnalnym odblaskiem - piescily juz morze cale, zapalaly na niem miljony barw i odcieni, skosne lecialy w lewo ku Lido, "giardini publici," slaly sie krwawiace na dachach i wiezach lezacej w dole Wenecyi - i ginely nareszcie w zamglonej gdzies dali, tulac sie do majaczacych hen, hen, w perspektywie górskich alpejskich szczytów... Roman i Ola, zapatrzeni, stali nieruchomo, w milczeniu. Otulony cisza bezmiarów, tchnacy spokojem idacego wieczora, zachwycal ich ten krajobraz. - Spojrzyj-no, jak smacznie zajadaja sobie nasi brudni wlosi swoje "pranzo" - rzekla nagle do meza Ola, wskazujac reka spietrzona u stóp ich, wsród waskich kanalów, Wenecye, i sciesnione dachy jej domów, gdzie na werandach spozywano wlasnie posilek. - A, prawda! - potwierdzil Roman. - Zabawnie wygladaja na swoich daszkach, jak liliputy... - zauwazyl jeszcze i ujawszy ramie zony, zblizyl sie znów ku balustradzie od strony morza. - Patrz! - rzekl przyciszonym glosem, wskazujac na prawo lad staly - widzisz te otulone mglami sylwety miast i gór?.. - Widze - potwierdzila Ola. - Oto Fusina - objasniac poczal zonie Roman - tam znów glebiej, to Padwa i Treviso... Tu, na zachodzie - to otaczajace Werone szczyty górskie, a tam - wskazujac ruchem reki kolistym krajobraz, mówil dalej Dzierzymirski - to Monte Baldo, i u stóp jego jezioro Garda. I Roman manewrujac równoczesnie luneta odkrywal coraz to inne odlegle góry i miasta, a uzyczajac lornety swej zonie, objasnial ja, tlumaczyl. Tymczasem zas platforma dzwonnicy opustoszala stopniowo. Prócz przekupniów, zalecajacych swe "ricorda," i miejscowych ludzi, nie bylo tu juz prócz Dzierzymirskich, nikogo. Roman i Ola gotowali sie do odejscia, gdy oto nagle przystaneli znowu, zasluchani. Z weneckiego starego grodu szla muzyka dziwna... Jak orkiestra dobrana grana, wedrowala przez otulone milczeniem przestworza melodya koscielnych dzwonów... Rozpoczely ja, na wprost Campanili dzwony kosciolów: Redentore, na wysepce Giudecca, i Santo Giorgio Maggiore, opodal, a w slad za niemi powtórzyly inne swiatynie. Z Santa Maria della Salute na czele rozbrzmialy kolejno po calej Wenecyi, wstrzasnely cisza "królowej Adryatyku" - tu donosnie bijac basem, tam znów skarzac sie lagodnie, kwilac - wspólnie zagraly chórem swa piesn wieczorna... Dobranymi jakby akordy poplynely dzwiecznie tony poprzez laguny i kanaly, morzem, po grzbietach fal, ulecialy w dal sina, zda sie, niosac swe echa az do podnózy gór. Roman, nachyliwszy sie ku zonie, rzucil pólglosem: - Co za wspaniale i silne wrazenie, nieprawdaz?... Chcial powiedziec cos jeszcze, lecz w tej samej chwili instynktownie urwal... Dzierzymirscy zadrzeli oboje. Kobieta przytulila sie, jak powój, do mezczyzny, on zas objal opiekunczym ruchem jej kibic i silnem ramieniem przycisnal wylekla do siebie. To z dzwonnicy sw. Marka, tu, na szczycie jej, o pare zaledwie kroków od nich, zagrzmial wlasnie do wtóru innym, zadudnil, gluszac wszystko swa sila, dzwon olbrzymi i potezny - "San Marco." Glos jego tubalny, huczacy, zmieszal sie z ogólna arya dzwonów, napelniajac echami grzmotów, trzesac platforma wiezycy. A jednoczesnie Roman i Ola dziwnego doznawali wrazenia. Zdalo sie im bowiem, jakby ich tutaj nie bylo juz zupelnie. Nie, oni stanowczo znikli, a znajdowal sie tu jeno jeden jedyny olbrzymi dzwiek, z którym istnienia wspólne zlaly sie, zlaczyly. Glos dzwonu przenikal ich do glebi, szedl az do dna dusz, gral na fibrach nerwów; trzasl nimi, potezny w swej mocy - wielki... Ola jeszcze bardziej przytulila sie do meza, jakby szukajac obrony przed czems, czy przed kims, Dzierzymirski silniej przygarnal ja do siebie. Równoczesnie, jakby kierowane wzajemnym odruchem jednomyslnym i uczuciem wzajemnem, twarze ich zblizyly sie i zlaczyly usta!... Ostatni z ostatnich promien zachodu zapalil na sekunde jedna gwiazde na czolach mezczyzny i kobiety, skojarzyl sie z ich pieszczota i znikl. Slonce zgaslo... Roman i Ola jednak nie odrywali ust od pocalunku, a trwali w nim jeszcze... Jakas bowiem niewytlumaczona niczem chec przedluzenia jakby tej chwili ogarnela Dzierzymirskich. W zapomnieniu pieszczoty jestestwa ich drgaly uczuciem, a huczacy glos dzwonu zdawal sie bardziej jeszcze kojarzyc ich ze soba... Laczyl sie sam niby z ekstaza ich pocalunku, a usuwajac z niego zarazem pierwiastek zmyslów poziomy - wznosil dusze Romana i Oli w nadziemskie gdzies strefy, uszlachetnial, budzil w nich jakies checi i pragnienia i przypinal skrzydla do lotu i rozszerzal piersi i kazal sie modlic pokornie... Z ekstazy pierwsza zbudzila sie kobieta. Przybladla nieco, oderwala drobne wargi od ust Romana i szepnela cichutko: - Chodzmy juz!.. - Dobrze, zloto moje, kochanie najmilsze! - odparl pieszczotliwie Dzierzymirski, i oboje w slad za tem skierowali sie ku wyjsciu. Nic nie mówili teraz do siebie. Zamysleni, pograzeni w swój dziwny stan duchowy, zapatrzeni w swe dusze, schodzili powoli, schodzili w dól ciagle. I stopniowo, nieznacznie, reakcya nastroju wslizgiwac sie poczela w ich dusze, mózgi i serca... Przy dzwiekach bo oto grajacego obecnie nad nimi dzwonu-olbrzyma, jakies zwatpienia obsiadly nagle ich dusze, a czar, tam, na górze, odczuty - niknal, wewnetrzne zadowolenie i napiecie duchowe slablo!.. Lecz czyz to zludzenie? Wszak glos tegoz samego dzwonu jest teraz jakims calkiem innym, odrebnym; to nie ten na górze, wysoko! Tamten, pelen otuchy, dodawal odwagi, wzmacnial. A ten, wstrzasajac murami wynioslej wiezycy, blaka sie gdzies tylko po jej zakamarkach, szczelinach, taki odmienny, ponury, smutny... I pod jego wplywem, jakby pod dzialaniem czarodziejskiej sily, w myslach Dzierzymirskich, kazdemu z osobna, zaszumialy znowu wyrzuty sumienia. Jej, Oli, stanela przed oczami, jak zywa, marsowa twarz ojca, i jego spojrzenie smutne, wyrzutów pelne. Zrenice rodzica wyraznie przytem zdawaly sie skarzyc, mówic: Ja cie kochalem, drogie dziecie, a ty tak pogardzilas mna, zranilas tak dotkliwie i bolesnie! Romanowi zas tak zywo przypomniala sie z przed laty chwila pewna, iz zdziwil sie sam niepomiernie. Swa uboga izdebka z przed laty, straszna noc walki ze soba samym, i zwyciestwo zlota ujrzal tu w Campanili-wszystko!.. A dzwon tymczasem huczal coraz bardziej, i przytem coraz jakby srozszy i bezwzgledniejszy, surowszy... Dzierzymirscy bezwiednie, w mimowolnej po prostu obawie przed tym glosem karcacym z wysoka, pospieszniej w dól schodzic poczeli. Cienie wieczorne kladly sie juz po pustych zakatkach starej, jak swiat, wiezycy, mroki tajemnicze pelzaly tu swobodnie. Przy dzwiekach dzwonu, który wciaz trzasl jej scianami, wsród ciemniejacej stopniowo, a zamknietej w nich pustki, schodzila, spuszczajac sie coraz szybciej, znizala sie para mlodych. Wreszcie zmierzch szary pochlonal zgrabne postacie, i zapanowal bezpodzielnie w Campanili. Jednoczesnie o jej mury odbilo sie echo ostatniego uderzenia dzwonu, niby ostatnie dla Dzierzymirskich przypomnienie przeszlosci... W slad za tem uspokoilo sie wkrótce wszystko. Wiekopomna wiezyca, zasluchana jakby jeszcze w koncowy zamierajacy dzwiek dzwonu, przycichla; szarosc, smutek i glusza rozsiadly sie tu wokolo... W milczaca senna zadume, we wspomnienia przebrzmiale, zapadala powoli Campanile. --------------- - Rojno i gwarno bylo dzis u marszalkowej nieprawdaz? Ha-ha-ha, wiedzialem doskonale, ze sie stawia wszyscy... Poczciwa jednak ta nasza swiatowa menazerya.... No, i cóz? Uwierzyli? Pytanie to, zwrócone do pani Melanii Warnickiej w jej duzym, pieknym salonie, wyglosil, sadowiac sie wygodnie na fotelu, Emil Ladyzynski. Byl to mezczyzna lat przeszlo piecdziesieciu, wysoki, szczuply, od stóp do glów drobiazgowo wytworny, o wyrazie twarzy szyderczym, przyroslym jakby do rysów jego, swiezych i zywych jeszcze, oraz pieknych oczu podluznych, zielonkawych, z pod pincenez patrzacych rozumnie. - Uwierzyli. To jest, moze udali tylko, ze wierza... odpowiedziala marszalkowa rozpartemu z gracya w krzesle gosciowi swemu. - No, c'est tout ce qu'il faut, na razie; teraz damy sobie wielkiego i dystyngowanego nura n'est ce pas?.. A niech tam wszyscy mysla sobie, co im sie zywnie podoba!- zawyrokowal tenze glosem stanowczym. - C'est ce qui me tranquillise, iz zamknelam zupelnie dzis juz rachunki z towarzystwem tutejszem - odparla z westchnieniem ulgi pani Melania. Rozmowa potoczyla sie dalej; trescia jej byl przebieg dzisiejszego, a ostatniego czwartkowego przyjecia u Marszalkowej. Znikniecie Oli, choc trzymane pilnie w tajemnicy, jak to zwykle bywa w takich razach, nagle, pewnego poranku przedostalo sie niewiadomo przez kogo, jak i kiedy, do miasta, a wiesc ta, podawana z poczatku ostroznie, cicho i pod wielkim sekretem, wkrótce byla juz na wszystkich ustach, komentowana, przeinaczona, a plotka i skrzydlatym ptakiem obmowy obleciala niebawem wszystkie niemal salony towarzyskiego swiata w miescie. Pomimo to, nikt nie wiedzial nic jeszcze dokladnie. Zaalarmowany pierwszy Ladyzynski, który, jako przyjaciel domu Gowartowskich, a zarazem bywajacy wszedzie swiatowiec, osaczonym byl ciagle pytaniami, odbyl dni temu pare istna sessyjna konferencye z marszalkowa: Co czynic, by ocalic pozory?.. I wówczas to postanowiono, co nastepuje: Puscic natychmiast w swiat niejasna pogloske o slubie Oli z Dzierzymirskim, i opowiedziec wyjazd marszalkowej, która, postanowiwszy juz poprzednio przeniesc sie calkiem na wies, teraz, po naradzie z Ladyzynskim, zgadzala sie te chwile odjazdu swego przyspieszyc. Za pare dni wlasnie przypadal czwartek, jour fixe pani Melanii; latwo bylo przewidziec, iz towarzystwo cale, wobec rozsiewanych zrecznie pólslówek o wielkiej powyzszej nowinie, nie omieszka, przywiedzione ciekawoscia i checia pozegnania czcigodnej matrony, zawitac na jej salony... - Wówczas to wszystkim i kazdemu z osobna damy do spozycia nastepujaca pigulke! - zadecydowal wesolo na owej konferencyi pan Emil: - Powiemy, ze Ola i Dzierzymirski sa juz po slubie, uznanym przez rodzine najblizsza i przez nia urzadzonym, lecz cichym i bez rozglosu, a to na wlasne i wyrazne zadanie panstwa mlodych... - Co sie zas tyczy dotychczasowej o tem wszystkiem tajemnicy, wytlumaczymy ja tem, iz dzisiejsi panstwo Dzierzymirscy kochali sie w sobie na zabój od dawna, od lat, przypuscmy, osmiu... ze ojciec srogi nie chcial o zwiazku tym slyszec nawet, iz zmiekczony wreszcie zgodzil sie nan... Pani marszalkowa nie byla na slubie, no... bo jest slabego zdrowia, January zas, w ostatniej chwili, gdy jechal na kolej, zachorowal... Panstwo mlodzi obecnie bawia zagranica. Gdzie? - nie wiemy. Pour dérouter - powiemy na przyklad, ze w Szwecyi... Cala te historyjke, pani marszalkowa na przyjeciu u siebie, a ja u innych, tegoz samego dnia i w tychze godzinach ukoloryzujemy jeszcze nalezycie kilkoma pseudo-autentycznymi szczególami, no... et il faut espérer, ze nam chyba uwierza!.. Tak ostatecznie uradzil Ladyzynski, a do ultimatum owego, uznawszy jego slusznosc, marszalkowa Warnicka zastosowala sie scisle przez caly dzien dzisiejszego czwartkowego u siebie przyjecia. Obecnie zas w dalszym ciagu informowala przybylego swego wspólnika o wywiazaniu sie z zadania i roli wlasnych, opowiadajac mu zarazem, jak wiele dnia tego odwiedzilo ja osób ze swiata, do tego stopnia licznych, iz chwilami w ogromnym jej salonie braklo po prostu dla nich miejsca. - Kazdy niemal po banalnym wstepie grzecznostek, pytal mnie o Ole, nie przeoczyl tego nikt -mówila pani Melania, konczac opowiadanie swoje - az w duchu sama smialam sie z tego... - Wiec któz byl? któz byl? - pytal ciekawie Ladyzynski. - Wszyscy, powiadam panu, towarzystwo cale, nie zawiódl nikt - opowiadala dalej marszalkowa - szli wielcy i mali, sympatyczni i niemili, oraz nawet, którym sie zdaje, ze obecnoscia swoja czynia mi laske najwyzsza, raz na rok zaledwie bywajac u mnie... i lekcewazaco na pozór przy tych wyrazach pani Melania machnela reka... Pan Emil zas sluchal i nieznacznie usmiechal sie pod wasem, znal bowiem dobrze slaba strone staruszki, która gniewalo zawsze, gdy ktos ze "swiata," mieszkajacy stale w miescie, omijal jej dom w wizytach. - Par exemple... - odezwal sie - reczylbym, ze ksiezna Marya i hrabiowie Doliwscy... - Oh! pas seulement, oni naturalnie, ale i ksiaze Jerzy, hrabia Alfred, ksiestwo Staniccy, hrabina Manfredowa z córka i jej narzeczonym... Vous savez, ona wychodzi za tego ksiecia Ryszarda S. z Poznanskiego... A takze Otoccy, Daworowscy, Igelhausenowie... juz nie pamietam wszystkich nawet... konczyla pani Melania, zadowolona w duszy z szumnej nomenklatury. - Oh! mais, sapristi, c'est la fine fleur, smietaneczka ze smietanki naszej... Powinszowac marszalkowej, powinszowac... - rzekl z lekka drwiaco pan Emil. -L'essentiel - ciagnal dalej, - ze wszyscy, jak przewidywalem, polkneli przygotowana przez nas wiadomostke. - Wszyscy, bez wyjatku; robilam przeciez, co tylko moglam - potwierdzila pani Melania. - A wiec n... i-ni-c'est fini; nie pokazemy sie my im tu tak predko na oczy; by sprawdzic to, co poslyszeli, Dzierzymirskich równiez miec nie beda, a zreszta - pan Emil niedbale poruszyl reka - tout passe, tout casse, tout lasse... Niebawem wszyscy zawiesza sobie nowe sitko na kolek i... zapomna. Ainsi va le monde - dokonczyl, i wyjmujac srebrna z monogramem papierosnice, ujal w palce delikatnej swej reki cienki papieros, uprzejmie pytajac zarazem pani domu: - Vous permettez?.. Marszalkowa, z usmiechem, przyzwalajaco kiwnela glowa. Ladyzynski zapalil, i wypusciwszy z ust maly obloczek dymu, pogladzil wytwornym ruchem reki swe siwiejace juz nieco, a starannie wyczesane, bokobrody. - Ja takze, wedlug programu, nie próznowalem, - odezwal sie po chwili swobodnym tonem. - Wyszedlszy stad temu godzin pare, bylem na jour fixe u Leliwów, hr. Dezydery Otockiej, u ksiestwa Pilanich... Zastalem tam wiele bardzo osób i wszedzie opowiadalem, naturalnie en long et en large la nouvelle du jour, co nalezy, o Romanie i Oli - bref, Januarek powinien byc kontent ze mnie: wykrylem, jak, co i dokad wyfrunela mu jedynaczka, teraz znów my z pania marszalkowa tuszujemy za mloda para slady, z kunsztem prawdziwie artystycznym... - Ze tez pan wszystko z wesolej tylko strony bierze - nieco smutnie i poblazliwie jakby usmiechnela sie pani Melania. - Que voulez vous, pani marszalkowo, swiat pelen dramatów i tragedyj w teatrze i w zyciu, ze cózby wartem bylo ono, gdybysmy sie czasem starali przynajmniej komizmu choc troche zen wycisnac - odparl pan Emil, poczem zas dodal: - Wiec pani marszalkowa jutro na Podole, do Ulanówki? - Tak - potwierdzila pani Melania - do siebie jade na dni kilka, potem zas natychmiast do Januarego, a pan wyjezdza?.. Il faudrait. - Comme de raison, prawdopodobnie do Szwajcaryi, na szesc tygodni... Ale, a propos, cóz January?.. - Niespokojna jestem o niego - odpowiedziala marszalkowa - jak panu wiadomo, bawil tu u mnie tylko dzien jeden; nazajutrz po otrzymaniu smutnej wiadomosci odjechal, pozegnawszy sie ze mna, notabene, bardzo chlodno, i odtad zadnej oden z Gowartowa nie mam wiadomosci. Moze chory... - Eee! cóz znowu!.. - okrzyczal sie Ladyzynski - pani marszalkowa niech bedzie spokojna, poluje sobie na kaczki, i jedynaczke swa wydziedzicza. Dobrze robi zreszta, bardzo dobrze... Wydziedziczac mlodych! Niech nie lekcewaza woli starszego pokolenia!.. Wydziedziczac!.. dokonczyl pan Emil z patosem, i powstawszy z fotelu, jednoczesnie z pania Melania zegnac sie poczal. - Uciekam juz, bo mam jeszcze pare wizyt, ale... Ladyzynski urwal - Wszak pani marszalkowa jedzie jutro dopiero o 3-ej, nieprawdaz? - mówil, calujac z wdziekiem reke staruszki - nie zegnam sie wiec, bede na dworcu, moze wypadnie cos ulatwic, dopomóc... - Dziekuje panu, dziekuje bardzo - odparla z usmiechem pani Warnicka - do milego zobaczenia sie. . Pan Emil, z cylindrem w reku, uklonil sie u drzwi raz jeszcze, poczem jego elegancka, opieta w tuzurek, zgrabna sylweta zniknela za portyera salonu. Znalazlszy sie zas przed domem, na ulicy, Ladyzynski wskoczyl pospiesznie do oczekujacej nan dorozki na gumach, i rzuciwszy niedbale adres, kazal sie wiezc dalej. Juz na ulicach i w magazynach jasnialy rzesiscie swiatla, gdy w dwie godziny pózniej wysiadal z tegoz pojazdu przed piekna kamienica w sródmiesciu, a odprawiwszy swój kawalerski ekwipaz, skierowal sie w brame czteropietrowego domu, gdzie na pierwszem pietrze zajmowal eleganckie, z trzech pokoi, mieszkanie. Maly, zwinny chlopczyna, ubrany w liberyjna, ze zlotemi guziczkami, granatowa kurtke, przekomarzal sie wlasnie na dziedzincu, z któras chichoczaca mlodsza, gdy pan jego zjawil sie nagle w bramie, a ujrzawszy smiejaca sie dwójke, pogrozil jej laska, z usmiechem. Sluzaca zasmiala sie zalotnie i glosno, lokajczyk zas pedem porwal sie z miejsca i polecial na góre, w pare minut pózniej, z pokorna mina, otwierajac drzwi Ladyzynskiemu. - Ej, malutki!.. pogrozil mu znów palcem pan Emil, poczem, zdjawszy paltot, zapytal: - Byl tu kto? - Owszem, prosze jasnie pana, oto bilety odparl chlopak pospiesznie, podajac mala tacke ze stolu. Pan Emil obojetnie przerzucil kilka biletów. - Aaa!.. zadziwil sie glosno przy jednym z nich, poczem odlozyl wszystko na bok. - Frak od krawca przyniesli? - zapytal jeszcze - wyprasowany? - W sypialni u jasnie pana powiesilem - objasnil maly lokajczyk. - Dobrze. Siedz tu, smyku, i nie lobuzuj sie!.. rzekl Ladyzynski, a minawszy przedpokój, zatrzasnal za soba drzwi od gabinetu, prowadzacego do sypialni i ubieralni, gwizdzac jednoczesnie pod nosem arye z modnej podówczas operetkowej premiery. Jako szanujacy sie kawaler, pan Emil, stale zadnego wieczoru nie przepedzal u siebie w domu. Dzis zatem równiez wybieral sie na raut artystyczno-wokalno-literacki, punktualnie rozpoczynajacy sie juz o dziesiatej. Dziewiata wlasnie bila na kilku zegarach w mieszkaniu, pan Emil wiec, znalazlszy sie w gustownie umeblowanej sypialni, przystapil natychmiast do tualety swej wieczorowej. W tym celu wygodnie zasiadl na foteliku przed mala gotowalnia, przepelniona wytwornymi, w srebrnych pudelkach i przykrywkach, przyborami tualetowymi. Gdy tak stoliczny bywalec drobiazgowo i systematycznie stroil sie na raut, marszalkowa, po wyjsciu ostatnich, zapóznionych, gosci, przykazawszy pogasic swiatla, odpoczywala na kanapce znuzona, po dniu tak pelnym dla niej zmeczenia i wysilków. Oparlszy glowe o poduszki mebla, pani Melania, polozyla sie, i wyciagnawszy wygodnie swe czlonki, przymknela powieki, stan zas blogi nie krepowanego niczem spoczynku owladnal nia bezpodzielnie. Jak szum niknacy, daleki, w uszach jej tylko brzmial jeszcze gwar prowadzonych do niedawna rozmów, dolatywaly urywki z dali, a przed oczyma majaczyly, zmieniajac sie kolejno, postacie, zaludniajace w ciagu kilku godzin jej salony... Ponownie zatem widziala przed soba staruszka w sasiednim pokoju tlum elegancki, rozbawiony... Mile piescil on wzrok wytwornym wdziekiem kobiecych tualet, szeleszczacych lagodnie, a zgola nie krzyczacych barwa i gustownych - necil powabem na jedna modle elegancko skrojonych ubiorów meskich, plawil sie caly w estetyce ogólnej manier, uklonów, w szablonie swiatowej salonowej komedyi, a poprawny - nie razil niczem harmonii, w calosci swej nie wywolujac równiez wcale falszywo brzmiacych zgrzytów. I usmiech pól gorzki, pól smutny, w zamysleniu okolil waskie usta marszalkowej Warnickiej. Jak nicosci pelnem bowiem wydalo jej sie teraz, w oswietleniu dzisiejszej zlosliwej ciekawosci, to cale towarzyskie stado, kryjace swa przewrotnosc pod blichtrem i szychem zewnetrznych pozorów, jak malo godnem zalu i marnem! Ach, bo ilez schowanej zrecznie zlosci, tlumionych checi sponiewierania rodziny jej i Oli, jej samej, ile wreszcie jadowitego falszu krylo sie w duszach tych wszystkich oto dzisiejszych jej swiatowych pseudo-przyjaciól i gosci!.. Marszalkowa czynila dalej w mysli przeglad galeryi osobników, widzianych na dzisiejszem przyjeciu; we wspomnieniu ich slów, wyrazów twarzy i gestów powtórnie czytala, zda sie, ukryte mysli przybylych; moralnie obnazala ich wszystkich, starajac sie zarazem znalezc, przypomniec choc jeden kwiatek prawdziwie przyjaznego uczucia, wykwitly wsród tych chwastów obludy!.. Nie znalazla nic podobnego jednak. Byly tam tylko same smiecie. Pani Melania, dumajac w ten sposób, miala oczy wciaz przymkniete, niebawem znuzenie wzielo góre nad jej myslami, glowa staruszki pochylila sie na piersi, cichy mrok wieczoru otulil postac marszalkowej. Zdrzemnela sie. W kwandrans moze pózniej, w milczeniu wypoczywajacych po najsciu gosci apartamentów, rozlegl sie; silny odglos dzwonka... Staruszka rzucila sie z lekka na kanapie, a otworzywszy swe rozumne szare oczy, poczela wsluchiwac sie w macacy cisze odglos. W drzwiach buduaru po chwili stanal lokaj i zaanonsowal: - Pan plenipotent z Gowartowa; mówi, ze chcialby koniecznie widziec sie z jasnie pania. - Pros, pros natychmiast tutaj! - rzekla zywa marszalkowa i równoczesnie powstala z kanapki. Lokaj wyszedl. Zadowolenie, polaczone z ciekawoscia osiadlo na twarzy staruszki. Boleslaw Krasnostawski, syn szkolnego kolegi nieboszczyka marszalka, a zaprotegowany ongi przez nia sama na zajmowana dotad posade ogólnego i glównego zarzadcy dóbr pana Januarego, nareszcie wiec przynosil jej wiadomosc o bracie!.. Mlodzieniec, lat dwudziestu osmiu, ciemny brunet, ogorzaly i przystojny, z dziarsko do góry podkreconym wasem, stanal na progu. - Sluga pani marszalkowej, moje uszanowanie - przemówil swobodnie, i podbieglszy, ucalowal z szacunkiem reke staruszki. Ubrany byl niewykwintnie, ale starannie i czysto, ruchy zas jego, oraz sposób mówienia, zdradzaly czlowieka, choc nie obytego moze zupelnie z wytworniejszem towarzystwem, lecz dobrze wychowanego. - Kochany mój panie Boleslawie, - zaczela staruszka, zwracajac sie dobrotliwie ku przybylemu - siadaj, prosze, i mów, mów jak najpredzej, co slychac?.. Mlody czlowiek, widzac zaniepokojenie w oczach matrony, wyrzekl pospiesznie: - O, nic zlego... zupelnie nic zlego, pani marszalkowo, ale... i nic równiez dobrego - dokonczyl wahajaco i ostroznie. - Jak to?.. -- zapytala pani Melania. Krasnostawski oczy spuscil, i ukrywszy je po za swemi, jak u kobiety, dlugiemi rzesami, mówic czal zwolna: - Pani marszalkowej wiadomo, zarówno jak i mnie, co za cios dotknal pana Gowartowskiego, z powodu panny Oli... - Wiec pan juz wiesz?.. Skad? - z okrzykiem niepohamowanego zdziwienia, wyrwalo sie staruszce, pytanie. Cos niemilego snac dla ucha mlodzienca zabrzmialo nagle w tych kilku slowach, bo nie podnoszac oczu, jakby nie chcac oniesmielac marszalkowej swym wzrokiem, spokojnie i powaznie odrzekl: - Wiem wszystko, bo mi pan January, nie majac nikogo, zwierzyl sie z troski wlasnej, naturalnie pod slowem honoru z mojej strony, ze slówkiem nawet o tem nikomu nie wspomne... Krasnostawski zatrzymal sie chwilke, i ciagnal dalej: - Obowiazki, jakie mam dla calej rodziny panstwa, szacunek i powazanie me osobiste wzglem pana Gowartowskiego, stanowia, chyba dosc trwala rekojmie, iz slowa dotrzymam... I... o tem... nikt z panstwa, przypuszczam, nie watpi... - dokonczyl mlody czlowiek, podnoszac tym razem wzrok, jasny i pytajacy na marszalkowa. - Alez naturalnie, panie Boleslawie, naturalnie! - skwapliwie pospieszyla z odpowiedzia staruszka. - Lecz mówze mi pan, co sie tam w Gowartowie tak niedobrego dzieje? - zapytala niespokojnie. - To, pani marszalkowo, ze z panem Gowartowskim jest zle... - i Krasnostawski, spusciwszy znów wzrok, ciagnal dalej: - Panne Ole, jak pani marszalkowej wiadomo, ojciec kochal bardzo, prawie, ze balwochwalczo; otóz skutki wypadków ostatnich bardzo, bardzo silnie odbily sie na nim. Nic go juz prawie teraz nie zajmuje, ani gospodarstwo, ni wies, ni inne zajecia, do sasiadów nie jezdzi, u siebie nikogo nie przyjmuje - slowem obecnie z niego zupelnie inny czlowiek... Krasnostawski przerwal opowiadanie, jakby namyslajac sie, co mówic dalej. Staruszka, w zadumie, ze wzrokiem na dól spuszczonym, milczala. Po chwili wahajaco ciagnal dalej: - Wobec tego samotnosc dla pana Gowartowskiego jest wprost zabójcza, koniecznie potrzebuje on nieustajacego towarzystwa, jednem slowem - potrzebuje obok siebie przyjaciela. Krasnostawski ponownie zatrzymal sie na sekunde. - Moja osoba nie wystarcza - mówil dalej - zajecia liczne, mieszkanie nie w samym Gowartowie, lecz gdzie indziej, stanowisko wreszcie moje... tu po twarzy mlodego czlowieka przemknal lekki cien - wszystko sklada sie na to, iz pan Gowartowski, choc zawsze dla mnie tak samo laskaw, jest obecnie moralnie bezustannie - sam... Z pod oka, przelotnie, spojrzal Krasnostawski na marszalkowa. Z misya nader delikatna i przykra przybyl on tutaj; w kieszeni surduta palil go wlasnoreczny list pana Januarego, w którym ten ostatni, zywiacy jeszcze do siostry bardzo gleboka uraze za spelnione wypadki, pomimo wszystko, w glebi duszy posadzajacy nawet staruszke, iz byla, moze w tajnej zmowie z jego córka - delikatnie, lecz stanowczo, odmawial jej goscinnosci u siebie, wobec zapowiedzianego przez nia przyjazdu do Gowartowa. Krasnostawski o zawartosci listu wiedzial, w chwili zalu bowiem Gowartowski wypowiedzial mu wszystko, ba, polecil jemu nawet, jako protegowanemu i lubianemu przez marszalkowe, napomknac jej o tem przed wreczeniem listu. Przerwawszy na chwile opowiadanie, Krasnostawski ostatecznie zastanawial sie wlasnie, czy poruszyc w rozmowie, lub nie, temat drazliwy. Postanowil jednak nie czynic tego wcale, a natomiast, czujac, ze na ustach domyslajacej sie juz czegos: marszalkowej, zawisa jakby jakies pytanie, by powstrzymac je, odezwal sie pospiesznie: - I dlatego, pani marszalkowo, polecil mi pan January, lacznie z innymi interesami, powolywujacymi mnie tutaj, zaprosic do Gowartowa na czas dluzszy pana Ladyzynskiego, jego bowiem obecnosci tylko pragnie, jako prawdziwego swego przyjaciela... Musze zatem byc dzisiaj u niego w tej sprawie, nie wiem jednak, gdzie mieszka... Adres pana Ladyzynskiego niewatpliwie znanym jest pani marszalkowej?.. Slowa powyzsze i pytanie ostatnie zabrzmialy w ustach mlodzienca pomimo woli zimniej nieco. Nerwami uczul chlód jakby w zachowaniu sie staruszki, milczacej wciaz od chwili, gdy jej powiedzial, iz: wie o wszystkiem. Gniewalo go to spostrzezenie i ranilo dotkliwie dume jego. Wypowiedziana glosem miarowym, a wskazujaca ulice i numer domu, zamieszkalego przez pana Emila, zabrzmiala odpowiedz marszalkowej. Krasnostawski zerwal sie natychmiast i rzekl szybko: - Dziekuje stokrotnie pani marszalkowej... Z udana zas swoboda, powodowany silnem zyczeniem wycofania sie stad co predzej, ciagnal zywo dalej: - Nie zajmuje juz wiecej czasu pani marszalkowej, zapomnialem zupelnie, wszak to dzisiaj czwartek, dzien przyjec - uciekam... - Ach, tak... - z usmiechem protekcyjnym nieco rzekla sedziwa matrona. - Ale juz po wszystkiem, wszak wieczór nadchodzi... - Tak... tak, prawda, zapomnialem - baknal Krasnostawski, siegajac jednoczesnie reka do kieszeni. - Przepraszam najmocniej pania marszalkowa dobrodziejke, cóz za roztrzepaniec ze mnie, doprawdy! Bylbym zapomnial... Mam list od pana Gowartowskiego, sluze pani marszalkowej. Pani Warnicka schwycila list, Krasnostawski jednak równoczesnie pochylil sie do reki jej, w uklonie. - Do widzenia, mój panie Boleslawie, do widzenia! - z roztargnieniem pozegnala go staruszka, podajac mu reke do ucalowania, poczem zas goraczkowo rozerwala koperte. Mlody czlowiek juz byl na progu, ale, spojrzawszy z pod oka na marszalkowa, zdazyl byl jeszcze dojrzec na jej twarzy rumieniec oburzenia, zakwitly tam, po przeczytaniu pierwszych kilku wierszy. Dostrzeglszy to, mlody plenipotent, jak szczupak w wode, rzucil sie calem cialem w ciemnosci sasiedniego salonu, pobieglszy zas na palcach do przedpokoju, chwycil paltot swój i umknal z mieszkania. Na schodach dopiero odetchnal. - Uf! wyrwalem sie wreszcie... - szepnal. - Ladniebym sie ubral, gdyby tak przy mnie list czytala!.. W slad zatem wypadl na miasto, a mijajac ulice jednoczesnie pograzal sie w myslach. Wywolana wspomnieniem apartamentów marszalkowej, stanela mu nagle przed oczyma powabna sylwetka Oli, zamajaczylo jej glebokie i zalotne spojrzenie, którem, jak wielu innych zreszta, witala i jego, gdy przypadek laczyl ich kiedy na chwile. Krasnostawski od kilku juz lat znal córke pana Januarego; etykietalne utrzymujac stosunki z palacem Gowartowskim na wsi, widywal ja rzadko, najczesciej z daleka, na spacerze, w kosciele, lub przelotnie w powozie - kilka razy u marszalkowej w miescie. Podobala mu sie piekna panna, bo komuz zreszta nie potrafila ona sie przypodobac, pelna wdzieku, uprzejma i zalotna?.. Przedstawiala poza tem typ kobiecy Krasnostawskiego... Nie kochal sie w niej jednak bynajmniej, za trzezwym byl na to; choc z upokorzeniem dumy wlasnej, stanowisko swe podrzedne oceniac potrafil, a jednak... Zdziwiony analiza duszy wlasnej, przyznac sie sam przed soba musial, ze wiesc o ucieczce i slubie Oli zabolala go, a raczej, bezpodstawnie na pozór, po prostu rozgniewala. Rozmyslajac w ten sposób, Krasnostawski wszedl do kamienicy, wskazanej przez marszalkowa. Za pare chwil znalazl sie juz na pierwszem pietrze, ledwie jednak zadzwonil u drzwi apartamentów Ladyzynskiego, w ramie ich, natychmiast prawie, w cylindrze i paltocie, ukazal sie pan Emil, jak zwykle usmiechniety ironicznie i z pogoda na czole. - A!.. pan Boleslaw, herbu Rawita, powitac, prawico Januarego de Gowartów-Gowartowskiego, powitac!.. - i uscisnal serdecznie wyciagnieta reke mlodzienca. - Przepraszam, ze nie prosze pana kochanego do siebie, lecz postacia swoja do odejscia gotowa wypedzam go raczej, lecz powody wazne... - tu pan Emil uczynil obydwiema rekami ruch pólokragly, - sklaniaja mnie do tego! - dokonczyl, i mówiac to, elegancko zamknal drzwi przed nosem Krasnostawskiemu, a usmiechnawszy sie pod wasem ciagnal dalej wesolo, poufale wsunawszy zarazem reke pod ramie Krasnostawskiego. - Nie gniewasz sie na mnie, kochany panie Boleslawie, wszak prawda?.. Spiesze na raut; no, mówze tam, co slychac?.. Kochany Januarek cóz tam porabia, poluje; weseli sie, czy smuci? Krasnostawski juz chcial wypowiedziec, z czem przyszedl, gdy Ladyzynski znowu odezwal sie zartobliwie: - Ale, zaiste, pysznie pan wygladasz, jak rydz w masle, powinszowac! Nadobne grodu naszego mieszkanki lgnac beda do pana, jak pszczólki do miodu! Slyszalem o panskich sprawkach za studenckich czasów, za mlodu! - tu poklepal z lekka mlodzienca poufale po plecach - slyszalem - powtórzyl - nie bede wiec wzajemnie nudzil pana swoja osoba, opowiesz mi pan en rčgle, lecz szybko, co cie do mnie sprowadza, a posiedzenie to odbedziemy w dorozce. Podwioze pana... Zgoda? - Alez i owszem, dziekuje bardzo! - odparl Krasnostawski, z pospiechem. Znajdowali sie juz na ulicy, pan Emil skinal na stangreta parokonnej dorozki, rzucil adres, i pojechali. Ruchem codziennym wrzalo wkolo nich strojne wesole miasto: - Slucham pana - rzekl Ladyzynski. Mlody czlowiek w krótkich slowach opowiedzial mu o niepomyslnym stanie zdrowia i moralnego usposobienia pana Januarego, zamilczawszy zas tylko o liscie do marszalkowej, zakomunikowal zaproszenie do Gowartowa. Skrzywil sie lekko przy ostatnich slowach pan Emil i odrzekl: - Zapewne, zapewne, bardzo bym rad pocieszyc drogiego Januarka, ale wlasnie wyjezdzam za granice i przyznac musze, ze na razie wybral on sie z zaproszeniem wcale nie na czasie! No, zobaczymy zreszta... Co pan wiesz, - tu spojrzal uwaznie na Krasnostawskiego - o pani Oli i Dzierzymirskim?.. Zapytanie to postawionem bylo bardzo zrecznie mówilo nic, a pytalo wiele. Krasnostawski natychmiast poinformowal krótko i zwiezle pana Emila, iz wiadomem mu jest wszystko. - Aaa!.. - wyrwalo sie tylko z ust Ladyzynskiego, i dodal ironicznie: - No, to w takim razie wiesz pan nie tylko o plaszczu gronostajowym przywiazania dziecinnego, szalonej milosci mlodzienczej, weselu pod niebem Italii, et caetera i t. d. ale i o odziezy codziennej, ukrytej przez nas starannie przed plotka, jedna - purpura drugiej; zatem wobec tego, mozemy mówic szczerze... - Widzi pan - tu Ladyzynski spojrzal znów na Krasnostawskiego, jakby pragnac sie przekonac, czy warto wywnetrzac sie przed nim - ta cala rozpacz "górna chmurna" Januarka, ta dobrowolna wiwisekcya przywiazania do córki i ów od poczatku do konca poemat "zbolalego ojcowskiego serca" - bref ten wielki w duszy jego ostatniemi czasy fajerwerk romantyzmu... entre nous soit dit - jest tylko od poczatku do konca jednym nonsensem. Czy nie miala racyi? Krasnostawski milczal. - Piescili dziewczyne - ciagnal w tym samym tonie Ladyzynski - upodobala sobie Dzierzymirskiego - wara! Tego, owego - odmówili... To trudno, panie, kobiety takze maja serca i temperament... Zachcialo sie Oli ladnego chlopca - nie dali jej go - wziela go sobie sama, a raczej wziac sie pozwolila... Niech Januarek lepiej dziekuje i spiewa Hosanne na wysokosciach, ze bez plebana sie nie obeszlo! Lub niechze nawet gniewa sie, i wydziedziczy córunie, lecz nie lamentuje, bo to i nie po mesku, i wcale nie ma sensu! Dixi. To moje zdanie. Cóz na to pan, panie Boleslawie, herbu Rawita?.. Krasnostawski zzymnal sie niecierpliwie; denerwowal go zwykle ton rozmowy Ladyzynskiego, dzis jeszcze bardziej rozgniewal go przycinek "herbu Rawita", bedacy widoczna alluzya do uzywanych niegdys przez niego biletów wizytowych: Rawita-Krasnowstawski. . Podrazniony zatem, silac sie na spokój, odparl zimno: - Przepraszam, ale calkiem inaczej i zupelnie przeciwnie zapatruje sie na te sprawe, oraz rozumiem doskonale pana Januarego. - Ha-ha-ha-! nie masz pan za co przepraszac, wiedzialem tylko, ze i z kochanego pana takze romantyk; w takim razie w korcu maku dobraliscie sie razem z Januarym... Wobec tego, ja w Gowartowie zgola potrzebny nie jestem, doskonale sie tam obadwa rozumiecie... - Ale, cóz znowu! - przerwal zywo Krasnostawski, bojac sie, czy czasem mimo woli nieostroznem slowem nie zepsul danego sobie polecenia. - Moge byc tych samych zapatrywan na te sprawe, co i pan Gowartowski i odczuwac jego charakter, lecz przeciez w zadnym razie nie potrafie zastapic szanownego pana, który jest tak dobrym jego przyjacielem... - No tak, tak..., - urwal z kolei pan Emil - "Wszystko ginie bez litosci, nic stalego na tej ziemi, prócz przyjazni i milosci;" to wszystko nader pieknie brzmi i wyglada, lecz mego zdania, ja osobiscie nawet dla przyjazni zmieniac, niestety, nie uwazam za stosowne. Czy zas ono Januarciowi sie spodoba - grubo watpie.. Dorozka w tej samej chwili zatrzymala sie. - No, kochany mój panie Boleslawie, addio!.. - odezwal sie protekcyjnym nieco tonem Ladyzynski podajac Krasnostawskiemu reke. - Zakomunikuj pan z laski swojej mój sposób widzenia rzeczy panu na Gowartowie, a jesli potem jeszcze znac mnie bedzie chcial - niechze mi napisze, a moze przyjade... Wysiedli obaj. Pan Emil uchylil cylindra i skierowal sie ku bramie, na progu zas jej rzucil jeszcze mlodemu czlowiekowi, tym razem jednak przyjazniej nieco: - A trzymaj sie tam pan dzielnie, ba plec nadobna ma tu na wiesniaków wilczy apetyt!.. Au revoir... Ladyzynski znikl, Krasnostawski pozostal sam ulicy. Rozejrzal sie... Byl w jednym z najruchliwszych punktów miasta; wieczór juz rozpoczynal swe panowanie, nadchodzila noc, wielki gród zarzyl sie setkami swiatel; srodkiem ulicy pedzily pojazdy, po chodnikach szerokich zwarta gromada wymijal go pospiesznie tlum ludzi. Piekne, zgrabne mieszczanki prawie ze ocieraly sie o niego, rzucajac co chwila zalotne spojrzenia na ladnego chlopca. Niewiele jednak z nich szlo samych, wiekszosc miala juz przy sobie czulacych sie towarzyszy, szepczacych im z usmiechem slodkie slówka. Pod wplywem ostatniej uwagi pana Emila, Krasnostawski mimo woli przejrzal sie uwazniej w witrynie jednego z okazalszych magazynów, a zadowolony z przegladu wlasnej osoby, spojrzal wesolo przed siebie. Jakies puste pragnienie zabawienia sie, oszolomienia, podobnie tym wszystkim, snujacym sie parom, owladnelo nim. Przeksztalcony okolicznosciami zycia w wiesniaka mieszczuch przypomnial sobie naraz lata dawne, studenckie, pelne niefrasobliwego jutra i wesolych kawalów, a choc przeplatane czesto bieda i glodem, bogate jednak w milosc i swobode! Bawiac przelotnie w murach miasta, którego kazdy zaulek znal na pamiec, a mijajacych go mieszkanców, szczególniej kobiety, jednym rzutem oka nieomylnie segregowal, jak znawca, - zapragnal nagle Krasnostawski napic sie koniecznie z musujacego uciech milosnych kielicha. I mimo woli mlody czlowiek poczal uwazniej przygladac sie kobietom. Ubrane "szykownie", cienkie w talii, wysmukle i zgrabne, mijaly go one, smiejace sie i wesole, uprawiajac z zamilowaniem flirt uliczny, skrzacy sie miejscowym brukowym dowcipem, czujne jednak poza nim na kazde spojrzenie przystojniejszego mezczyzny, odwzajemniajace mu sie zalotnem zrenic blysnieciem - "oczkiem" i obiecujacym nieraz wiele usmiechem. A rozmaitosc dzisiaj byla wielka. Wieczór przedswiateczny, pogodny, lwia czesc wlascicielek nadobnych twarzyczek wywabil na pierwszorzedne ulice - na wspólna arene letniego jakby "demisalonu" pewnych, a szerokich warstw miasta. Brunetki zatem, sniade, czarnobrewe, blondynki, powiewne - biale, szatynki, o ruchach omdlewajacych, a wszystkie prawie ubrane elegancko i z pewnym, wlasciwym tylko Polce naszej, gustem, wystrojone, zwawe - sunely przed zachwyconym wzrokiem wiesniaka. I od tego rozpedzonego, barwnego, poruszanego jakby tajna jakas sprezyna tlumu, bil na Krasnostawskiego swiezy, bo odzwyczajeniem dluzszem starty, urok; nozdrza grac mu poczely, wchlanial w siebie niewyrazny, niepochwytny powiew, sunacy jakby ponad glowami publicznosci, goretszem okiem patrzyl w twarz kobietom, swawolnie i niechcacy, na pozór, zagladal im prosto w oczy... Co zas przewaznie czytal w owych czarnych, szarawych, fijolkowych i modrych oczach, z natury juz swej, zalotnych, bynajmniej nie zrazalo go do tej; czynnosci. - Pójdz, pójdz, nie zrazaj sie pozornie skromna minka, badz odwaznym, smialym, a moze... moze... - szeptaly, zda sie, cicho wejrzenia niesmialsze, gorejac ogniem, nieprzeparcie ciagnac ku sobie; daleko wiecej jeszcze mówily spojrzenia inne, a wszystkie razem, wyzywane smialym wzrokiem mezczyzny, calowac go jakby sie zdawaly, obiecujac milosc-pieszczote!... Ruchliwa fala w pewnych godzinach przelewajacy sie przez ulice miasta, a obejmujacy soba oddzielna warstwe wracajacych z zajecia pracownic róznej kategoryi, na wylot znany Krasnostawskiemu, roil sie dalej przed oczyma jego kobieco-dziewczecy swiatek, i coraz bardziej liczny, barwniejszy - obejmowal go swym ruchomym usciskiem. I mlody czlowiek, ulegajac stopniowo nastrojowi chwili, wspomnieniom dawnym, a zwiazanym scisle z tymze samym swiatkiem, zapomnial o wszystkiem. Znikly mu z pamieci Gowartów, pan January, marszalkowa, Ladyzynski, Ola, a odzyl w nim tylko dawny lobuz i balamut, zadny swawoli i uzycia. Z szelestem spódniczek, zgrabnie ujetych mala raczka, a odkrywajacych modelowana slicznie, zgrabnie obuta, w azurowej ponczoszce, nózke, otarla sie prawie o Krasnostawskiego wysoka dziewczyna, smukla, jak gazella, czarnowlosa, i rzucila mlodziencowi przelotne spojrzenie. Spotkawszy wzrok jego, palacy , smialy, rzucila mu takie same drugie, uwazniejniejsze jednak, goretsze. Z dwojga par mlodych oczu posypaly sie iskry, a panu Boleslawowi stanelo w tej chwili w mózgu, nieodwolalne ultimatum: Ta, lub zadna! Puscil sie w pogon za piekna dziewczyna. Dognal ja niebawem, zajrzal w oczy raz, drugi, trzeci, i poczal isc w slad za nia. Przy zbiegu jednak ulic kilku, dziewcze skrecilo nagle w bok i zniklo w bramie domu. Zawiedziony i zly, Krasnostawski obrócil sie na piecie, a wlozywszy reke w kieszenie od palta, z humorem przystanal. W oddali zachecajaco zielenial ogród sródmiejski, jakby zapraszajac goscinnie. Mlodzieniec skierowal sie w te strone, i w dziesiec minut potem wchodzil juz w brame ogrodu. O tej wieczornej i spóznionej juz porze cienie jago, tajemnicze i ciche, pochlonely Krasnostawskiego natychmiast, a do uszu jego dolecialy jednoczesnie, z pogwarem drzew szumiacych splecione, jakies szelesty, i szepty, i przyciszone gwary... To przytulone do siebie, tam i ówdzie po lawkach siedzac samotnych, gruchajace przerózne "pary" fabrykowaly najczesciej udana, rzadko szczera milosc... Miejscami nieestetyczny, czasami wprost brutalny, tam znów, w kontrascie subtelniejszy, miekkszy, ten sam flirt brukowy, rdzennie miejscowy, musowal, kipial po katach ogrodu, przyczajony do tego stopnia, iz w niektórych alejach dla uwaznego sluchacza grala po prostu, zda sie, powszechna jakby i wspólnie harmonijna nuta, zlozona ze szmeru pocalunków, glosniejszych pólslówek, namietnych protestów, zgody cichej, lub srebrzystego smiechu... Odglosy te, drgajac w powietrzu, lecialy cicho ku wierzcholkom drzew, z których co chwila gdzieniegdzie spadal wolno pozólkly lisc wczesnej jesieni, - jakby pragnac przypomniec bawiacym sie tu ludziom, o koncu wszystkiego na swiecie. Przeszedlszy sie po ogrodzie, Krasnostawski usiadl na jednej z lawek. Zmeczonym byl nieco... Przyjechal kilka godzin temu zaledwie. Marszalkowa, Ladyzynski, piekna nieznajoma, gwar miasta - wszystko to znuzylo mlodzienca, przywyklego od lat paru do ciszy i regularnego wiejskiego zycia. Wyjawszy papierosnice, zapalil papierosa, ziewnal, a spojrzawszy obojetnie na siedzacych obok na lawce sasiadów, wpadl w mimowolna zadume. W myslach stanela mu nagle wlasna przeszlosc w tem samem miescie i przed oczyma migac poczely przerózne minionych lat obrazy. Ujrzal zatem siebie malenkim, u rodziców jeszcze, chlopcem, potem gimnazista, a nastepnie akademikiem. Oblicza rozpierzchlych gdzies po swiecie, a dawno niewidzianych kolegów zamajaczyly mu zywo, wspomnial ich przywary, zalety charaktery i serca... W kalejdoskopie wspomnien odbilo sie, przesunelo równiez, kilka twarzyczek kobiecych, pare szalów, niepomnych jutra, goraczkowych, pieniacych sie wówczas rozkosza, plomieniem uczucia, a dzis spopielalych juz i zagaslych zupelnie. A wszystko w tem miescie, z którego murami zzyla sie, zrosla jego dusza. Dla chleba porzucil kolebke dziecinstwa - mlodosci... - Cha!... - westchnal glosno mlody plenipotent gowartowski, poczem instynktownie obejrzal sie wokolo, i jakby nieco zawstydzony swem westchnieniem, z pod oka uwaznie popatrzyl na swoich sasiadów. Obok niego, w wytartej czapce, z daszkiem, nasunietym na oczy, w wyszarzalej kapocie i z rekami w kieszeniach, drzemala jakas meska figura, z glowa, wcisnieta w ramiona, zgarbiona, o nedznej powierzchownosci; byl to zapewne pijak jaki ululany, lub moze biedak bezdomny; z przeciwleglego zas kranca lawki jakis staruszek zbieral sie do odejscia... - Przepraszam pana, która godzina? - zapytal go Krasnostawski, pamietajac, iz zegarek zostawil przez roztargnienie w hotelu. Staruszek malutki, siwiutenki, o jowialnym wyrazie twarzy, zerknal przyjaznie na mlodego czlowieka, oczy przymruzyl i rozesmial sie glosno i dobrotliwie. - Ha-ha ha.., a widzisz... - dorzucil w slad za tem - nie przyszla... Ba!... la donna č mobile... - szczerze zasmial sie jeszcze do siebie i podreptal dalej, nie odpowiadajac na pytanie mlodzienca. - A to ci mantyka jakis ! - usmiechnal sie Krasnostawski i wzruszyl ramionami, a zapaliwszy papierosa, instynktownie zamyslil sie znowu. Tymczasem w tej samej wlasnie chwili siadala obok niego wysoka, zgrabna, przystojna brunetka. Gdy odchodzacy staruszek wyglaszal swa sentencye, pospiesznie przechodzila ona droga, a uslyszawszy glosno wyrzeczono slowa, zwrócila uwage na siedzacego mlodzienca i uwaznie spojrzala nan; poczem zwolnila kroku, a po przelotnej wahania chwilce usiadla na lawce. Teraz zas, uporczywie z pod oka, patrzyla na Krasnostawskiego. Ten zas poczul snac na swojej twarzy magnetyczny wzrok kobiety, bo po chwili machinalnie obrócil glowe w jej strone. Na widok nowej sasiadki, wyraz przyjemnego zdziwienia odbil sie na jego twarzy, w towarzyszce obecnej bowiem poznawac sie zdawal piekna nieznajoma sprzed pólgodziny. Spojrzenia mlodych skrzyzowaly sie. Z czarnych zrenic ladnej dziewczyny posypaly sie iskry, poczem opuscila na oczy powieki, z rzesami dlugiemi. Krasnostawski jednak milczal w niepewnosci. - Nie, to nie ona - myslal - tamta, smukla gazella, piekniejsza byla, lecz ta znów... tu spojrzal przeciagle na dziewcze - kto wie, czy nie ponetniejsza, milsza?... Bez watpienia... co za oczy!... - dopowiedzial sobie w duchu. Nie ruszal sie jednak z miejsca, nieznajoma bowiem wydala mu sie dziwnie nieprzystepna - przynajmniej z powierzchownosci. Ubrana byla z miejskim szykiem, przecietnym wprawdzie, ale nie razaco bynajmniej, calkiem ciemno, z pewnym gustem, ba... nawet jakas nieujeta jakby dystynkcya. Tak sie zdalo Krasnostawskiemu. W tej samej chwili nieznajoma podniosla nan znowu oczy. Powoli zdjela woalke, wciaz palac spojrzeniem pieknych, duzych zrenic i westchnela cicho... Krasnostawski instynktownie przysunal sie do dziewczecia blizej. W pare jednak sekund pózniej, raz jeszcze przyjrzawszy sie delikatnemu profilowi nieznajomej i przywolawszy w pamieci cale swe znawstwo dawnego "don-juana", zawyrokowal w mysli: - "szyk facetka, ale szkoda czasu," i obojetnie zgaslego zapalil papierosa. Poza tem, przed godzina pelen werwy i animuszu, teraz czul sie zmeczonym i spac mu sie po prostu chcialo, rój mysli zas, poruszonych niedawno, bezustannie macil mu sie w glowie. Ziewnal wiec przeciagle i zamierzal juz powstac, gdy oto nagle, proszaco, poslyszal wyrzeczone glosikiem dzwiecznym swej sasiadki: - Przepraszam pana... ale.... nie moge dac sobie sama rady... Czy... nie bylby pan tak uprzejmym i grzecznym zwinac mi parasolke?... Slowom tym towarzyszyl wyraz twarzy, pelny milutkiego wdzieku i przybranej okolicznosciowo zaambarasowanej niby niesmialosci; zatrzymala sie pytajaco... Widzac jednak na obliczu mlodego czlowieka usmiech i wyciagnieta juz reke po parasolke, dokonczyla zalotnie, podajac mu ja: - Tylko... tak ladnie... cieniutko... - Pan sie dziwi, zapewne - dygnela juz smialo, lecz z tym samym nieokreslonym nieco twarzy wyrazem, - ze ja, nie znajac pana, osmielam sie, pomimo to, trudzic go... ale... - Boli raczka? - podchwycil Krasnostawski spiesznie i pochylil sie ku dziewczeciu, z usmiechem. W oczach dziewczyny zapalily sie skry, nerwowo zadrzaly jej wisniowe usta i rozchylily sie kuszaco... Zasmiala sie... - Tak, mam reumatyzm w prawej dloni... - odparla z powlóczystem spojrzeniem. I rozmowa w slad zatem potoczyla sie gladko... Krasnostawski poczul sie w swoim zywiole, wpadl w zapal, dowcipkowal, smial sie, opowiadal. Towarzyszka zaimprowizowanego flirtu odcinala mu sie dowcipnie, podtrzymywala rozmowe... Gwar dwojga mlodych odbijal sie echem po coraz to pustszym ogrodzie; spiacy dotad spokojnie na lawce sasiad ich, bezdomny biedak, zbudzony, zaklal z cicha i bez ceremonyi polozyl sie na lawce, jak dlugi. Wespól z towarzyszem rozesmialo sie piekne dziewcze. Powstali. Pobladziwszy zas samotnie po alejach ogrodu, w pól godziny pózniej wychodzili z niego, ochoczo i zwawo, na pusta ulice, trzymajac sie pod rece, po przyjacielsku juz zupelnie. Mlody pan plenipotent gowartowski skinal na stojace opodal "gumy", kazal stangretowi podniesc bude, wsiadl do powozu razem z piekna nowa znajoma, rzucil adres - i pojechali... Gdy w ten sposób odzyly w wiesniaku lobuz zabawial sie swobodnie w wesolym grodzie - na Ukrainie, w palacu gowartowskim, który zaledwie opuscil byl dwa dni temu, w ta sama noc wrzesniowa, pomimo spóznionej juz wielce pory, palily sie, jeszcze swiatla. Po obszernych komnatach duzego pietrowego domu, otoczonego cienistym parkiem, przechadzal sie, zamyslony, pan January Gowartowski, z rekami zalozonemi na piersiach. Klasc sie na spoczynek wcale nie mial ochoty, od czasu bowiem powrotu z miasta i otrzymania wiadomosci o slubie Oli, sen, wyploszony cierpieniem i myslami, bezpowrotnie, zda sie, ulecial od powiek starca. Pan January juz od kilku tygodni, ku wielkiemu zdziwieniu domowników, nie sypial wcale. Chodzil po pustych komnatach, myslal, czytal, czasami wychodzil na przechadzke, blakal sie po polach, z rzadka bardzo polujac do swita na kaczki - ulubionej tej swej rozrywce, oddajac sie teraz tylko odruchowo, machinalnie, nawet z pewnem jakby zniecheceniem. By sobie zas te nudne bezsenne noce czemkolwiek urozmaicic, pan January wzial sie do pisania wlasnych pamietników, a sunac piórem po papierze i godzinami zapelniajac go swem drobnem pismem, nieraz potem, znuzony, zasypial przy biurku, i tak go nazajutrz nad ranem zastawal lokaj. W ciagu dnia zas wyraznie nudzil sie coraz bardziej; czasami odwetowal sobie dlugie biale noce ciezkim snem po obiedzie; poza tem nie wyjezdzal nigdzie, ani do sasiadów, ani nawet do kosciola, nikogo równiez nie przyjmujac. W palacu wszyscy po cichu niepomiernie ubolewali nad panem, dziwiac sie stanowi jego, kontrast bowiem dzisiejszego pana na Gowartowie byl iscie razacym. Poprzednio, wesoly, usmiechniety, rzezki, nad wiek swój zywy, bioracy udzial we wszystkich sprawach wiejskich, interesujacy sie najdrobniejszym niemal szczególem, obecnie zmienil sie rzeczywiscie do niepoznania. Wróciwszy do Gowartowa, po kilku dniach popadl pan January w trwajacy dotad stan apatyi, zniechecenia i nudy, a powiekszajacy sie ciagle i coraz bardziej. Z malzenstwem Oli pogodzil sie, bo zgodzic sie na nie musial, rana jednak, zadana nieopatrznie lekkomyslna reka córki, w ojcowskiem sercu, nie zagoila sie bynajmniej. Pan January zamknal sie w sobie i przezuwal cierpienie wlasne, nie mogac o niem zapomniec. I czyz nawet mozna bylo dziwic sie temu? Kazdy kat, kazda sciezka i sprzet w palacu nasuwaly biednemu ojcu na pamiec jedynaczke, martwota zas i cisza komnat, oraz ich glucha pustka przypominaly stale nieobecnosc jej bezpowrotna. Gdy Krasnostawski, zamieszkaly w pobliskim folwarku, Tomaszówce, wpadal tu czasem w interesach i sprawach majatkowych, - ozywial nieco obecnoscia swa te mury, teraz jednak, od czasu jego wyjazdu, dnie jeszcze bardziej dluzyly sie panu Januaremu. Na stole w jadalni gowartowskiego palacu lezalo kilka ksiazek, obok w salonie i buduarze widnialy porzucone pisma swieze - na biurku w gabinecie przyleglym bielaly rozlozone arkusze, zapelnionego pismem papieru. Pan January przed chwila przestal byl czytac, oraz pisac teraz zamierzal, a przechadzajac sie tymczasem poprzez szereg czterech lezacych obok siebie, otwartych, pooswietlanych pokoi, myslal. W ciszy uspionego juz od dawna domu wybila godzina druga... Monotonny odglos zegara zbudzil Gowartowskiego z zadumy. Poruszyl sie szybciej, sam pogasil swiatla w czterech sasiednich komnatach, poczem, westchnawszy cicho, przetarl dlonia czolo i usiadl przy biurku przed rozlozonemi cwiartkami papieru. Nie wzial jednak pióra do reki... Mysl leniwa odbiec na rozkaz nie chciala, podparl wiec pan January dlonmi glowe i zamyslil sie znowu. Wokolo, z umilklem echem jego miarowych kroków, zapanowala niezamacona niczem cisza, i trwale dosc dlugo, nie przerywana zgola niczem. Wreszcie, zbudzony z swej zadumy, podniósl glowe dziedzic Gowartowa, siegnal po pióro i zaczal pisac szybko. Jedne po drugich wypelnialy sie jego drobnem pismem arkusiki papieru, rozrzucone na biurku, zgrzyt zas stalki w milczeniu gluchem donosnie rozbrzmiewal po pokoju. W ten sposób minela godzina, a moze i wiecej... Przestal wreszcie pisac ojciec Oli, odlozyl pióro i schowawszy starannie papiery do szuflady biurka - powstal. Wywolany zazwyczaj umyslowem znuzeniem, sen nie kleil jednak dzisiaj powiek jego. Przeciwnie. Zmuszony przed chwila jeszcze, oderwawszy sie od terazniejszosci, zanurzyc w przeszlosc wlasnego zycia, która opisywal - pan January orzezwionym byl jakby, a wyraz melancholyi smutnej znikl z oblicza jego, oczy patrzaly jasniej jakos, zapatrzone, zda sie, w odlegle dawne wspomnienia... I wyparte ta chwila obecna, cierpienie pierzchlo na chwile, ojciec Oli zas, spragniony snac powietrza, otworzyl okno, wychodzace na ogród. Dotykajac szyb, zaszelescily cicho galezie pnacego sie wysoko po murze winogradu, i powiew balsamiczny, swiezy, wplynal do pokoju. Palac gowartowski górowal nad okolica. Do stóp jego, poza parkiem i stawem, w pólkole, tulila sie wioska, a dalej widnialy uprawne pola, odcinal sie na widnokregu sinawy pas lasów, wsród rozleglych zas, jak okiem siegnac, plaskich obszarów - majaczylo kilka dalekich siól i futorów... W chwili, gdy pan January stanal w oknie gabinetu, z którego krajobraz ten caly, jak na dloni, mozna bylo objac okiem - nad otaczajacemi Gowartów wkolo równinami, pelnemi nieujetego jakby smutku i niewyslowionej dziwnej tesknoty - nad zadumanymi jarami, sennymi lanami i bielejacymi szerokimi traktami - z wolna gasla wlasnie jesienna noc, pogodna, a z nieba, stopniowo niknac, pierzchaly ostatnie gwiazdy... Jeszcze tylko mgly przedporanne blakaly sie tam i ówdzie, pólmrok zas szarawy przedswitu, walczacy z cieniami nocy, coraz bardziej zwycieski, hardy, panoszyl sie juz dokola. Gowartowski stal nieruchomo w oknie, a odczuwajac gleboko nieujety czar, plynacy ku niemu senna fala z ziemi rodzinnej, jednoczesnie uczuwal w duszy chec konieczna wyrwania sie, choc na krótko z tych ciasnych ram pokoju. W tej samej chwili cisze drzemiaca przerwal nagle pojedynczy dzwiek, rytmiczny i daleki. Wplótlszy sie melodyjnym akordem w ogólne milczenie, szedl coraz donioslejszy... blizszy... Przez perlace sie jeszcze nocna rosa lany zboza i laki, zagony buraków i jary, lecialo monotonne echo dzwonka, zalosne soba i jakby smetne, blakajac sie po uspionych jeszcze obszarach, budzac drzemiace ptactwo, leniwo i niechetnie zrywajace sie gdzieniegdzie do lotu. - Telegram! Moze do mnie, pójde i zobacze... mruknal do siebie pólglosem pan January, i odstapiwszy od okna, siegnal kapelusz. W tej samej chwili wzrok jego przesunal sie po scianie, na której wisiala strzelba i przybory mysliwskie. Gowartowski spojrzal mimo woli na swój ubiór. Byl w butach wysokich z cholewami, których dobe cala nie zmienil, pelen apatyi. Po przelotnej chwilce wahania, pan January wzial strzelbe, torbe, naboje i wyszedl przez balkon do ogrodu. Czul potrzebe ruchu, powietrza i postanowil zapolowac na dzikie kaczki. Drzemiaca zylka mysliwska przebudzila sie w Gowartowskim, a odnalazlszy ulubienca swego, legawca, spiacego w ladnej budce, wyruszyl przez park na pola. Mysl jego byla jakby wolniejsza, wzrok zas uporczywie scigal krajobraz, niejako wsluchujac sie w bliski juz teraz zupelnie odglos dzwonka. Nadzieja zwodnicza podsunela mu bezpodstawne przypuszczenie, iz moze ten oto znajomy dzwiek, zwiastujacy telegraficznego poslanca, przyniesie mu jakas dobra, a niespodziana od Oli wiadomosc. Rzeczywistosc, jak zwykle, rozwiala chwilowe zludzenie. Spokojnie i równomiernie, u rozstajnych dróg, przy krzyzu drewnianym, przesunela sie sennie, w jednego konia, dwukolowa bida, z siedzaca na niej skulona postacia, i brzeczac dzwonkiem, zginela w mglach porannych. Dziedzic Gowartowa westchnal, i minawszy park oraz wioske, boczna sciezyna skierowal sie ku polom. Poprzedzany krecacym sie wesolo, calym czarnym, z bialemi lapami, legawcem, w pól godziny potem spuszczal sie w jar gleboki. Otulony cisza przedswitu, drzemal tu staw obszerny, caly zarosly sitowiem - siedziba kaczek dzikich; maly mlynek drewniany, cichutko szemrzac przelewajaca sie woda, odpoczywal, przyparty do wazkiej grobelki; w jej pobliza malenka, garbata chatynka mlynarza dopelniala krajobrazu. Po raz pierwszy od bardzo dawna poddal sie pan January obecnej chwili tylko, zapomniawszy momentalnie o dreczacem go cierpieniu. Stapajac ostroznie i cicho po zroszonej trawie, szedl wzdluz stawu, nad jego brzegiem, rozgladajac sie bystro dokola. Milczenie i spokój panowaly niepodzielnie w tym zakatku. Czasem tylko zalopotalo cos w sitowiach i zaraz zcichlo; tuz ponad senna tafla wód przelecial wolno kolo idacego mysliwca jastrzab wodny, kulik, zniknawszy niebawem z oczu... I melancholijna szarosc, jeszcze na wpól pograzona we snie, cicha, królowala dalej znowu, skupiona w sobie, niezamacona niczem, chyba tylko szelestem kroków ludzkich i biegiem legawca. Nagle pan January przystanal: - Wara! do nogi! - syknal cicho na psa. Legawiec, podnióslszy lewa lape i wyprostowawszy ogon sprezyscie, znieruchomial. Na czysta tafle wód stawu, rzecz rzadka, wyplywaly powaznie dwie kaczki dzikie i kolyszac sie niedostrzegalnie, zblizaly sie, ufne, z wolna plynac, na odleglosc strzalu. Mysliwiec odwiódl kurka u strzelby, jak mógl najciszej, i przylozyl bron do ramienia. Przeczekal chwile jeszcze, i pociagnal za cyngiel... Odbity w milczeniu dziesieciokrotnem echem huknal w ciszy pierwszy strzal!... Dosiagl on jednoczesnie obie kaczki, polozyl je trupem, i zbudzil zarazem spiaca w sitowiach zwierzyne. Zagotowalo sie tam teraz wszedzie; tlumione szelesty rozlegly sie na wsze strony; kurki wodne, kaczeta, kaczki nawolywaly sie wzajemnie, kilka z tych ostatnich poderwalo sie nawet hen, w perspektywie, na drugim krancu stawu... daleko. Jedna zas, wynurzywszy skads, z charakterystycznym poswistem skrzydel, przeleciala: wysoko prostopadle ponad glowa mysliwego. Posluszny legawiec jednoczesnie przynosil panu w zebach zabita zwierzyne; Gowartowski, odebrawszy psu kaczki, zawiesil je u torby i poszedl dalej. Powoli, stopniowo, rozjasnialo sie tymczasem.. Na wschodzie, gdzies w oddali, widnokrag zarózawial sie, niedostrzegalnie, leciutko... Ojciec Oli Dzierzymirskiej, ze spuszczona glowa, postepowal wciaz brzegiem stawu. Kilka kaczek po drodze jego zerwalo sie trwozliwie, mysliwiec jednak nie zadawal sobie trudu strzelac do nich, bo oto znowu, wywolane na pozór drobnostka, pochlonely bezpodzielnie pana Januarego wspomnienia smutne. Rok temu, podobnie jak dzis, polowal on tutaj. Razem z Ola wyjechali o drugiej, noca, i przybyli nad staw przy ksiezycu jeszcze. Tak samo cisza uspienia panowala dokola, tak samo, jak przed chwila, na ton czysta, lsniaca sie tylko w dogorywajacych, drzacych promieniach miesiaca - wyplynela zwierzyna... Pamieta, jak dzis, owa chwile, radosc córki z tej przejazdzki i jej ciekawosc asystowania przy polowaniu. Stoi mu zywo przed oczyma twarzyczka jej zarumieniona, ladniutka, wzruszona, ciekawie sledzaca wzrokiem kaczki, plynace po wodach... Pamieta doskonale, jak w ostatniej chwili, gdy juz cyngla dlonia dotykal, szczebiot jej wesoly sploszyl zwierzyne, i jak wówczas Ola tego sobie darowac nie mogla... Westchnienie ciche podnioslo piers Gowartowskiego, brwi zmarszczyl i zatopil sie w myslach niepomny zupelnie otoczenia swego. Tymczasem zwierzyna co chwila podrywala sie tam i ówdzie, przelatujac blisko idacego machinalnie naprzód mysliwego. Legawiec, krecac ogonem, wiercil sie na wszystkie strony, skamlal niesmialo, z cicha, gonil uciekajace kaczki i powracal, podnoszac rozumny swój wzrok na zamyslonego pana, z wyrazem zdziwienia, iz nie slyszy juz strzalów - wyraznie zgorszony postepowaniem jego. Staw tymczasem juz sie konczyl.. W poblizu, nieco dalej, oddzielony od pierwszego stawu pasmem blotnistych moczarów, widnial taki sam prawie drugi, mniejszy tylko i sitowiem zarosniety caly. Znajac snac dobrze droge ku niemu, pan January nie zatrzymal sie, a tylko ciagle tak samo zadumany, ruszyl w droge dalej, prosto przez bagno, stawiajac powoli stopy na trzesacych sie kepkach zielonych. Pod ciezarem ciala idacego mysliwca grunt uginal sie, kolysal niedostrzegalnie, a pod nim chlupotala woda i poruszal sie krag caly wodnistej ziemi. Pan January nie zwracal jednak na to zadnej uwagi; w myslach rozpamietywal cos ciagle, w oczach zas uporczywie majaczyla mu wywolana przypomnieniem twarz i postac Oli, przeslaniajac sylwetka swa wzrok jego zamglony. Roztargniony jakby, tu, gdzie sie znajdowal, zgola nieobecny, Gowartowski szedl przez moczary, coraz dalej, a raz nawet noga niespodzianie obsunela mu sie na malej kepce, i malo, malo, ze nie stracil równowagi... Tymczasem poza nim, w dal roztwieraly sie niby widnokregu podwoje... Stopniowo, waskie pasmo skrytego jeszcze slonecznego swiatla, roslo na niebiosach. Z pod bialych puchów poslania i spuszczonych dyskretnie jakby gazowych u loza zaslon - zarumieniona, wstydliwa wychylac sie poczela jutrzenka rózana, przeciagajac sie lubieznie jeszcze poza przejrzysta opona obloków bladych... Ponad stawem lataly teraz ciagle kuliki; w dali na horyzoncie, z innego snac legowiska, wysoko na pogodnem niebie, ciagnelo tutaj cale stado dzikich kaczek - prostopadle pod niemi ogromny jastrzab krazyl majestatycznie nad lanem zboza... Ostatnie wreszcie cienie przedswitu pierzchly nagle... Pierwszy promien slonca wyjrzal niesmialo, blysnal po bialych scianach chatynki i blaszanym dachu starego mlyna, dotknal sie tafli stawu, zamigotal w metnych blotach moczarów i musnal pieszczotliwie odwrócona sylwete idacego mezczyzny. Na blyszczacej lufie przelozonej przez plecy strzelby zapalil sie blaskiem. Minela chwila... i juz tryumfalnie zajasnial on, objawszy plomieniem swiatel liscie kilkunastu drzew, rosnacych wsród bagien. Postac kroczacego miarowo po moczarach czlowieka na zakrecie, czy tez w drzew cieniu, znikla nagle w mgnieniu oka... Po chwili w dali rozleglo sie tylko glosne szczekanie psa. Umilklo... Nad ziemia w tej samej chwili wstal dzien nowy, pelen nadziei, z radoscia na promienistem czole. --------- Na platformie kawiarni, polozonej na szczycie góry "Gutsch," wznoszacej swój cypel wyniosly ponad wdziecznie rozrzucona u jej stóp Lucerna, roilo sie od turystów, siedzacych przy stolikach. Szmery prowadzonych rozmów laczyly sie w akord wspólny z grajaca smetnie i cicho orkiestra, wzrok zas wypoczywajacych gosci piescil widok cudny i wspanialy na miasto, tulace sie zacisznie do brzegów jeziora, zapatrzone w jego ciemnoszafirowe glebie, w których lustrzanej toni milczaco przygladaly sie równiez zadumane wierzcholki gór. Zamykaly one lancuchem swym caly widnokrag naprzeciw miasta, po drugiej stronie jeziora, i ramowaly na prawo kreta szyje wód jego, plynacych cicho w dal... Ozlociwszy purpura i zlotem sniezne szczyty ginacych we mgle Alp, zamigotawszy krwawo na bialych frontach nadbrzeznych hoteli, spiczastych wiezach "Hofkirche" i szybach pomniejszych domostw, wlasnie przed chwila zgasl ostatni promyk slonca... Natomiast zmierzch szary juz obecnie wychylal sie skads niesmialo, slizgal sie po gladkiej tafli jeziora, przechadzal po dwóch, krytych daszkiem, drewnianych mostach, starozytnych i waskich, a omraczajac szesciokatny czubek, polozonej tuz przy jednym z nich, oryginalnej wodnej wiezycy, swawolnie zdawal sie zatapiac ja, jedynaczke, sterczaca zabawnie posród wód szafiru. A tymczasem, pod wplywem idacego wieczora, cichlo jakby jeszcze bardziej wszystko dokola... Senny spokój plynac sie zdawal od Lucerny, która, choc przepelniona goscmi z calego swiata, tetnic poczynajaca wlasnie o tej porze muzyka i gwarem - obserwowana jednak stad, z "Gutsch" wierzcholka, wydawala sie tak spokojna - tak cicha, jakby nie byla zgola punktem zbornym kosmopolitycznej towarzystw smietanki, ale tylko - oaza wytchnienia i swobody. W jednym z najlepszych punktów obserwacyjnych kawiarnianej platformy, przy stoliku, siedzialo piec osób. Towarzystwo to skladali: starsza wiekiem osoba, Polka, z córka i powaznym jegomosciem, ojcem zapewne rodziny - mlody, zwawy, przystojny Francuz i Dzierzymirscy. Ozywiona, niemilknaca rozmowa, podtrzymywana glównie przez Ole i mlodego Francuza, panowala przy tym, odosobnionym od innych, stoliku. Stary jegomosc smial sie co chwila serdecznie i jowialnie z dowcipów mlodzienca, panienka równiez rozmawiala wesolo i jeden tylko Dzierzymirski stanowil w tym akordzie dobranym kontrast az nadto wyrazny, zachowanie sie zas jego milczace i bierny, li tylko konieczny, udzial w rozmowie, swiadczyly dobitnie, ze to wszystko nudzi go nad wyraz. Oczy Dzierzymirskiego, pelne zamyslenia, prawie bezustannie spoczywaly na krajobrazie u podnóza góry, z rzadka przenoszac sie, obojetne, na towarzystwo. Wzrok jego wtedy zatrzymywal sie glównie na Oli. Zaduma smetna, od otoczenia daleka, znikala wówczas na chwile z jego oblicza, zrenice zas czarne Romana, ciemniejszemi stawaly sie, badawcze... Nader korzystnie zas dnia tego wygladala pani Ola. Ubrana w zgrabna suknie, z jasnej materyi, czynila wrazenie wytworne i eleganckie; obnazone zas dosc gleboko, z okazyi niby goraca, piers, szyja i ramiona, przykryte tylko azurowa koronka, stanowiaca calosc z suknia - podnosily jeszcze wdziek jej postaci. Siedzac obok mlodego Francuza, rozmawiali z nim przewaznie, smiejac sie, dowcipkujac, i bezwiednie zapewne tylko, rzucajac mu od czasu do czasu rozbawione, zalotne jakby spojrzenia. Trwalo tak dosyc dlugo. Po niejakim czasie jednak Ola zauwazyla snac dziwne troche zachowanie sie meza, bo, skorzystawszy z ogólnego powstania, spowodowanego czyjas uwaga o krajobrazie, zblizyla sie do Dzierzymirskiego, i przytuliwszy sie, otarlszy, jak kocie, swa rozkwitla kibicia o niego, miekko i czule zapytala: - Cos taki smutny, Romciu, co ci? -Nic, kochanie! - odparl krótko Dzierzymirski i dorzucil po chwili: - Ale, a propos, ja cie tu zostawie, bo sam wpasc jeszcze musze na poczte, tam, na dole... - Koniecznie chcesz tam isc? To moze jedzmy juz razem?.. Dzierzymirski odczul niechec lekka w glosie zony; cien ledwie dostrzegalnego niezadowolenia, przemknal mu po twarzy, odezwal sie jednak szybko: - Nie, nie, zostan, ma chčre, prosze cie... Spotkamy sie pózniej w alei nadbrzeznej, bede czekal na ciebie... au revoir... Dzierzymirski scisnal zlekka raczke zony i zrecznie wycofal sie z platformy, zdazajac po schodkach na dól, do stacyi kolejki zebatej, zwanej "funiculaire," a laczacej w pieciu minutach czasu góre z miastem. Zajete lornetowaniem krajobrazu - którego wdziek teraz dopiero, po chwilowem wyczerpaniu tematu rozmowy, zdolal przemówic do ich poczucia piekna. Towarzystwo nie zauwazylo nawet odejscia Romana. Ten ostatni spuszczal sie powoli po schodkach i zasiadl niebawem w wagoniku kolejki, wkrótce ruszyc majacej do Lucerny. - A to mnie znudzili - mruknal - zakazane towarzystwo... W tej samej chwili rozlegl sie sygnal odjazdowy, wagoniki poruszyly sie z chrzestem, i hamowane, powoli w dól spuszczac sie zaczely. Roman obejrzal sie; w wagonie, dziwnym zbiegiem okolicznosci, znajdowal sie zupelnie sam. Wygodnie wyciagnal nogi, rozparl sie i patrzyl w dól. Przed nim czerniala stromo idaca para szyn kolei, z polozonym posrodku trzecim, dziurkowatym relsem; w dole, otulone mrokiem, drzemalo jezioro - wierzcholki gór stopily sie w zmierzchu, zlaly jakby z chmurami niebios, w ciemnosciach zas, coraz to wiekszych, wystepowaly teraz szaro domy miasta, w których, jak ogniki bledne, zapalaly sie co chwila tu i tam swiatelka. Roman nagle przymknal oczy. Bo oto jemu - wpatrzonemu ciagle w dól, w stroma pochylosc i powietrzna próznie, dzielaca jeszcze kolejke od jeziora i, miasta - zakrecilo sie w glowie, w wirze zas tym wylonila nagle sie jedyna szalona mysl, spowodowana jakims jednoczesnym, nic nie znaczacym wagonów halasem. Mianowicie zdalo mu sie po prostu, ze oberwany pociag leci w dól, coraz szybciej, i... ze juz... juz oto w katastrofie, chaosie impetycznym - dotknie sie on niebawem szklistej toni wód... Po krótkiej atoli chwilce Dzierzymirski otworzyl oczy i rozesmial sie glosno. Nic wokolo nie zmienilo poprzedniego wygladu. Wolno i ostroznie staczala sie kolejka dalej, jezioro byle juz tylko znacznie blizej, u brzegu jego mrugala, iskrzaca sie dziesiatkami swiatelek, Lucerna; wagony, brzeczac, spuszczaly sie ciagle, zawieszone nad miastem. Roman wzruszyl ramionami. - Co mi dzis jest! sarn nie wiem! - mruknal. W istocie byl nie swój od samego rana. W silnej mierze niewatpliwie przyczynilo sie do tego postepowanie zony. Zapoznawszy sie sama z kilkoma osobami, o natretnej manji zaznajamiania sie, zanudzala go od kilku dni pobytu w Lucernie ich obecnoscia bezustanna, bawiac sie wszakze sama znakomicie. I to wlasnie ostatnie najbardziej irytowalo Romana. Tak unikal dotad ludzi, tak uciekal od nich, by byc samym tylko z Ola, by bez zamacenia niczem pic szczescie chwili i ta miloscia w sobie wszystko zagluszyc!.. Ominal wszak nawet dobrowolnie Medyolan, rodzinne miasto swej matki, gdzie pochowana byla na miejscowem "Cimitero Monumentale," gdzie poza tem posiadal jeszcze krewnych nieboszczki - uczyniwszy to w jedynym celu unikniecia musu obcowania z ludzmi, innymi, prócz niej, Oli... A tu tymczasem ona sama wyszukiwala sobie jakies zakazane figury!.. Roman przy tej ostatniej mysli, wyrzuciwszy z ust dogasajacego papierosa, zachnal sie niecierpliwie. Bo na przyklad ten Francuz, czyz nie wzbudzal w nim slusznego gniewu? Mlodzik nieznosny, z bezmyslnym, banalnym wiecznie na ustach usmiechem, z którego jednak Ola bezustannie tak szczerze sie smiala... - Albo ta jej tualeta dzisiejsza, - mówil sobie dalej Roman, - w Wenecyi przeciez bylo daleko gorecej, nie ubierala ona jednak gorsu swego tak przejrzyscie, a tu chlód w porównaniu... - Dla tego osla z Paryza niewatpliwie, by mógl cynicznie i lubieznie napawac sie ksztaltem i cialem jej kibici! - pólglosem dopowiedzial podrazniony Dzierzymirski. - Ze tez te kobiety bez wabienia mezczyzny po prostu zyc nie moga!.. - wyrwalo mu, sie jeszcze. Spostrzezenie powyzsze, a tyczace sie w danym wypadku wlasnej zony, gniewalo go niepomiernie.. Od pewnego czasu bowiem, obserwujac Ole, dostrzegl ceche w charakterze jej, nieznana mu dotad: chec zalotna przypodobania sie innemu mezczyznie - nie jemu... Jatrzylo go to bardzo, choc pragnal pozornie traktowac fakt ów lekko. Wagoniki stanely wlasnie. Roman wyskoczyl szybko i skierowal sie ku gmachowi poczty, polozonemu kolo glównego mostu, tuz przy dworcu kolejowym. Przed paru dniami wyslal list do kraju, do jednego ze swych dobrych znajomych. Powiadamial go o swoim slubie i zarazem prosil usilnie o napisanie mu, co w rodzinnem miescie mówia o jego malzenstwie i co porabia January Gowartowski. Dzierzymirski najbardziej byl ciekawym tej ostatniej wiadomosci, ze wzgledu na Ole i smutek, od niedawna, stopniowo zlobiacy, coraz czesciej jej twarzyczke. Podal adres: "Poste-restante, Lucerna," teraz zatem, wyskoczywszy razno z wagonu kolejki, w kilka sekund znalazl sie juz przy wlasciwem okienku, w obszernej sali gmachu szwajcarskiej poczty. Spiesznie powiedzial urzednikowi swe imie i nazwisko. Grymas pocieszny wykrzywil twarz tego ostatniego, i wykrztusil z trudnoscia: - Dziez-Dzier... Cornment? Čcrivez, monsieur, sil vous plait! - podal kartke Dzierzymirskiemu. Roman poslusznie napisal swe nazwisko. Urzednik wzial papier do reki, skrzywil sie raz jeszcze, poczem wzruszyl wymownie ramionami, a po chwili dopiero podal cudzoziemcowi list. Roman chwycil go spiesznie i wybiegl na ulice. Przy swietle latarni rozerwal koperte i czytac poczal zapelniona bitem pismem cwiartke. Twarz jego wyrazala niepokój i zaciekawienie widoczne, które po chwili dopiero ustapily wrazeniom, otrzymanym bezposrednio z lektury pisma. List ten, donoszacy o towarzyskiem zyciu w rodzinnem miescie, o ostatniem przyjeciu u marszalkowej, i pogloskach o stanie Gowartowskiego, nic w sobie zatrwazajacego nie mial. "Znam pana Krasnostawskiego, plenipotenta gowartowskiego; jesli chcesz koniecznie miec dokladne wiadomosci o wszystkiem, tyczacem sie Gowartowa, napisz mi i podaj adres, a doniose ci szczególowo.." opiewal koniec listu szkolnego kolegi Romana, w postscriptum... Uspokojony, Dzierzymirski zlozyl list i schowal go do kieszeni; pod wplywem jednak ostatnich slów pisma, zawrócil, przestapil raz jeszcze próg gmachu poczty, i kupiwszy pocztówke z widokiem, napisal szybko, odrecznie, przyjacielowi swemu kilka slów szczerego podziekowania, z prosba o dalsze wiadomosci, podawszy adres "Vevey", dokad zamierzal z Ola udac sie nazajutrz. Poczem wyszedl spiesznie i wrzuciwszy karte, skierowal sie przez szeroki most ku nadbrzeznej, ocienionej drzewami, szerokiej alei, spacerowemu miejscu Lucerny, pelnemu w obecnej chwili publicznosci, rozbrzmiewajacemu muzyka, wesoloscia i gwarem. Minawszy most, Roman wkrótce znalazl sie w cieniu drzew i uszedlszy pareset kroków, siadl na samotnej laweczce, kapelusz zdjal i polozyl obok siebie. Wpólobróciwszy sie jednoczesnie, ujrzal stragan z owocami. Poczul nagle pragnienie, i skinal, kazawszy sobie przyniesc pare gruszek i brzoskwin. Gdy usluzny szwajcar podawal mu je, z ugrzecznieniem, Dzierzymirski siegnal do kieszeni, a wyjeta ruchem szybkim sakiewka jego roztworzyla sie, i zawartosc jej cala wysypala sie szeroko i z brzekiem na ziemie. Roman, widzac to, machinalnie schylal sie juz, by zebrac lezace na zwirze alei kilkaset moze franków, w zlocie i srebrze, gdy oto jakas refleksja nagla powstrzymala go w pól ruchu. Wyprostowal sie. Rzuciwszy zas oczekujacemu na zaplate przekupniowi po francusku, niedbale: "Ramassez Ça.! - odwrócil sie obojetnie na pozór w druga strone, i utkwil wzrok w jezioro. Po chwili, w pólobrocie glowy, z pod oka, spojrzawszy raz jeszcze na zorana bruzdami, opalona twarz szwajcara, zbierajacego juz rozsypany pieniadz - zamyslil sie... O, jakze on pragnal w tej chwili, by z garsci tych oto pieniedzy, które mu wreczonemi beda za pare minut , zabraklo pieciofrankówki choc jednej!... Podarowalby on ja smialkowi temu, a biedakowi zapewne, z pewnoscia!... Bo czyz?... Czyz godziloby sie "jemu" rzucac na niego kamieniem?... Roman, wpatrzony bezustannie w zadumie przed siebie, goraczkowo, niecierpliwie oczekiwal rezultatu swej próby. - Wezmie, z pewnoscia wezmie! - mówil sobie równoczesnie w duszy i glos jakis cyniczny, drwia co wolal w nim szyderski. - "Uczciwosc ludzka!... ha... ha... ha!.. Frazesy, frazesy!.. malowana, wzorzysta zewnetrznie kraszanka, wewnatrz zas skrycie cuchnaca!..." Przed Dzierzymirskim roztaczal sie tymczasem krajobraz wdzieczny nad wyraz. W drzacych wiec oto glebiach jeziora, na prawo, przegladalo sie tysiacem swiatelek miasto... plynace wody, o kilka kroków od alei, skrecaly w bok, toczac swe ciemne fale, jak rozpieta nad niemi wrzesniowa noc cicha, hen! daleko, ku górom; po powierzchni jeziora blakaly sie lódki i male stateczki, przy kazdym zas blyszczala czerwona, duza, okragla latarka, krwawym sladem, sciezyna purpury znaczac gleboko swe przejscie w przezroczej toni. I ogniki owe, lacznie ze swem odbiciem, drzaly tak bezustannie po jeziorze, sunely z wolna, zmienialy miejsce - wreszcie malaly, utozsamiajac sie jakby w dali latajacym gdzies swietojanskim robaczkom... Na lewo zas, tuz przy brzegu, u przystani statków parowych, inne znów ognie dotrzymywaly tamtym towarzystwa. Ku uciesze zapewne spacerujacych gosci puszczano tam fajerwerki; krecily sie zatem mlynce, pekaly rzymskie swiece, strzelaly wysoko barwne rakiety - spadaly snopami iskier, ginely w ciemnych falach jeziora. Dzierzymirski, wpatrzony poczatkowo bezmyslnie, poczal sie teraz wlasnie przygladac uwazniej, ujety wdziekiem widoku, gdy nagle poslyszal glosno wyrzeczone kolo siebie slowa: - S'il vous plait, monsieur! Roman odwrócil sie szybko. Szwajcar, pozbierawszy pieniadze, oddawal mu sakiewke. - To dobrze, macie za owoce i fatyge! - pospiesznie odparl Dzierzymirski i wreczyl przekupniowi dwa franki, w srebrze. - Merci, monsieur! - akcentujac przeciagle ostatnia sylabe u wyrazu: pan, odparl zadowolony Szwajcar, sklonil sie, bez unizonosci jednak, i odszedl. Dzierzymirski wstal i skierowal sie ku innej, odleglejszej, skrytej cieniem drzew, a pustej równiez lawce. Wychodzac z domu, dziwnym trafem okolicznosci, przerachowal wlasnie pieniadze i wiedzial co do grosza, ile ich znajdowalo sie w portmonetce. Odtraciwszy w mysli wydanych kilkanascie franków, poczal goraczkowo liczyc zloto i srebro. Nie brakowalo ani jednego centa. Widoczne rozczarowanie odbilo sie na twarzy Dzierzymirskiego. Pochylil sie na siedzeniu, oparl lokcie na kolanach i ukryl twarz w dlonie. - Wiec ludzi uczciwych na swiecie nie brak... Uczciwym byc potrafi nawet czlek prosty, wiec tylko ty... ty!.. - huczalo mu bezlitosnie w glowie, i rumieniec wstydu palil policzki. Nie mogac usiedziec, Roman zerwal sie po chwili z lawki i skierowal przed siebie nadbrzezna aleja. Minal niebawem jeden z pierwszorzednych hoteli, przed którym co wieczór stale grywala orkiestra, dotarl az do polozonego na koncu "quai" - kursalu, - zawrócil, wciaz opanowany jedna i ta sama mysla. W okolo niego roilo sie teraz od eleganckiej, wytwornej publicznosci; piekne kobiety, ubrane bogato i gustownie, wymuskani panowie przechadzali z wolna przed olbrzymim i urzadzonym z wielkim komfortem hotelem "National", towarzyskie kólka siedzialy grupami na bambusowych fotelach - bawiono sie wesolo; wykwintnych gosci pelno bylo równiez i wewnatrz hotelu, we wspanialych salach na dole; przez otwarte na sciezaj okna dochodzily dzwieki walca - tanczono. Kosmopolityczny prózniaczy high-life, zjechawszy sie tutaj, uzywal do woli wywczasu i przyjemnosci, starajac sie zarazem opróznic kieszenie z niepotrzebnego zlota, oraz zabic czas milo i polknac trawiaca nude. - A moze miedzy nimi znajduje sie on "wlasciciel", "on", wówczas, przed laty, przez ciebie, kto wie, czy nie skrzywdzony - drazniac Romana uporczywie, mysl dziwaczna meczyc go nagle poczela. Wstrzasnal sie i skrzywil bolesnie... W tej samej chwili jednak, do uszu jego dolecial swiezy, jedrny glos kobiecy. Piesn wloska, namietna, jak krew i milosc dzieci poludnia, drzaca uczuciem, pomknela po drzacej fali jeziora, ponad glowy przechadzajacych sie gosci, odbila sie o echo gór... Ktos z plci nadobnej spiewal artystycznie i pieknie w jednej z sal "National'u"; Dzierzymirski podszedl blizej i sluchac poczal, zniewolony pieknoscia glosu. I powoli, rozpedzona czarem piesni, w jego duszy równoczesnie uspakajala sie burza. Gdy spiew ustal, Roman juz mysla byl gdzie indziej; jak wplyw zewnetrzny zycia przed chwila poruszyl byl dotkliwie struny duszy jego - tak samo, ulagodziwszy je teraz, przeniósl naraz mysl Romana do chwili obecnej. Dzierzymirski przypomnial sobie zone, spojrzal na zegarek i skierowal sie droga powrotna do mostu; zaniepokojony raptem, ze dotad nie ma jeszcze Oli. Idac zas, przesuwal wzrok uwazny po twarzach przechodniów. Nagle brwi zmarszczyl. Bo oto o kroków kilkanascie przed soba ujrzal Ole, ale sama i w towarzystwie tylko mlodego Francuza, w ciemnej narzutce na ramionach, snac nie swojej, gdyz zadnej podobnej ze soba nie miala. Roman usmiechnal sie ironicznie: - Zmarzla, biedaczka! - mruknal z zadowoleniem. - Przyspieszyl kroku, a znalazlszy sie tuz przy idacej parze, pochylonej z lekka ku sobie, szyderczo odezwal sie po francusku: - A, powitac !. . Cóz to, Ola w pozyczanych szatach?... Urwawszy w pól zdania rozmowe, idacy podniesli jednoczesnie glowy, Ola zas zarumienila sie nieco i odparla: - A tak. Pozyczylam okrycia u panny K... po zachodzie slonca tak chlodno... - Mozna sie bylo z góry tego spodziewac; bardzos zle zrobila, wyletniajac sie, a z odsylaniem znów owych zarzutek klopot tylko bedzie! - rzucil Roman opryskliwie. - Wiesz przecie, ze jutro raniutko jedziemy! A te panie gdziez?... Dwa ostatnie zdania wymówil Dzierzymirski po polsku tym samym, niezadowolonym wciaz glosem. - Wstapily po drodze do znajomych - odparla Ola, oniesmielona nieco tonem meza. - A... tak. No, to wracamy do domu! - zadecydowal Dzierzymirski w tymze, co poprzednio jezyku, i odwrócil sie szybko, pragnac w duszy co predzej pozbyc sie towarzysza zony. - Przeciez juz Ola nigdy tego cymbala nie ujrzy! - dodal w mysli zarazem. - Panstwo jada jutro? O której? - pytal tymczasem wlasnie mlodzieniec. Widzac, iz Ola pragnie poinformowac Francuza, Roman rzekl spiesznie. - O, panie!... nie wiemy jeszcze!... Au plaisir - i wyciagnal reke... - Ach, wiec juz moze nie bede mial szczescia ogladac panstwa? Doprawdy, jakze mi przykro! - rzekl mlody Francuzik, sciskajac podana dlon; nie odchodzac jednak, wciaz szedl obok Oli. - Panstwo w która strone? - zagadnal uprzejmie. - Tak malo mialem sposobnosci rozmawiac dzis z panem... - slodziutko ciagnal dalej, zwracajac sie do Dzierzymirskiego - umknal nam pan tak predko... Bawidamek z nad Sekwany umilkl nagle pod drwiacem spojrzeniem Romana. - Panstwo... w roku przyszlym zapewne przyjada tu równiez? - jeknal jeszcze, podtrzymujac rozmowe. - A pan ?.... - slodko i uprzejmie zapytal Dzierzymirski. - O, naturalnie, iz bede! - pospieszyl z odpowiedzia mlodzieniec. - No, to my - nie! - odparl z przyciskiem, calkiem seryo Roman, lodowatym glosem, i uchyliwszy ledwo kapelusza, skinal na tramwaj elektryczny, by stanal. - Wsiadamy! - rzucil krótko zonie. - Przeciez ten tramwaj do naszego hotelu nie idzie, a tylko w przeciwna strone?! - zauwazyla zdziwiona Ola. - Nic nie szkodzi. Pozbedziemy sie tego kulfona!- odrzekl po polsku Roman. - No, wsiadaj!... - rzucil gniewnie do ociagajacej sie zony, i pchnal ja z lekka do czekajacego na nich tramwaju. W sekunde pózniej Dzierzymirscy ruszyli; wehikul elektryczny pomknal i znikl, odprowadzony oslupialym wzrokiem Francuza, który, postawszy na chodniku chwile, caly, jak burak, czerwony, ruszyl w droge, i zginal niebawem w róznobarwnym tlumie. Gdy w Lucernie odbywal sie ten drobny epizod, jednoczesnie prawie, szerokim ukrainskim traktem, w bezgwiezdna i ciemna noc wrzesniowa, pedzil konno na oklep wyrostek, w burej switce, trzymajac w reku smolne luczywo, tak zwany kaganiec. Krwawy blask jego rozswietlal panujace wokolo nieprzejrzane ciemnosci, torujac w ten sposób w slad za jezdzcem droge malemu koczykowi, zaprzezonemu w cztery bulane zwawe koniki. W powoziku siedzial Boleslaw Krasnostawski, otulony burka i oblozony pakunkami. Jechal wlasnie od kolei, a powracal z podrózy swej do miasta. Zabawiwszy tam, zamiast trzech dni, jak mu polecono, - dziesiec, dzis dopiero pospieszal do swoich obowiazków, przez cala droge lamiac sobie wlasnie glowe, jak upozorowac przed starym Gowartowskim swa przydluzona troche nieobecnosc. Bo zgola nie interesy sluzby przytrzymaly pana Boleslawa w wielkim miescie; o, bynajmniej! Mlody pan plenipotent wracal goly, jak swiety turecki. Calkowita, naturalnie ze tylko wlasna, zarobiona gotowizne przehulal bowiem tam doszczetnie. A teraz na ostatek, jadac w swoim koczyku, rozpamietywal on jeszcze milo, na odleglosc nawet necace chwile, w wesolym grodzie spedzone... Myslac zas jednoczesnie o swym chlebodawcy, jedna szczególniej rzecz dziwila go niepomiernie; mianowicie, dlaczego z Gowartowa nie otrzymal on dotad wcale zadnej, naglacej do powrotu, depeszy, lub przynajmniej chocby jakiego listu ?... Bo ze on nie dawal znaku zycia - nie bylo w tem nic dziwnego - ale Gowartowski?... To zaiste, bylo calkiem niezrozumialem... I analizujac fakt ten, po raz nie wiadomo juz który, Krasnostawski ziewnal przeciagle i roztworzyl oczy, przymkniete dotad, usilowal bowiem zdrzemnac sie w powozie. Patrzal teraz wokolo nieco bezmyslnie, dosc szybko wzglednie wsród ciemnosci jadac swym powozikiem. Na tle czarnej nocnej opony czerwony od blask kaganca slizgal sie szerokiem kolem po obu stronach drogi i zapalal sie kolejno na zzetych rzyskach, zaoranych polach, lub majaczyl po grzedach zielonych plantacyj buraczanych, ugorach, stepowych bodjakach - kwiatach i trawach. Czasem zajrzal do rowu, musnal kurhan, z pochylonym krzyzem, oswietlil przydrozne samotne drzewo... - Zeby sie tylko stary na mnie nie zacial i za nieposluszenstwo nie wymówil miejsca, hm... hm!.. - chrzakajac niespokojnie, wymówil do siebie pan plenipotent, pólglosem. - E, chyba ze nie... zanadto mnie potrzebuje! - uspokojony zakonkludowal glosno. Nagle wytezyl wzrok, bo oto zdalo mu sie, ze w ciemnosciach, w oddali, na prawo, rysuja sie jakies cienie, a tuz, niedaleko, srodkiem pola, jak gdyby droga, posuwaja sie z wolna, zblizaja, dwa inne migocace male swiatelka, eskortowane z przodu kregiem, czerwona plama swiatla. - Hej, Stepan, czujesz *) ? ha?... - krzyknal na furmana. [*) Slyszysz.] Czlowiek, siedzacy na kozle, w burce i ceratowej czapce, odwrócil sie leniwie. Krasnostawski wskazal reka na prawo. - Co to takiego? - zapytal. - Ktos z kahancem jide od Howartowa, - taj hodi **) - zawyrokowal stanowczo woznica. [**)Ktos z kagancem jedzie od Gowartowa - i juz.] - To juz Gowartów? - zdziwil sie Krasnostawski. Jadac do folwarku Tomaszówki, rezydencyi pana plenipotenta, przejezdzalo sie pod sam Gowartów, oddalony ledwo od traktu o pól wiorsty. Kocz Krasnostawskiego, podniszczony nieco i roztrzesiony, klekotal po drodze, konie szly razno, wyciagnietym klusem, czujac snac w poblizu juz domowa stajnie. Krasnostawski zapalil zapalke i spojrzal na zegarek: dochodzila druga po pólnocy. - Hm... hm!.. Stary znów nie spi, bo widocznie to we dworze sie pali - ponownie mruknal, wpatrzony w gorejace w oddali podluzne wstegi swiatel. - Kolo hresta - stanesz! - rozkazal, zwracajac sie do furmana, zaciekawiony naraz, kto moze jechac z Gowartowa o tak póznej porze? Furman huknieciem donosnem zakomunikowal rozkaz wyrostkowi z kagancem. Na rozdrozu staneli. Ramiona stojacego tu, omszalego starego krzyza, zabarwily sie od luczywa purpura. Czekali. W nocnej ciszy dochodzil juz turkot powozu, tetent koni i dzwiek jazd zblizal sie szybko. - Semen - Howartowskije koni! - nachyliwszy sie ku Krasnostawskiemu z kozla, furman pospieszyl z informacya. Pierwszy pod krzyzem zjawil sie na roslym stajennym kasztanie parobek, z kagancem, a poznawszy gowartowskiego plenipotenta, uchylil pokornie czapki. - Kto to jide? - rzucil pytanie Krasnostawski. - Pan dochtór! - brzmiala odpowiedz. Pod krzyz nadjezdzala zaprzezona w pare rasowych gniadoszów nejtyczanka, powozona przez wasatego i porzadnie ubranego stangreta. Krasnostawski wychylil sie ze swego kocza, poczal machac kapeluszem i krzyknal donosnie: - A!... pan konsyliarz kochany!... Powitac, witac! Stój, Semenie!... Nejtyczanka zatrzymala sie poslusznie i w podwójnem migocacem swietle kaganców u rozstajnego drzemiacego krzyza, zeszlo sie dwóch mezczyzn. - To pan? - Nie poznalem... - odezwal sie nazwany przez Krasnostawskiego konsyliarzem. - Dobry wieczór, a raczej dzien dobry! - pozdrowil mlody czlowiek przybylego - bo to juz dobrze po pólnocy - dorzucil. - Czy szanowny pan z Gowartowa? Cóz to tak pózno, ktos chory, bron Boze, a moze tylko z wincika?.... Z pod czapki spojrzala uwaznie na Krasnostawskiego zdziwiona twarz doktora, okolona dluga broda. - Jak to? To pan nic nie wiesz? - zapytal. - Wracam z podrózy... - objasnil Krasnostawski. - Aaa! nic nie wiedzialem... Pan January, chory od tygodnia, rozwinal sie tyfus, o przebiegu silnym bardzo i niebezpiecznym... Poza tem komplikacye inne, nerwy et caetera... Teraz zreszta juz lepiej... moze Bóg da... doktór zatrzymal sie. - Ale, nie mówie panu, od czego sie to wszystko zaczelo - dorzucil informujaco.- Juz byl pono niezdrów, moralnie przynajmniej; wpadl, polujac na moczarach, w wode po szyje i zaziebil sie... - Nikt mi znac nie dal, mój Boze! - szczerze zasmucil sie Krasnostawski. - Wiec pan mówisz, ze dzis lepiej?... - O tyle, o ile!.. teraz spi po lekarstwie, goraczka spadla nieco, lecz wczoraj bylo zle bardzo; notabene, prócz klucznicy - staruszki, w calym domu nikogo nie ma przy sobie... - Mozebym ja pojechal tam teraz, do pana Januarego, na noc, co? - rzekl Krasnostawski, na dobre zmartwiony. Doktór przyjaznie spojrzal na mlodzienca, usmiechnal sie z dobrocia i rzekl: - No, zmeczony jestes, kochany panie, podróz, mosci dobrodzieju, wspomnienia po niej mile zapewne, panie tego - tu poklepal Krasnostawskiego po plecach. - Nie, nie potrzeba - ciagnal dalej seryo - wyspij sie pan i jutro tam pojedziesz, bo zreszta, mówiac miedzy nami, przeszkadzac tam tylko bedziesz... Niech spi sobie, nieborak, klucznica i sluzba przypilnuja go. Ba ! zeby to tylko zawsze tak bylo, jak dzis.... - Jak to? wiec obawa jest jeszcze? - zaniepokojonym znów glosem zapytal Krasnostawski. - Obawa jest, jeszcze! - przedrzeznil szorstko doktór i widocznie nadrabiajac mina, dorzucil. - Wam wszystkim sie zdaje, ze doktór to prorok!... Naturalnie, ze jest!... Czy ja wiem zreszta - wszystko w reku Najwyzszego - zobaczymy... No, tymczasem dobranoc! - doktor wyciagnal reke na pozegnanie. Krasnostawskiemu twarz spochmurniala, i niepokój wyrazny odbil sie na niej; odczul nerwami, czego nie bylo w slowach doktora i co on usilowal widocznie pokryc przed nim na razie, i posmutnial jeszcze bardziej. Jednoczesnie jakis jakby wyrzut sumienia wezbral mimo woli w jego duszy, iz on tak dlugo pozostawil starca w samotnosci, bez opieki, sam bawiac sie wesolo. Pozegnawszy lekarza, pomógl mu wsiasc do bryczki. - Jakze tam zdrowie wszystkich u szanownego doktora, zony, dzieci?... - baknal, aby cos powiedziec. - Dobrze, dobrze, serdecznie, dziekuje, dobranoc! - Dobranoc! - powtórzyl, jak echo, Krasnostawski, i ruszyl do swego pojazdu. - Czohos meni ne skazal, szczo pan slabujut - rzucil wymówke furmanowi. Tenze odparl lakonicznie: - Zabul, pane! - Do Tomaszówki! - rozkazal Krasnostawski. Powozik ruszyl w dalsza droge. Turkot jego w milczeniu nocy polaczyl sie z cichnacym coraz bardziej odglosem kól i dzwonków nejtyczanki lekarza, a dwa kagance, w dwie przeciwne strony, rzucily znowu ruchome swe kregi krwawe w pasmo uspionych, kirem nocy pokrytych, obszarów. Oddalajac sie od siebie, dlugo tak na horyzoncie, malejac coraz bardziej, swiecily ich luczywa, az wreszcie, zamigotawszy czas jeszcze jakis purpurowymi punkcikami na niezmierzonych plaszczyznach - spelzly calkiem na widnokregu, zniklszy, zlawszy sie z ciemnoscia, która wchlonela je w siebie. Turkot na trakcie ucichl. Szeroka tasma ukrainskiego szlaku, rozjasniona na chwile, znikla i czarnosc jeszcze wieksza zawisla nad polami, stepami i krzyzami kurhanów. W milczeniu nocy, pelnem zagadek i szeptów tajemniczych, wszystko dokola zapadlo w sen twardy i cichy. --------- - Bo ty nie wiesz, nie czujesz moze i nie przypuszczasz nawet, jak ja cie kocham, jak bardzo ubóstwiam, ty skarbie mój najdrozszy, ty moje zycie, me wszystko!... - szeptal goraco Dzierzymirski, nachyliwszy sie ku Oli i tulac ja do siebie. - Ty zdac sobie sprawy nie potrafisz - ciagnal dalej, zapalajac sie coraz bardziej do slów wlasnych - ile ja gotów jestem rzeczy najdrozszych nawet - poswiecic dla ciebie, co dla cie zdolnym stlumic, przecierpiec!... Ja gdybym byl cie nie posiadl - podeptalbym bez namyslu wszelkie prawa ludzkie, jesliby one stanac mi smialy wówczas oporem do zdobycia ciebie!... Ty nie wiesz... nie wiesz!... Roman, pobladlszy, umilkl. Chmura osiadla mu na czole, skrzywienie bolesne zadrgalo w ust kacikach. Pochylil na moment glowe. Och, czemuz nie mógl, czemuz, powiedziec jej Oli, wszystkiego?.. Na ustach mu drzalo, przemoca prawie wyrywalo sie z nich wyznanie przeszlosci, zdusil je jednak, wtlumil w siebie, z obawy, by te piekne lica ukochane nie odwrócily sie oden z pogarda. Po chwili znów mówil: - Tak, ty obszaru, ty glebi uczucia, które wre we mnie, które dla ciebie niejedna juz tame zerwalo, nie oceniasz, nie rozumiesz... Dzierzymirski silniej przycisnal do siebie kibic zony, a pochwyciwszy jej rece, przywarl do nich ustami, i pocalunkami okrywac je poczal. - Ty... moja... moja! - szeptal w kólko namietnie, coraz czulej... ciszej... - Ty moja!... Ja za nic w swiecie nikomu cie nie oddam, wydrzec sobie nie pozwole!... A uspokoiwszy sie stopniowo, ciagnal: - I czyz wobec tego zatem dziwic sie nawet mozesz zlemu humorowi memu, owego wieczora, pamietasz, w Lucernie!... To nie byl gniew, opryskliwosc, jak to nazwalas, dziwactwo! O, wierz mi - nie!... To byla, wywolana cierpieniem tylko - zazdrosc i zal duszy, ze komu innemu pozwalasz choc czescia wdzieków twych sie napawac, ze na nie patrzy, roscic sobie moze jakies urojone, chocby imaginacyjne do nich prawa - mezczyzna inny - nizli... ja... Roman mówic przestal wzburzony i wzruszony. - Rozumiesz wiec teraz, kochanie ty moje? rzekl znowu po chwili miekko, lagodnie, i spojrzawszy proszaco w oczy sluchajacej go w milczeniu Oli, rzucil pytajaco: -Przebaczasz?.. - Alez przebaczam... przebaczam!... - rzekla, usmiechem, pieszczotliwie Ola, a ze nikogo podówczas wlasnie w poblizu nie bylo - siedzieli w cieniu alei nadbrzeznej nad Lemanem - zarzucila na szyje Romana swe dlugie biale rece, i przytuliwszy sie don, poczela mu z kolei szeptac: - Ty mój drogi, jedyny!... Od kwadransa patrze na ciebie i rosne w duszy, takis szlachetny, rozumny, piekny... Piekny!... - powtórzyla z zalotnoscia, namietnie i przymilajaco sie musnela wargami sniada twarz Dzierzymirskiego. - Nie taki, jak wówczas, zazdrosny, zly, brzydki!...- przekomarzala sie z wdziekiem - ale taki zakochany... wielki!... I Ola czulej jeszcze przycisnela sie do Romana, zblizyla swe wargi swieze do jego ust zmyslowych, i mówic poczela gluchym szeptem, urywanym od uczucia nadmiaru - przeplatanym pieszczota, pelnym tetniacych w nim mlodych pragnien: - Kocham cie!... kocham... kocham!... Jak nikogo dotad... nigdy, nigdy!... - szept przy tem mlodej kobiety zadrzal namietniej jeszcze. - Nie ja - to ty przeciwnie nie rozumiesz, nie czujesz, jak cie kocham, uwielbiam !... - Wszak dla ciebie porzucilam ojca, Gowartów, rodzine! Stlumilam, zgniotlam uczucia inne!... Pospieszylam na twe wolanie, pobieglam za toba, w twe objecia, podeptalam wszystko... wszystko!.. O!... Ja bym sobie zarówno wydrzec ciebie nie dala - tys takze mój!... mój!... I szept mlodej kobiety laszacy sie, palacy, zawrotny - skonal... Zblizone usta mlodych silnie zwarly sie w pocalunku. Na chwile, minut pare, zniklo im z oczu wszystko, przesloniete mgla jakby, z której jedna jedyna wylonila sie tylko - milosc. Wokolo zas wciaz nie bylo nikogo. W cieniu drzew tonal w mroku tajemniczym, cisz zadumanych pelnym "quai Perdonnet," nadbrzezna aleja w Vevey, wijac sie brzegiem Lemanu, u stóp rozrzuconego w górze szwajcarskiego miasta. Nad "Lac Leman" drzal ksiezyc w pelni; przegladal sie w glebokich jego toniach, z pieszczota slizgal swe promienie po ciemno-modrych falach... I w blasku miesiecznego swiatla tchnal krajobraz caly jakims czarem dziwnym... A wiec, poza jeziorem, hen, gdzies, w perspektywie, niewyraznie srebrzyl sie mglisto Alpejski szczyt wyniosly - w tafli Lemanu, ogromnej, szklistej, niby morze, odbijaly sie gwiazdy, topil w nich swe wierzcholki wieniec pobliskich gór. Masy ich kadlubów miejscami zaciemnialy jezioro, a w ciemniach tych, odbijajacych razaco na obszarach wód od fali, tych oswietlonych tasm jasnych, blakaly - sie jakies mary i cienie, ze snieznym zaglem sunela cicho zgrabna, wysmukla barka... Ksiezyc tymczasem wzbijal sie coraz bardziej i wyzej, malal, stawal sie jasniejszym, przezroczym - milczenie wzrastalo... Fala u stóp Dzierzymirskich szemrala teraz cichutko, a tam, z mroków, od gór podnóza, na przestrzenie wód Lemanu, skrzace sie pylem srebrzystych promieni, marzaco, niepokalana, biala, spokojnie wyplywala z wolna ta sama lódz zaglista... Oderwawszy usta od goracych pocalunków, Roman i Ola patrzyli w zachwycie. Do dusz ich, na piekno czulych, wslizgiwal sie czar tej szwajcarskiej, boskiej nocy, studzil krew rozigrana swym bezmiernym, majestatycznym spokojem, ponizal, równal z zerem ich troski ziemskie ogromem i potega przyrody - podnosil, wzmacnial ducha, dodawal mu skrzydel, lecacych w zaswiaty... Pierwszy z nastroju tego ocknal sie Dzierzymirski i spojrzal na zegarek. - O, juz mija dwunasta! Chodzmy, moje zycie! - odezwal sie do Oli. Powstali. - Ach, jakze noc dzisiejsza jest piekna - jak piekna!.. - z zachwytem szepnela Ola - nie zapomne jej chyba nigdy. - Ani ja równiez! - potwierdzil Roman w zadumie. Wzial pod ramie zone i ruszyli z miejsca, kierujac sie pod góre, ku rozsianym willom miasta. Milczeli. W glowie Romana huczal chaos róznorodnych mysli. Z nich zas jedna, najuporczywsza, wylonila sie zwycieska. - Milosc, milosc raz jeszcze, i milosc tylko, jedyna, wielka! - krzyczal w nim glos podnieconego mózgu - ocalic cie jest w stanie! W niej tylko znajdziesz zapomnienie, nia sie upijesz, przy jej pomocy zmatujesz bolesna rane przeszlosci, zdusisz sumienia wyrzuty !.. - Bo milosc, to haszysz - wolal ten sam glos dalej - bo milosc, to szczescie na ziemi - to raj, to jedna rzecz z tych, tak rzadkich na swiecie, dla której warto moze walczyc i trudzic sie, by ja zdobyc! - Ona czestokroc cierpieniem i rozczarowaniem tylko, lecz ilez razy bólów zycia nagroda - jego zapomnieniem!.. Dzierzymirski zdjal kapelusz z glowy, pod wplywem zas mysli ostatnich, opiekunczo i czule objal silnem ramieniem kibic zony. Postepowali krokiem raznym, idac pustemi, cichemi uliczkami bezustannie pod góre. Roman odezwal sie po chwili: - Zostaniemy dluzej w Vevey; tu tak cicho, samotnie, tak z dala od ludzi, od swiata i jego pogwarów - zostaniemy, Oluniu, cóz ty na to? - pytajaco nachylil sie ku mlodej kobiecie. - Alez i owszem, mój ty samotniku - odparla z usmiechem Ola - a zreszta, wszak nie zwiedzilismy jeszcze wszystkiego... - Ach tak, prawda... moje zycie, prawda... Koniecznie zobaczyc musimy wszystko! - mówil Roman. Umilkli znowu, zatopieni w myslach. Od parodniowego pobytu swego w malem nadlemanskiem miasteczku, Dzierzymirscy prowadzili zywot pracowity. Wstawali raniutko, odbywali wycieczki i spacery po okolicy; nie dalej, jak dzis, zwiedzili pobliskie Montreux i slawny "Chateau Chillon;" obejrzawszy go wewnatrz dokladnie, jego starozytne , sale i wiezyce, miejsca kazni - ponure wiezienia, z zachowana dotad tak zwana "oubliette," nad trzystumetrowa glebia Lemanu. Wsród narodowych spiewów szwajcarskiego ludu, towarzyszacego im w kolejce, zwiedzili oni równiez przed paru godzinami góre "Soim-Pčlerin," majac swiezo jeszcze w pamieci cudny z wierzcholka jej widok na szafiry jeziora i miasto Vevey, zaciszne, pogodne, rzucone niby na ekran zielonego podnóza gór - zadumane, pelne melancholyi i cichego smutku... - Wiesz, Oluniu, co ci powiem? - odezwal sie nagle do zony Roman, gdy, mijajac wlasnie wysokie, gotyckie wiezyce pieknego kosciola katolickiego, zaglebiali sie w aleje, poprzez drzew liscie, rozjasniona tajemniczo cieniami ksiezycowego swiatla... - Otóz - ciagnal po przelotnej chwilce wahania - ze napisalem do jednego z dawnych znajomych, by donosil mi, co sie dzieje z ojcem twoim w Gowartowie... - Ty zrobiles to? O, mój drogi, najdrozszy, jakis ty dobry, poczciwy, zloty! - wykrzyknela szczerze uradowana Ola i przytuliwszy sie do Romana, usciskala go serdecznie. - A tak, ja, we wlasnej osobie, tak czesto bowiem smutna bywalas... - potwierdzil Dzierzymirski, i urwal nagle. Przyjemnego a jednoczesnie i przykrego doznal on wrazenia. Mila byla mu mysl, ze odgadlszy utrapienie zony, ulzyl jej. Smutno nieco, widzac bowiem na twarzy zony tak pogodna radosc, poczul, iz o odebranym juz liscie wspomniec nie mógl. Ten, choc nie wesoly, nie wiózl jednak jeszcze ze soba zlych wiadomosci, gdy natomiast nastepne - kto wie? - Ha, trudno, - powiedzial sobie w duszy Dzierzymirski - niech cieszy sie! Nie zatruje ja jej tej chwilki zadowolenia. - I dotad niema zadnej odpowiedzi? - skwapliwie pytala tymczasem Ola. - Nie, kochanie - sklamal gladko Roman - ale nadejdzie niebawem, podalem adres Vevey... - Podales? - ucieszyla sie znów Ola - no, to dobrze, bo ja mimo woli bije sie z przypuszczeniami nieraz, co tam oni wszyscy mysla o mnie, czy potepiaja bardzo, czy gniewaja sie, czy smuca?.. Ola ucichla i cien smutku przemknal po jej twarzy. - No, no, cóz to znów za niepokoje? - podchwycil Roman, korzystajac zas, iz na ulicy nikogo nie bylo, pospieszyl z pocieszeniem, pieszczac czule mloda kobiete. I znowu zagrala w nim nienasycona milosc namietna, ogarnela, zdeptala wspomnienia - zakrólowala sama!.. Niebawem Dzierzymirscy odszukali swa wille, juz ciemna calkiem i uspiona, a bladzac chwile po pustych korytarzach, dotarli nareszcie do duzego pokoju z balkonem, który zajmowali tu na pierwszem pietrze. Kroki zapóznionych przybyszów zmacily cisze willi, skrzyp drzwi zgrzytnal falszywym dzwiekiem w ogólnej harmonii powszechnego milczenia. W pokoju okna byly otwarte, i panowalo w nim powietrze rzezkie, swieze, od gór plynace. Wchlaniajac je z luboscia, Dzierzymirscy poczeli gospodarzyc u siebie. Roman po chwili wzial sie do zamykania okien, Ola zas, zapaliwszy swiatlo, zdjela kapelusz i wolno poczela sie rozbierac. Lecz oto nagle podskoczyli oboje. W zupelnej bowiem ciszy uspionego domu, tuz po za sciana sasiedniego pokoju, rozlegly sie silne uderzenia. Ktos bez ceremonii walil w mur piesciami, chcac widocznie zamanifestowac swoja tam obecnosc, a zarówno i fakt ze, halasujac, spac mu przeszkadzano. Wkrótce jednak rozjatrzone uderzenia ustaly i posypala sie garsc nieestetycznych, wyrazonych glosno i ze zloscia epitetów. Tyle bylo bezwiednego komizmu w stukaniu tem i w poirytowanym glosie, zaspanym jeszcze, ze Dzierzymirscy rozesmieli sie wspólnie i szczerze. - To ta slodziutko-grzeczna rozwódka, podstarzala, pseudo - wielka pani, elegantka, wiesz .. co to przy obiedzie, siedzi kolo nas - objasnila pólglosem Ola - (w szwajcarskich hotelach-willach, zwanych "pensions," obiaduja wszyscy razem). - Tak?.. - zdziwil sie Roman - nie wiedzialem... A to oryginal baba, naturalnie, nie przypuszcza zapewne, iz my tu mieszkamy... Zlapala sie... Jak to jednak i pozory falszywej ukladnosci zdradzaja czestokroc to zwierze, ukryte w czlowieku - filozoficznie dorzucil. - Ale, ale... - ciagnal dalej, z usmiechem - wyobraz sobie, Oluniu... Zapomnialem ci powiedziec. Tu, na górze nad nami - wskazal sufit palcem i rozesmial sie - mieszka drugie dziwadlo: Pamietasz... ta mala, nasze vis-a-vis, zólta stara panna... Otóz wynajmuje ona az piec pokoi próznych naokolo siebie, a wiesz dlaczego? - Tu Roman po raz drugi glosniej jeszcze parsknal smiechem. - Zeby jej w nocy nie halasowano! Madrzejsza od naszej sasiadki, co?... Ola zasmiala sie z kolei srebrzyscie. Sluchajac meza, zdjela wlasnie przed chwila suknie, i siadala obecnie przed lustrem, z obnazona szyja i ramionami. Pragnac rozczesac wlosy, przechylila sie w tyl i poczela rozwiazywac je leniwym ruchem rak. - Poczekaj - rzucil zywo Dzierzymirscy - damy tej babie odpowiedz muzyka calusów!.. Przypomni sobie moze luba rozwódka malzonka!.. Ha-haha, a to sie wsciekac dopiero bedzie!.. I swawolnie, ze smiechem, Roman przylgnal wargami do ramion Oli, i poczal calowac je glosno, cmokajac z luboscia. - Ohe!.. la - bas!.. On dort ici!.. - rozlegl sie po chwili za sciana gardlowy, swiszczacy glos, pelen nienawisci i jadu. - Buch! buch! buch! - rozlegly sie znów w pasyi uderzenia o mur wsciekle. Ola smiala sie serdecznie, Roman nie przestawal calowac zamaszyscie. - Dosyc juz, dosyc! - szepnela mloda kobieta, z trudnoscia hamujac wesolosc, - prosze mi wynosic sie teraz - szepnela w slad za tem, z pieszczota w glosie. - Idz na balkon! - dodala, i przechyliwszy wysoko gietka swa szyje na porecz krzesla, podala Romanowi do pocalunku rozchylone swe wargi zalotnie patrzac nan z pod dlugich rzes... Cudna i wdzieczna swych linji harmonia, biust kobiecy przemknal ponetnie w tym ruchu falistym przed rozkochanym wzrokiem mezczyzny. Dotknal ustami ust i z wezbrana miloscia w sercu wyszedl na balkon. Tu zapalil cygaru i znowu wchlonal w siebie pelnym, szerokim oddechem, orzezwiajaca atmosfere cichej szwajcarskiej nocy. Spojrzal w dól. U stóp jego szklilo sie w dali tam i ówdzie srebrem rozblekitnione jezioro. Do powierzchni jego pieszczotliwie tulily sie jeszcze gdzieniegdzie ostatnie mgielki, blakajace sie zazwyczaj dzien caly, od rana, po Lemanie, i wespól z bialemi mewami muskajace stale grzbiety jego fal. Ksiezyc juz byl bardzo wysoko. Snopami swiatla dotykal teraz grzbietów gór, mienil sie fosforycznie na wierzcholkach dalekich snieznych szczytów. A tam, w dole, zadumane, ciche usypialo miasto... Jedne po drugich, jak iskry dopalajacego sie plomienia, ogniki - gasly w domostwach Vevey swiatelka, kolejno - stopniowo nikly... Dzierzymirski, z zadowoleniem, wciagal wciaz w piersi zdrowy powiew, plynacy z dali, wypuszczajac zarazem z ust male obloczki niebieskawego dymu. Obecnie - chwilowo, byl on zupelnie szczesliwym! Tu, w zacisznym gór zakatku, czul on podwójnie, jako swoja wylaczna wlasnosc ubóstwiana kobiete, kochal ja zdwojonym sil zywotnych zapasem, a czujac równoczesnie wzajemnosc jej ku sobie nieklamana, nurzal sie w uczuciu tem, z rozkosza plywaka, rzezko wsród rozslonecznionych wód wesolych plynacego w dal radosnego jutra! Wizye przykre zniknely zupelnie, robak wewnetrzny, toczacy ducha Romana, przestal go dreczyc na chwile... Dawka milosci ukolysane sumienie - spalo. - Romciu!.. Romeczku!.. - uslyszal naraz Dzierzymirski pieszczot obietnic pelny, wolajacy go glos kobiety. - Ide... ide! - odparl pospiesznie i rzuciwszy cygaro, przestapil próg balkonu. Swiatlo w pokoju zgaszonem juz bylo. Tajemnicze natomiast blekitno-srebrne ksiezycowe fale zalewaly komnatke, a w pólswietle tem majaczyla postac Oli i bielaly alabastrowe jej ramiona. Dzierzymirski, wchodzac, chcial przymknac za soba obite szarem suknem balkonowe okiennice. - O, nie... nie zamykaj !.. Tak ladnie ksiezyc swieci, tak slicznie!.. - poslyszal w tejze samej chwili prosbe Oli. Roman usluchal, a zamknawszy tylko szczelnie okienne ramy balkonu, skierowal sie szybko w glab pokoju. *** Jeszcze we mglach wczesnego poranku drzemaly góry, jezioro i niezbudzone, senne miasto Vevey, gdy do drzwi pokoju Dzierzymirskich zapukal ktos dyskretnie. Roman, który obserwowal wlasnie przez okna mglisty krajobraz, na ten odglos zerwal sie pospiesznie. Odziawszy sie szybko, nie pytajac przez drzwi glosno, kto zacz, by nie zbudzic Oli, skierowal sie ku wyjsciu z komnaty... Otworzyl drzwi cicho... - Bonjour, monsieur! - pozdrowila go, przeciagajac spiewnie, wpólubrana, usmiechnieta wstydliwie, mloda Szwajcarka, i podala jakis papier. - Co to jest? - z cicha pytajaco rzucil po francusku. - Telegram! - brzmiala odpowiedz. - A... dziekuje - odparl Roman i zamknal drzwi. Niepokój wyrazny odbil sie na wyrazistem obliczu jego; cichutko podbiegl na palcach do okna i goraczkowo rozwinal cwiartke papieru. Stlumiony gwaltem okrzyk zabrzmial w pokoju przyciszonem echem, i telegram z reki Romana upadl mu na posadzke. Poprzez szyby balkonu Dzierzymirski spojrzal blednym wzrokiem przed siebie. Tam, gdzies w oddali, poza wierzcholkami gór, zarózowialo sie cos niewyraznie, plonilo... W mglach tajemniczych zniknal caly wczorajszy krajobraz, a poza niewidzialnymi tylko szczytami Alp, pokrytymi jakby woalem, gdzies, daleko, - zakryta wstydliwie, wschodzila snac jutrzenka... Roman, blady jak plótno, przeniósl wzrok swój w przeciwna strone komnaty. Usmiechnieta, cicha spala tam Ola... Z pod lekkiej koldry wysunela sie jej glówka urocza, rzesy dlugie kladly swe cienie na rumiana twarzyczke, usteczka ponetne z koralu marzacym, od rzeczywistosci dalekim, rozchylaly sie usmiechem... Dzierzymirski patrzyl wciaz na nia, z czuloscia wspólczuciem, bólem... - Biedna!.. biedna!.. - wyszeptal - Biedna!.. powtórzyl ciszej jeszcze. Bolesne skrzywienie przemknelo mu po ustach, i odwróciwszy twarz, - nieruchomy, oparl sie w zadumie o szyby okien balkonu. --------- Babie lato snulo swa przedze... Czepialo sie na zagonach poruszonej swiezo czarnoziemnej gleby; laskotalo nozdrza siwych wolów, w trzy pary leniwie sunacych u plugów, obmotywalo sie swawolnie wokolo ich przepysznie rozroslych rogów i bieglo dalej, unoszone wietrzykiem, by przytulic sie do rozgorzalej w sloncu czerwienia i zlotem sciany borów, do samotnych grusz polowych i zgarbionych strzech ukrainskich chatek, a zagladajac po drodze w ukolysane jesienna cisza jary - ginelo gdzies w stepie dalekim, splatajac tam ze soba usciskiem trawy, bodjaki i polne kwiecie - pracowicie przedzac wszedy ustawiczna nic swa biala. Droga do Gowartowa, galopem, co kon wyskoczy, pedzila czwórka koni, unoszac w tumanie iskrzacej sie od slonca kurzawy powóz, a w nim dwie osoby. Pierwsza z nich byl ksiadz proboszcz, z pobliskiego miasteczka, druga - Krasnostawski. Jak huragan, minawszy pochylona garstke ludzi, kopiacych w poblizu lan buraków, oraz cmentarzyk wiejski, cichy, pelen uroku - pojazd wpadl do siola. Z zagród chlopskich wyskoczyly psy i szczekac poczely zajadle; wystraszone dzieciaki, o plowych, prawie bialych, wlosach, rzucily sie, uciekajac w poplochu, a przedzace konopie wiesniaczki, w barwnych swych strojach, chustkach i wyszywanych koszulach, stawaly zdziwione, przeprowadzajac migajacy pedem pojazd niespokojnem okiem. Zziajana, okryta potem czwórka koni, zwolnila wreszcie biegu, i stepa, wolniutko, ostroznie spuszczac sie zaczela z pagórka na wiejska groble. - Czy ksiedza dobrodzieja nie znuzyla nasza tak predka jazda?.. Cóz robic jednak, kiedy inaczej nie zdazylibysmy moze... - odezwal sie Krasnostawski, korzystajac z mniejszego pedu powietrza. Barczysty ksiadz, o inteligentnem wejrzeniu duzych czarnych oczu i brwiach kruczych, odbijajacych wyraziscie od bialych wlosów, wymykajacych mu sie spod kapelusza, obruszyl sie na to pytanie. - Ale, cóz znowu!.. - odparl. - Oby tylko ten zacny pan January dozyl blogoslawionej chwili i mógl pojednac sie z Bogiem!.. Umilkl ksiadz, i niebawem z poboznem westchnieniem, dorzucil: - O to ostatnie wlasnie od czasu, gdy jedziemy, mysl ma ku Najwyzszemu wznosze... Moze jej usluchac raczy!.. - Doktór mówil, ze z godzin trzy pozyje - odparl Krasnostawski, a wyjmujac zegarek, rzekl jeszcze: - Od chwili tej minelo dwie godziny... - Ach, ci lekarze! - machnal reka ksiadz stary - cóz tam ostatecznie wiedziec oni moga - wszak wszystko w reku Stwórcy-Pana! Ja, na przyklad, pewnego razu bylem juz konajacym, a jednak, po przyjeciu Przenajswietszego Sakramentu i Olejów Swietych - wyzdrowialem... Umilkli. Ksiadz zas po chwili, widzac, ze furman wciaz jedzie stepa, zauwazyl: - Ale moze bysmy znów pojechali nieco predzej, nieprawdaz? - Naturalnie, niech minie tylko most i groble - odrzekl Krasnostawski. U stóp ich szumialo w tej chwili kolo u mlyna, pryskajaca oden wodna piana szeroko rozlewala sie na senna tafle duzego stawu, w której przegladaly sie pozólkle szczyty gowartowskiego parku. Za grobla znowu ruszyli galopem, i niebawem, wyminawszy jeszcze czesc wsi, zajechali przed ganek palacu. Na spotkanie wybiegl stary lokaj, klucznica i kilku domowników. W ciszy, przerywanej tylko parskaniem i sapaniem spienionej zziajanej czwórki koni, z lekiem, na stopniach kocza, Krasnostawski zapytal glosnym szeptem: - Zyje?.. - Zyje !.. Zyje !.. - odparli wszyscy chórem, lokaj zas natychmiast dorzucil: - Chwala Bogu na wysokosciach... Pan doktór powiedzial, ze moze i do jutra rana... - A gdziez pan doktór? - pytal dalej Krasnostawski. - A ot, tylko co patrzec, jak odjechal.. Pono do Karolówki, bo tam mlodsza jasnie pani niezdrowa... - Niezdrowa!.. - obruszyl sie plenipotent. - Tu przeciez konajacy w domu, mógl chyba zostac jeszcze! - dorzucil gniewnie, zly na widoczna obojetnosc wiejskiego eskulapa. Obejrzal sie. Ksiadz z nim przybyly wysiadal wlasnie z powozu, poprzedzany towarzyszacym mu chlopaczkiem... Rozlegl sie wkrótce dzwiek uroczysty koscielnego dzwonka - w progi palacu wstepowal Syn Bozy, utajony w Przenajswietszym Sakramencie... W pare minut pózniej, do pokoju chorego juz wchodzil ksiadz; idacy w slad za nim Krasnostawski zostal na progu i spojrzal w glab sypialni chorego. Na lózku zamajaczyla mu blada, juz nie z tego prawie swiata, sedziwa twarz pana Januarego. Drzwi zamknieto jednak w tej chwili - Krasnostawski cofnal sie dyskretnie i poczal przechadzac sie wielkiemi krokami po pokoju. Od czasu powrotu z podrózy swej do miasta, na nim jednym prawie spoczywalo wszystko. Przepedzal noce cale u chorego, dogladal go osobiscie, wzywal lekarzy, konsylia. Dzis, widzac, iz juz koniec nieodwolalny sie zbliza, a smierci widmo blaka u progów palacu, znaglony, pojechal po ksiedza, dnia poprzedniego juz, ciety przeczuciem, zatelegrafowawszy o nieszczesciu do marszalkowej, Ladyzynskiego oraz do dawnego kolegi swego, Tarnopolskiego. Od tego ostatniego bowiem odebral list iscie enigmatyczny, w którym proszono go usilnie, by doniósl szczególowo o wszystkiem, co sie dzieje w Gowartowie. Zanadto przyrodzonego sprytu posiadal w sobie Krasnostawski, by nie odgadnac, ze poza kolega jego, Tarnopolskim, ukrywa sie ktos inny, zainteresowany bardzo. Domyslil sie, iz byl nim prawdopodobnie dobry znajomy tegoz, Dzierzymirski, i dlatego nie ominal wyzej wzmiankowanego Tarnopolskiego, równiez donoszac mu, ze Gowartowski umiera. Smutny i blady, w przechadzce swej po pokoju, przystanal nagle Krasnostawski, poslyszal bowiem w tej wlasnie chwili glosy i szepty w przyleglej komnacie chorego. - Spowiada sie... - rzekl do siebie, i zblizywszy sie do okna, spojrzal w zadumie. Tak samo, jak codzien, podlewano dzisiaj pod zblizajacy sie wieczór klomby kwiatów, tak samo znizajace sie juz slonce slalo cienie na aleje parku, na staw, porozrzucane w ogrodzie lawki, na chaty siola, i step w perspektywie. - I tak samo bedzie jutro, pojutrze - zawsze! Tak samo slonce i wszystko weselic sie bedzie, nic porzadku swego nie zmieni, choc dusza tego zakatka uleci w zaswiaty!.. - szeptal Krasnostawski, i rzuciwszy sie na fotel, podparl rekami glowe, a mysli goniac sie przelatywaly mu po glowie. - O, jakze okrutna jest smierc! - myslal. - Jak pelna zagadki niezwalczonej potegi, przed która tylko w pokorze chylic musimy milczaco czola! I nic kamiennego jej serca nie wzruszy, nic nie zatrzyma - ona w swej nieublaganej godzinie przyjsc musi !.. - Straszne, straszne!.. - szepnal znów do siebie pochylony mezczyzna. - Tem straszniejsze, iz niezrozumiale, nieujete rozumem ludzkim, zawsze, zda sie, nowe, choc prawieczne w sobie; zawsze tak samo niedoscigle, niezmiennie na wszelkie pytania odpowiadajace sfinksa zagadka... - I mnie to kiedys przecie spotka, wszak i ja umre!.. - rzekl glosno do siebie Krasnostawski. - A potem ?.. - szepnal z trwoga. I z pytaniem tem na ustach utkwil wzrok bledny we drzwi sasiedniego pokoju... Drzwi te tymczasem roztwarly sie cicho i na progu ukazala sie, natchniona w tej chwili jakby twarz ksiedza i postac jego wyniosla. Krasnostawski, zbudzony ze swych mysli ponurych, zywo podbiegl ku niemu. - Cóz, ksieze proboszczu? - zapytal. - Wszystko dobrze... Zbratala sie dusza jego z Panem... - odparl tenze z powaga. - Ale? ale, czy ksiadz dobrodziej nie uwazal przypadkiem ?... To jest... - platal sie Krasnostawski - powiedziec chcialem, czy choremu przypadkiem nie lepiej?... - Ha, Bóg wiedziec raczy... Nam pozostaje pogodzic sie tylko z Jego Najwyzsza Wola!.. - tym samym tonem odrzekl sluga Panski. - Zapewne!.. - baknal Krasnostawski. Zapanowalo chwile ciezkie, olowiane milczenie. - Ach, ale przepraszam najmocniej ksiedza dobrodzieja - uprzejmie przerwal pierwszy mlody czlowiek - w tej chwili podwieczorek podac kaze, ksiadz dobrodziej utrudzony droga, glodny zapewne!... - i Krasnostawski ku drzwiom sie skierowal pospiesznie. - Nie, dziekuje ci, panie Boleslawie! Jechac musze... - Juz? - zdziwil sie mlody plenipotent. - A tak, serce, jutro odpust u mnie, roboty huk!.. Kaz zaprzegac, jesli laska, a ja tymczasem w ogrodzie poczekam i modlitwy swe przedwieczorne odmówie. - W tej chwili sluze ksiedzu dobrodziejowi... - rzucil w póluklonie Krasnostawski i znikl za drzwiami. Ksiadz zajrzal jeszcze do chorego; pozostawiony na opiece staruszki-klucznicy, z pogoda na obliczu swem dziwna lezal on spokojnie. Widzac to, proboszcz wyszedl. Z dobry kwadrans migala wysoka, czarna sylwetka jego na tle zieleni, po wygracowanych starannie alejach parku, poczem w poblizu modlacego sie w skupieniu ksiedza pojawil sie Krasnostawski. Zaturkotalo jednoczesnie... Z uszanowaniem przez wszystkich odprowadzony, proboszcz wsiadl niebawem do powozu. W pare minut pózniej pojazd, unoszacy go, znikl za wjazdowa brama palacu... Stojacy na ganku Krasnostawski poruszyl sie machinalnie i przez milczace palacowe komnaty skierowal do pokoju pana Januarego. - Cóz? jakze?.. - zapytal zaplakanej staruszki, siedzacej kolo loza chorego. - Teraz... lezy niby spokojnie - wyjakala cicho. - No, to prosze isc odpoczac, ja zostane i dam znac, gdy zajdzie tego potrzeba - stanowczo odezwal sie Krasnostawski. Po opieraniu sie dluzszem, staruszka, znuzona i senna wysunela sie z pokoju, Krasnostawski zas, podszedlszy do fotelu, stojacego przy lózku, usiadl ciezko. Cisza martwa zagoscila w komnacie... Gowartowski, oddychajac niepostrzezenie lekko, spokojny, lezal wciaz nieruchomo; znuzeni domownicy rozpierzchli sie, kazdy do swego zakatka i odglos zadny nie dochodzil tutaj, tylko poprzez zapuszczone firanki oraz story rzucalo swe jaskrawe blaski znizajace sie juz slonce... Krasnostawski, zmeczony zyciem ostatnich dni kilku, zamyslil sie gleboko, fizycznie wypoczywajac zarazem. Od czasu do czasu spojrzenie przenosil na starca, poczem zapadal znów w zadume, polaczona z nieokreslona apatya, gniotaca go swym ciezarem, z poczuciem bezradnosci, w obliczu zblizajacej sie nie odwolalnie, kroczacej smialo smierci! Minelo w ten sposób dwie godziny. Na ciemne zaluzye u okien padaly teraz prostopadle dogasajaca czerwona luna ostatnie zachodu promienie, majaczyly ognikami krwawymi po posadzce i scianach, a spoza parku, z oddali, niewyraznie jakies dla ucha dochodzily odglosy... To pracowity, znojny konczyl sie gdzies tam, po polach i siolach pogodny dzien jesieni; to, spiewajac chórem smetna ukrainska dumke - wracaly po pracy dziewczeta i molodycye, z buraczanych lanów, gromada... Nagle Krasnostawski, z przymknietymi oczyma w fotelu swym zaglebiony, ocknal sie, drgnawszy na calem ciele nerwowo. Spojrzal na chorego... Usta pana Januarego szeptaly cos niewyraznie, poruszaly sie szybko - wreszcie uniósl sie on na poduszkach i wzrokiem blednym spojrzal wokolo. Krasnostawski juz byl sie zerwal i stal teraz kolo lózka blisko. - Kto to jest?.. Kto to?.. - wyszeptal chory, z trudnoscia. - To ja, Krasnostawski, Kra-sno-staw-ski - powtórzyl dobitnie. - A, a... to dobrze... dobrze... - pan January zaczerpnal plucami powietrza i po chwili zupelnie juz przytomnie przemówil lamanym, cichym glosem: -Mój panie Boleslawie, odslon, prosze cie, okno, choc jedno... Tak tu ciemno... Krasnostawski, usluchawszy natychmiast zlecenia, podniósl rolete. Slonce juz bylo zaszlo. W pierwszych usciskach nadchodzacego zmierzchu staly cicho pólobnazone drzewa parku, przeplatane gdzieniegdzie czerwienia, slaly sie aleje zóltawym od opadlych liscie kobiercem - bielaly niewyraznie w dali zagrody siola, ciemnialy jego osady, senna i mroczna swiecila tafla stawu. Krasnostawski, odwróciwszy sie od okna, spotkal smutny, pelen tesknoty wzrok starca, utkwiony w roztaczajacy sie poza oknem krajobraz. Do lózka zblizyl sie pospiesznie. - Dziekuje ci... mój kochany... pani Boleslawie... dziekuje - odetchnal Gowartowski i dokonczyl ciszej: - Ostatni to raz... ostatni widze to wszystko! - uczynil reka ruch slaby, a wskazujacy widok otulonego mrokiem siola i pól szerokich. - Dlaczego? - podchwycil szybko Krasnostawski, - uwazam wlasnie, ze glos panski ma dziwnie zdrowe brzmienie - da Bóg, bedzie lepiej... - Och... nie! Nie bedzie lepiej - westchnal pan January - nie bedzie... to tylko na chwile... Znów przestal, i zaczerpnawszy powietrza, ciagnal dalej, uczyniwszy jednoczesnie prawa reka ruch zniechecenia pelny. - Ja czuje, widze, ze koniec, smierc sie zbliza... Nic mi juz nie pomoze - wola Boska!.. - znów przerwal... w minute zas mówil: - Wlasnie... wlasnie powiedziec cos chcialem tobie... kochany panie Boleslawie... usiadz... - i pan January wskazal swa woskowo - zólta reka taborecik. Krasnostawski usluchal. - Poczekaj chwile... odpoczne... - wyszeptal oslabiony bardzo. Oparl glowe o poduszki i oddychac poczal ciezko, na bladej zas twarzy jego zakwitl i zgasl niebawem rumieniec nikly. Krasnostawski wyczekiwal, milczac. - Moze podac panu co do picia? - zapytal po chwili. Przeczacy ruch reki byl cala odpowiedzia pana Januarego. W dziesiec zas moze minut pózniej glosem slabym, przerywanym co chwila ciezkim oddechem, przemówil cicho : - Tys dobry... ty jeden... tak, jeden, jedyny, cos mnie nie opuscil... Uczynili to wszyscy: siostra, Ladyzynski, córka... - spuscil glowe i umilkl, a dwie lzy duze, perliste zablysly w jego niebieskich, przybladlych zrenicach i stoczyly sie z wolna po wychudlej twarzy. Po chwili ciagnal znowu: - Zle uczynila Ola, zle bardzo... Nie poniewiera sie tak rodzicem, nie depce sie tak przywiazania ojca... nie, nie, po stokroc razy nie!... - powtórzyl z moca w oslablym glosie, i z ta skarga na ustach przeciw dziecku ostatnia, upadl na poduszki w znuzeniu, jak sciana blady. Krasnostawski, ze wspólczuciem, ujal reke starca w dlon prawa, a gdy Gowartowski ponownie uniósl sie na poslaniu, opiekunczo i silnie podparl, podtrzymal swem lewem ramieniem jego cialo wychudle. - Dziekuje ci, bardzo dziekuje!.. - wyszeptal pan January i mówic poczal dalej, glosniej nieco, lecz ochryplym juz od zmeczenia i wysilku glosem : - Ale nie o tem mówic chcialem, nie o tem! Przeciwnie... - znów zamilkl sekund kilka. - Przeciwnie - powtórzyl - ja Oli przebaczam, majatek caly zapisalem jej wylacznie, tylko... tu zatrzymal sie starzec dluzej nieco, jakby w ostatnim wysilku trudno mu bylo jasno wyrazic mysl swoja - tylko - ciagnal - ze testamentów jest dwa: jeden u notaryusza, zlozony dawno, na korzysc Oli... drugi... na jej niekorzysc... Umilkl znów Gowartowski blady i zmeczony, a po chwili konczyl: - Ten ostatni, pózniejszy, napisalem w chwili nierozumnego gniewu... Jest w mojem biurku, szuflada lewa, na wierzchu... Podre go!.. Tu pan January, oswobodziwszy sie od podtrzymujacego go ramienia Krasnostawskiego, opadl na poduszki wycienczony. - Czy przyniesc mam ten testament? - poddal Krasnostawski. Ojciec Oli Dzierzymirskiej przyzwalajaco skinal glowa i slabym ruchem reki poruszyl kluczyk od szufladki stojacego obok loza stoliczka. Krasnostawski zrozumial. Wysunal szybko szuflade, wzial stamtad pek kluczy i oddalil sie cicho. Blady, oddychajac ciezko, w oczekiwaniu mlodego czlowieka, odpoczywal Gowartowski... W ciszy gluchej minelo z dziesiec minut. Na progu wreszcie ukazal sie Krasnostawski, trzymajac w reku duza koperte. Na jego widok pan January goraczkowo, o wlasnych silach, uniósl sie na poslaniu i wyciagnal reke po testament. - Dziekuje... - wyszeptal. Odebrawszy zas od Krasnostawskiego koperte, otworzyl ja drzaca reka, wyjal arkusz papieru, znajdujacy sie tam i rozerwal zwolna na cztery czesci. Potem wlozyl na powrót do koperty zniszczony test, a zwróciwszy sie do Krasnostawskiego, glosem dziwnie dzwiecznym, stanowczym, wymówil: - Oddasz to jej... Oli - i umilkl, opadlszy znowu na poduszki. Mlody plenipotent machinalnie wzial koperte schowal ja do kieszeni surduta. Wpatrzony w starca, na którego twarzy igral w tej chwili jakis pelny dobroci usmiech, blady, tkliwy - milczal wzruszony, a dwie lzy nieposluszne zakrecily mu sie w oczach. Glosem cichym, jakby dogasajacym, mówil tymczasem jeszcze pan January: - Nie zapomnij oddac... Pamietaj!.. - urwal, a po chwili: - Powiedz... takze Oli... ze przebaczam... jej... i... jemu!..- dokonczyl z trudnoscia, w wysilku ostatnim i z wypiekami na twarzy, trupio blady, umilkl... Palaca sie u obrazu Matki Boskiej nad lózkiem, z czerwonego szkla, lampka rzucila w tej chwili promien jasny na oblicze starca... W zmierzchu idacego wieczora twarz Gowartowskiego zajasniala jakims nadziemskim jakby wyrazem szlachetnej dobroci... Krasnostawski jednoczesnie poprawil poduszki u loza i pochylil sie nad chorym, zdalo mu sie bowiem, iz tenze porusza ustami. Rzeczywiscie. Niedoslyszalnym, urywanym szeptem mlody czlowiek poslyszal jeszcze: - Dziekuje... tys dobry!.. Mówic juz... wiecej... nie... moge... Poruszony slowami chorego starca, zdenerwowany, wzruszony odstapil od lózka Krasnostawski i przygnebiony, usiadl w fotelu. Minelo z dziesiec minut. Widzac, ze chory lezy teraz zupelnie juz cicho, mlody czlowiek po chwili powstal, posluchal oddechu jego, poczem wysunal sie cichutko z pokoju. Dusilo go cos w gardle... W sasiednich komnatach pusto bylo calkiem i szaro juz zupelnie. Mrok wieczora wciskal sie do palacu coraz natarczywszy, wszedzie, samotny, cichy, smutny. Krasnostawski bez halasu otworzyl podwoje balkonu i wyszedl na werande, spragniony odetchnac swiezszem powietrzem... Oparl sie o balustrade, chlodzic poczal rozpalone czolo zimnym powiewem jesiennego wieczora i stal tak nieruchomy dosc dlugo, oglupialy jakby na razie, bezmyslny... Nagle milczenie pograzajacego sie coraz bardziej w mroki domu i parku, przerwal jednostajny donosny, odglos dzwonu w poblizu. To codziennym, panujacym w Gowartowie, zwyczajem, zwolywana sluzbe na wieczorna kolacye. Krasnostawski sie ocknal, a jednoczesnie poczul pragnienie i glód. Wrócil do komnaty, zamknal drzwi oszklone od werandy, a napotkawszy po drodze jakas pozostawiona swiece, zapalil ja pospiesznie i na palcach skierowal sie poprzez kilka komnat do jadalnej sali. Dobe cala Krasnostawski nic, prócz kilku szklanek herbaty, w ustach nie mial - mlody organizm dopominal sie o swoje prawa. W kredensie znalazl pochowane zimne miesiwa i chleb razowy; posilil sie, popil woda i przez puste komnaty znowu skierowal sie do pokoju Gowartowskiego. Tu juz zupelne panowaly ciemnosci. Krasnostawski zapalil lampke, przykryl ja abazurem i spojrzal na chorego. Lezal w tej samej pozycyi, tak samo spokojny, oddychajac lekko, cicho, bledszy tylko, zóltszy jakby... I w jednem równiez zaszla, zmiana nagla. Oto rece pana Januarego wykonywaly po koldrze jakies niewyrazne i dziwne ruchy, jakby szukaly czegos, szczypaly powierzchnie sukna, zatrzymywaly sie chwile, i znów rytmiczne poruszaly sie zwolna, jednostajnie... Krasnostawski, postawszy czas jakis, zblizyl sie do stolika, wziawszy do reki machinalnie stojace tam lekarstwo. Spojrzal na recepte. Przeczytawszy zas, westchnal. Byly to leki zwykle, przepisywane dogorywajacym... - Czyzby naprawde tak zle juz bylo? - szepnal do siebie mlodzieniec - tak przytomnym byl jednak przed chwila!.. E!.. moze Bóg da... pocieszajac sie - dokonczyl glosno. Tymczasem zmeczenie fizyczne i moralne walilo wprost z nóg Krasnostawskiego. Zblizyl sie chwiejny do fotelu. Usiadl i po kilkakrotnie ziewnal mimo woli nerwowo. Po chwili jednak energicznie wstrzasnal sie... - Ooo... jakze mi sie spac chce!.. - mruknal i ponownie ziewnal przeciagle z cicha. - Ale nie mozna... nie mozna!.. - szepnal znów do siebie przekonywajaco i siegnal po stojaca opodal flaszke kolonskiej wody. Przetarl sobie skronie, powachal, poczem napil sie zimnej wody ze szklanki, i jak mu sie zdawalo, zupelnie obecnie rzezki, zaglebil sie w fotelu. Tymczasem minelo minut dziesiec zaledwie, gdy mlody pan plenipotent spal juz na dobre, pochrapujac nawet z lekka czasami. Sen zwyciezyl... Milczenie i spokój jakis zlowrogi zapanowaly w komnacie. A zewnatrz palacu tymczasem noc z wolna i stopniowo królowac zaczela. Na ciemnem tle nieba zamrugaly wkrótce gwiazdy, od pól wional wietrzyk i cichym zólkniejacych lisci pogwarem zaszumial nad domem park stary. Wewnatrz zas dworu usneli wszyscy... Milczaly tu wszystkie katy, a w oddzielonej kilkoma komnatami jadalnej sali dochodzil tylko regularny odglos staroswieckiego zegara, który brzdakal i tykal i bil przeciagle godziny jedna za druga. Nagle w gluchej ciszy sypialni pana Januarego rozleglo sie poczatkowo slabsze, niebawem coraz silniejsze charczenie. To chory starzec juz konal... Za lozem, w pólswietle komnaty, niewidzialna dla oka ludzkiego, stanela smierc, lepu swego chciwa - jeki zgluszone umierajacego dziesieciokrotnem echem wstrzasnely cisza domu... Cos zbudzilo Krasnostawskiego. Co? - sam nie wiedzial na razie. Zerwal sie z fotelu, oczy przetarl i spojrzal na pograzone w cieniu loze. Zdretwial nagle i wlosy debem stanely mu na glowie. Z oczyma, wywróconemi po bialka zrenic, postawionemi w slup, nieprzytomny, z ustami otworzonemi, zzólkly, zzielenialy - straszny, jeczal starzec, lapal powietrze, stekal zalosnie - charczal zlowrogo... Krasnostawski zrozumial, lecz znieruchomial na razie do tego stopnia, ze nie byl w stanie poruszyc sie z miejsca.. Po raz pierwszy w zyciu znajdowal sie wobec konajacego czlowieka, patrzal wiec bezprzytomny prawie i bledny nieustannie na Gowartowskiego... Drzal przy tem na calem ciele, chwytalo go cos za gardlo, przykuwalo do miejsca, do ziemi. Równoczesnie przygnebiajaca cisza gniotla mu piersi ciezarem, konajace drgnienia i jeki umierajacego, niby ostrzem ze stali krajaly niemilosiernie wyprezone nerwy, a zarazem lek niewytlumaczony, dziwny, zatrzasl nim. Wiec to smierc!.. smierc idzie juz, przybliza sie, okropna, bezzebna, oto jej szkielet sunie obok, mija go!.. Zbliza sie teraz obojetna do loza... nachyla nad konajacym... - Ha-ha-ha!.. ha-ha-ha!.. ha-ha-ha!.. - wstrzasa scianami pokoju - oto smiech jej straszny!.. Rzezenie konajacego odpowiada mu echem coraz przerazliwiej, glosniej... Ponuro jeczy on, skarzy sie, miota !.. - Boze!.. Boze!.. Co... to? Co... to? - krzyknal Krasnostawski, schwycil sie za glowe, zadygotal raz jeszcze i porwawszy ze stolu dzwonek - wybiegl. W milczeniu powszechnego uspienia rozlegl sie niebawem rozpaczliwy dzwiek pokojowego dzwonka, wstrzasnal murami !.. Gowartowski tymczasem czynic poczal teraz rekami jakies szalone ruchy, gwaltownie odpedzal cos, bronil sie przed kims, jeczal jeszcze donosniej, chwytal powietrze, bezustannie charczal.. Bieganie napelnilo niebawem dom caly. Garstka domowników i sluzby w kilka chwil pózniej napelnila pokój dogorywajacego czlowieka. Ostatnia przyszla staruszka, klucznica, z gromnica w reku. Zalobna swiece zapalono pospiesznie i uklekli wszyscy. Krasnostawski przy samem lozu, trzymajac w dloni reke pana Januarego. Chlodla mu ona w palcach coraz bardziej; stopniowo, powoli, charczenie, jeki, równiez ustawaly, ucichly wreszcie... Skupione milczenie komnaty, zamagnetyzowane wyczekiwaniem, trwoga, przerwal szelest, dla ucha prawie niedoslyszalny. Ostatnie w tej chwili ziemskie westchnienie czlowiecze ulatywalo z piersi starca - mknelo w zaswiaty... - Skonczyl... - szepnal Krasnostawski. Wsród kleczacych rozlegl sie placz... Gdzieniegdzie plomyk zapalonej gromnicy oswietlil ponuro zóltawa plama sciany, sprzety i szyby komnaty, drgac zaczal blyskotliwy po twarzach kleczacych ludzi. Poczeto sie zegnac poboznie... Wspólna, cicha, a pelna glebokiej wiary prostych dusz modlitwa, z wola Najwyzszego godzaca sie, pokorna, napelnila mury pokoju, i az do stóp Stwórcy-Pana uleciala skrzydlata - wzniosla sie tam, gdzies wysoko, w slad za zagadkowa droga duszy zmarlego, jakby mu niebo otworzyc pragnela. --------- Pokrasniale, czerwono-zlote dzikiego wina liscie, pnace sie po bialych scianach gowartowskiego dworu, zagladaja przez otwarte okno do malego gabinetu, obitego kirem, a ruszane z lekka wietrzykiem, kolysza sie w promieniach jesiennego slonca, powiew zas zefiru delikatnym dreszczem przebiega równiez po rzedzie zóltawych u swiec plomyków, palacych sie wokolo katafalku, ginacego w zieleni cieplarnianych kwiatów. Obcisniety w ubranie czarne, wytworny - pan, nawet tu, za zycia progiem, na podwyzszeniu lezy January Gowartowski... Zesztywniale palce jego trzymaja kurczowo w dloni krucyfiks, zaczesany starannie was mlecznosiwy, sumiasty, polski, odbija pieknie na bialem, jak marmur, obliczu starca, a twarz ta, zadum pelna, pograzona byc tylko sie zdaje w glebokim, cichym snie. Kamienny to sen!.. Sen zaswiatów, wiecznosci, zagadki bytu i swiadomosci prawdopodobnie tego, o co w dumie swej pokorny, rozbic sie musi rozum ludzki; sen straszny - obojetny na wszystko dokola!.. I niczem juz sa dla niego sprawy tego padolu; niczem troski, cierpienia ziemskie i niepokoje, niczem radosnie igrajace po pokoju slonce - niczem wreszcie bolesc i smutek kleczacej u stóp katafalku, sedziwej kobiety-siostry!.. Przybyla w przeddzien marszalkowa Warnicka, drzacemi, zbielalemi usty szepcze teraz modlitwy, z ócz jej zmeczonych co minut pare upada lza cicha, a wzrok z bolescia tlumiona wpatruje sie w rysy ukochane. I modli sie znów pokorna!.. Lica Gowartowskiego bowiem nic nie mówia zupelnie !.. Spokój i martwota nieziemska wyryte sa na nich, a pogoda tylko jakas nieuchwytna, cicha, swiadczyc sie zdaje, ze nie czuje on juz nic, a w kazdym razie, iz doczesnie na pewno nie cierpi juz wcale. - Módlcie sie, placzcie... przyjdzcie - odejdzcie... zakopcie w ziemie... Róbcie, co chcecie - wszystko mi jedno!.. - mówia soba wyraznie zesztywniale czlonki zmarlego. A tymczasem przez otwarte okno do ciasnego naroznego pokoju wpadaja, igraja coraz radosniej promienie slonca, plyna jakies dalekie z pól piesni, pogwary - oddalone zyciowe echa... Babiego lata nic wpada tu z wietrzykiem i osiada cicho na bujnej siwej czuprynie zmarlego... W tej samej chwili drzwi od komnatki odmykaja sie ostroznie i do pokoju wsuwa sie rosly, siwiejacy juz mezczyzna... To Ladyzynski. I on, przygnany straszna wiescia choroby groznej, podazyl do przyjaciela lat mlodych, przybywszy jednak - za pózno. Twarz jego, zazwyczaj pogodna, ironiczna, wyraza w tej chwili ból nieklamany. Zbliza sie milczaco, opatruje plomyki swiec, przestawia kwiaty, a poprawiwszy poduszke - zrzuca z glowy Gowartowskiego swawolna nic jesieni, i uklaklszy, glowe opiera o katafalk, w bolesnej zadumie. Mija tak dluga chwila. Poczem drzwi skrzypia znowu, na progu ukazuje sie dorodna Krasnostawskiego postac. Objawszy wzrokiem pokój i znajdujace sie w nim osoby, wzdycha ciezko, nastepnie zas zbliza sie do Ladyzynskiego i opiera lekko swa reke na jego ramieniu. Potrzasa niem delikatnie raz, drugi... Za trzeciem dopiero dotknieciem budzi sie Ladyzynski z bolesnego zamyslenia i unosi glowe.. - A, to pan? - pyta cicho - cóz to?... Jakby w odpowiedzi jednoczesnie do pokoju wpada wyraznie oddalony jeszcze nieco dzwiek dzwonków, i zgluszony gdzies po siola drodze, daleki tetent i turkot kól powozu. I w slad za tem szeptem na pytanie pana Emila odpowiada Krasnostawski. - Ze stacyi konie wracaja... O ile wzrok mnie nie myli, ktos jest w faetonie... Zdaje mi sie, ze to - oni... Ladyzynski, sluchajac go uwaznie, juz powoli powstal byl z kleczek. - Moze szanowny pan dobrodziej bedzie tak laskaw wyjsc na ganek - ciagnie dalej Krasnostawski. - Pania marszalkowe - tu zniza glos jeszcze bardziej - fatygowac nie wypada... Ja zas pana Dzierzymirskiego nie znam... A tu, do wiadomosci zgonu... - Tak, tak! - przerywa pan Emil, - dobrze, mój panie, ide... Ale prawda - zatrzymuje sie - trzeba uprzedzic marszalkowe, bo sie biedaczka wystraszy. Ladyzynski pochyla sie ku kleczacej pani Melanji i szeptem cos jej przeklada. Wpólprzytomnie slucha go marszalkowa Warnicka, po chwili zas wstaje i ze smutkiem bezbrzeznym, wzdycha kilkakrotnie... Jednoczesnie dwaj mezczyzni wychodza szybko, oddalony bowiem przed chwila jeszcze turkot pojazdu wstrzasa juz oto murami domu i powóz snac zajezdza spiesznie na dziedziniec. Odglos dzwonków donosnie przerywa martwa cisze... Powóz staje. A nastepnie, az tu, popod stopy umarlego czlowieka niewyrazne jakies zgluszone dochodza glosy i szmery... Nagle, o milczace sciany palacu obija sie krzyk kobiecy bolesny, straszny, oraz stlumiony jeszcze oddaleniem jek rozpaczliwy. W slad za tem rozlegaja sie kroki, coraz szybsze, blizsze, a pózniej juz calkiem donosnie tym razem, szelest sukni i lkanie. Jeszcze chwila... I cisza pokrytego kirem, tonacego w sloncu i gromnic swietle, zakatka, sfinksowy, dumny majestat smierci brutalnie przerywanym zostaje. Drzwi roztwieraja sie nerwowo, ruchem gwaltownym, od silniejszego pradu powietrza gasnie przy katafalku swiec kilka, i do pokoju wbiega ubrana w podrózne szaty, placzaca Ola... Za nia, ukazuje sie sniade spokojne oblicze Dzierzymirskiego i wytworna sylwetka jego. Jednoczesnie murami komnaty wstrzasa krzyk bólu, rozpaczy, a zarazem halas drugorzedny jakis, inny... To Ola juz na kolanach... Obejmuje ona ramionami zimne, martwe cialo rodzica, odtraciwszy równoczesnie niebacznie przeszkadzajace jej wysokie srebrne lichtarze, z chrzestem padajace w tej samej chwili na ziemie... Ktos schyla sie pospiesznie i opodal ustawia je ponownie... Tymczasem krzyk beznadziejnego cierpienia wydziera sie z ust Oli. - Tato !... tatusiu !.. przebacz!.. - wola mloda kobieta, placzac, wijac sie z rozpaczy. - Ojcze!.. ojczulku!.. przebacz!.. - konczy w lkaniu, szlochajac. Na dzwiek slów ostatnich chmura osiada na wynioslem czole Romana. - Tys winien takze!.. ty równiez!.. To dzielo takze twoje! - szepce mu cos w duszy w tej chwili i instynktownie blednie, pochyla sie i kleka po drugiej stronie katafalku. A Ola sciska, caluje teraz rece, twarz i zimne czolo starca, oblewa je lzami, wlosy ojcowskie piesci i tuli swa glowe do serca, co bic juz na zawsze przestalo!.. - Ty nie umarles - szepce - ty spisz tylko!.. ty nie umarles!.. - powtarza uparcie. - To byc nie moze - nie moze!!.. Powstala z kleczek marszalkowa Warnicka podtrzymuje wijaca sie w bólu kobiete z jednej strony - z drugiej opiekunczo podpiera ja Ladyzynski. Wszystkim lzy kreca sie w oczach, jeden Roman tylko nieczulym byc sie zdaje pozornie, ale twarz jego kredowo - blada i brwi sciagniete swiadcza, iz i on, w tej chwili przynajmniej - cierpi. Kleczy wciaz nieruchomo, mysli... Poza nim, swiadek niemy tej sceny, stoi Krasnostawski, wzruszony, bezradny. Opodal stary lokaj domowy patrzy osowialy. - Zloty tatuniu !!.. zloty !!.. - wola znów Ola, proszaco, blagalnie; z przerwami malemi, jekliwy, przeplatany lkaniem, odzywa sie bezustannie glos córki-sieroty, a echo jego plynie przez okno w dal, do parku, na step i pola!.. I za glosem zrozpaczonej jedynaczki, hejnalem wspólnym plakac, lkac oto zdaja sie stare drzewa parku; szumem swych lisci drobnych brzoza nad woda wiesc te powtarza dalej, placzac sama, a jek bolesci, podchwycony akordami przyrody, plynie, plynie w dal... I wszystko, zda sie teraz, za panem swym boleje !.. A wiec i staw, sniacy fali swej szmerem, i lany, i polne kwiecie, i step, strzasajacy z traw swych niby lzy zalu - drobne kropelki rosy... Jeden tylko umarly, jak glaz nieczulym jest na jek, ból swego dziecka. Lecz czyz to zludzenie?.. Pod pocalunkami przed chwila i lza jedynaczki, zdawalo sie, ze oto znika z alabastrowego czola starca gleboka, zastygla tam zmarszczka, i calkiem juz teraz pogodne, obojetne, sni ono dalej bez konca... Moze dusza z poza stref swiata niewidzialna zablakala sie jeszcze tutaj przed dalsza w wiecznosc zagadkowa wedrówka?.. A moze trup slyszal jeszcze ? Któz wie? któz zgadnie? - Ojcze!.. ty zyjesz!!.. tato... tatusiu!.. Biedna ja... biedna... nieszczesliwa... - bezzmiennie; tylko coraz ciszej i ciszej, rozlega sie dalej u stóp starca wolanie Oli, w spazmach lkan bolesnych, bezsilne, straszne w swej grozie, bólu - coraz beznadziejniejsze. - Tatuniu!!.. Ta... tu... niu!.. - kona wreszcie krzyk mlodej kokiety... Milknie, oddany echem parku, pogwarami siola i pól szerokich... pólomdlala i slaba zone wynosi pospiesznie na rekach Dzierzymirski z powleczonej kirem komnaty. Wystraszeni podazaja za nim wszyscy... To zycie juz ze smiercia walczyc poczynalo. Przepotezne w swej sile, nie lubiace, by zapominano o niem, odrywalo w tej chwili despotycznie od nieboszczyka, w skupieniu otaczajacych go dotad ludzi. Troska o zywym wziela góre!.. W promieniach radosnych jesiennego slonca, w ciszy, grajacej tylko powaznym szumem drzew ogrodu - w chwilowym nieladzie wpól przygaslych swiec i poodsuwanych kwiatów, niewzruszony w swym majestacie smierci - umarly pozostal sam. *** Od pogrzebu Januarego Gowartowskiego minelo dni kilka. W pograzonym juz we snie palacu w Gowartowie palilo sie jeszcze swiatlo w jednym pokoju, rzucajac w noc ciemna promien jaskrawy przez okienne szyby. W kancelaryjnym gabinecie dawnego pana, a dzis sypialni nowego dziedzica, Dzierzymirskiego, on sam, znuzony dniem minionym, a nader dlan obfitym w niezwykle zdarzenia, kladl sie do snu i z wolna rozbieral leniwie. Na stoliku obok lózka stala odkorkowana butelka szampana i kieliszek wysoki, z krysztalu, oraz odemkniete pudelko cygar. Roman po chwili zapalil jedno z nich, nalal sobie wina i wypil haustem jeden kielich, poczem zmeczony, wsunawszy sie pod koldre, zgasil swiatlo. Odetchnal pare razy glosno, z ulga, przeciagnal sie, az zatrzeszczalo staroswieckie loze, ziewnal smakowicie, zaciagnawszy sie zas wyborowem cygarem, myslec poczal o ukonczonym dniu dzisiejszym, a przelomowym w dotychczasowem zyciu jego. Dzis to bowiem odbylo sie otwarcie testamentu nieboszczyka. Stosownie do woli zmarlego, córka jego stawala sie jedyna spadkobierczynia kilkakrocstotysiecznego majatku... Dzierzymirski powtórnie wyciagnal sie z luboscia w szerokiem, szeleszczacem posciela lozu. - Tak, kilkakroc-stoty-siecz-nego... - szepnal do siebie z zadowoleniem. Usmiechnal sie... Dwa dni temu jeszcze, jadac tu, a przeczuwajac zgon ojca Oli, - byl pewnym niemal, iz on córke za nieposluszenstwo wydziedziczyl. Juz dnia nastepnego po przybyciu do Gowartowa przyjemnie bardzo rozwialy sie jego trwogi; wzruszonej opowiadaniem o ostatnich chwilach pana Januarego córce, w obecnosci Romana, wreczyl byl Krasnostawski podarty wlasnorecznie przez umierajacego ojca testament. On zas, pomimo to, watpil jeszcze... Bal sie otwarcia ostatniej woli nieboszczyka, zlozonej oficyalnie u notaryusza; i tutaj zdawal sie przeczuwac podstep jakis moze i przykra niespodzianke. Dzis wreszcie pierzchly bezpowrotnie niepokoje ostatnie. Z nia uciekal równiez strach bliskiego bezpienieznego jutra, które czekalo nan, czyhalo z wydaniem ostatnich paru tysiecy, pozostalych z poprzedniej fortunki, zyciem nad stan przez lat trzy lekkomyslnie wydanej. Tu Dzierzymirski usmiechnal sie szydersko. Nie, stanowczo, pieniadz do niego sie garnie!.. Ten, który posiadal dotad, choc wygrany, palil go czestokroc, pomimo wszystko, przypomnieniem przeszlosci. Sofizmatami wtlumial w siebie wspomnienia gryzace, lecz jednoczesnie i instynktownie jakby rozrzucal, pozbawial sie grosza, tam, gdzies na dnie duszy wlasnej, choc nie przyznawal sie pozornie do tego, rad nawet bedac, iz zloto watpliwe szlo - niklo... Jakby otrzasajac sie z tego samopoczucia, Dzierzymirski poruszyl sie niespokojnie i powrócil mysla do terazniejszosci milej. On i Ola - wszak to jedno. Dzis zatem, pomimo praw miejscowych, de facto, stawal sie panem okazalej i panskiej, wlasnej fortuny. I pokryta, stlumiona waznoscia chwili, smutkiem Oli, oraz calego domu - przez dzien caly - teraz dopiero, w ciszy uspienia palacu, w czterech scianach sypialni, rozsadzac poczelo Dzierzymirskiemu piersi egoistyczne zadowolenie wewnetrzne. Szczerze zalowac zmarlego Roman w istocie nie mógl. Poza innemi cechami charakteru dodatniemu i milemi, arystokrata z przekonan, nieprzystepny i dumny wzgledem tych, których pragnal trzymac od siebie z daleka, takim tylko, a nie innym, okazal sie niezyjacy pan January, w stosunku do dzisiejszego swego ziecia. Dzierzymirski nie bolal wiec wcale nad strata tescia swego... Teraz zas, powoli palac cygaro, mysl jego, przesunawszy sie obojetnie po wypadkach smierci pana Januarego i jego pogrzebu, zatrzymujac sie przy tych zdarzeniach tylko ze wzgledu na bolesc drogiej mu Oli - swobodna, pomykala obecnie chyzo w przyszlosc. Od jutra staje sie panem!.. Bedzie administrowal dobra, zbieral dochody... I Romana upajalo to jutro!.. Lat temu pare skromny student, korepetytor bez grosza przy duszy, zle odziany, odzywiany - biedny... Pózniej zrzadzeniem losu slepego wlasciciel sumki pokaznej grosza... Dzis dziedzic, pan cala, geba!.. - Do dyaska !.. - mruknal Dzierzymirski i usmiechnawszy sie z zadowoleniem, musial przyznac jednak, ze swiat nie tak zly i nic nie wart, jak nazywal go ongi, w pesymizmu chwilach, i ze zycie czasami bywa wcale milem. - I cóz moga o mnie zlego powiedziec ludzie, swiat caly? - rezonowal dalej w myslach swych Roman. - Nic zupelnie. O zgubie niezwróconej wszak nikt nic nie wie, kazdy zas znajacy mnie przedtem, gdy dzis mnie spotka, powie tylko z przekonaniem: Zuch, poradzil sobie w zyciu!.. - A jak? któz o to pytac bedzie... Dzierzymirski, poczuwszy znów pragnienie, w pólswietle pokoju odnalazl kieliszek i butelke szampana, która, powodowany jakims dziecinnym wprost kaprysem, przyniósl sam sobie wieczorem z "wlasnej" piwnicy; nalawszy wina, napil sie chciwie. Radosc zas jego wewnetrzna, poza egoistyczna samowiedza przyszlego bytu, miala równiez na jego obrone, przyznac nalezy, i szlachetniejsza podstawe. - Teraz bede mial na to, by oddac to, co znalazlem - mówil sobie wlasnie w tej chwili, trzymajac machinalnie w reku wysoki krysztalowy kielich od wina, a w myslach bezwiednie i niejasno zarazem ukladal juz wzgledem tego plany na przyszlosc. - Ukrytym celem zycia mego bedzie znalezc, odszukac koniecznie zagadkowego wlasciciela zgubionych dwudziestu siedmiu tysiecy - szeptal cicho Roman do siebie, - a oddawszy mu jego pieniadze, oczyscic sie w ten sposób z plamy przeszlosci!.. - Musze ja zmazac! Czystym byc musze!.. - z sila powtórzyl glosniej. - Chocbym mial swiat z posad poruszyc! - dokonczyl z moca i umilkl, a równoczesnie w piersiach jego zapalala sie teraz jakas goraczka czynu. Zdawszy zas sobie natychmiast sprawe z tego stanu swego, Dzierzymirski poruszyl sie w poscieli swej niespokojnie. - Tak, ja go znajde! - mówil sobie w mysli dalej. - Znajde, dla tego chocby, iz nie unikac bojazliwie, jak dotad, ale smialo szukac go bede. Ale... - tu Roman zatrzymal sie w myslach, - ale, by dopiac tego - powtórzyl - wszak musze wyplynac na arene szersza swiata!.. Bo przeciez tu, choc bede panem Gowartowa, nic przecie w tym wzgledzie uczynic nie zdolam!.. - A wiec - gdzie ?.. - dreczyc go, meczyc poczelo pytanie. Dzierzymirski brwi zmarszczyl. Powtórnie, znowu poczul w sobie jakas nieprzeparta chec czynu, a równoczesnie zrozumial nagle, ze radosc jego chwilowa, przelotna z odziedziczenia majatku byla slomianym tylko ogniem! Bo, rzeczywiscie... Ambicya bowiem, czasem zle umieszczona - pojeta, lecz jedna i ta sama zawsze, która dotad pchala go slepo naprzód, i teraz, choc zostal panem i zdobyl, czego pragnal, ukaze mu niewatpliwie inne znów braki obecnego polozenia, "isc" naprzód kaze, wyniesc sie ponad drugich zachecac bedzie - nurtujaca, despotyczna - nie pozostawi go w spokoju! Wziawszy zas jeszcze pod uwage uspiony wyrzut sumienia i chec zmazania plamy z wlasnej uczciwosci - przyszlosc ta, przed chwila jeszcze wymarzona, idealna... juz teraz przed wzrokiem Romana pokrywala sie cieniem. Samowiedza powyzsza pokryla chmura na chwile piekne rysy Dzierzymirskiego. - Ha!.. zobaczymy!.. - rzekl zupelnie glosno, a wypiwszy do konca szampanskie wino, postawil kielich na stole tak silnie, ze lejkowaty, delikatny, prysl on i szczatki krysztalu upadly z brzekiem na ziemie. Pierwszym ruchem pana na Gowartowie bylo siegniecie po zapalki, mysl zas zapalenia swiecy, by zebrac szklo stluczone, przemknela mu przez glowe. Powstrzymal sie jednak i mruknal zcicha: - Po co? Mam przecie na zawolanie kamerdyra i dwóch lokai... Sprzatna jutro... Poczem, znuzony myslami, przytulil glowe do poduszki, usilujac zasnac. -------------- CZESC DRUGA Byla wiosna... Od opisanych zdarzen piata juz z kolei tak samo urocza zawsze, usmiechnieta i wesola - nowa wiecznie, w zieleni i blaskach wschodzila ona znowu nad swiatem. Pelna w przyszlosc wiary i nadziei krzepila serca, rozjasniala umysly, siala po twarzach ludzkich usmiechy radosne, a rozogniajac wyobraznie, zmysly - upajajac swem tchnieniem, majowem, swiezem - szla zwycieska, królewska, wspaniala... Przez wpólprzymkniete okno powiew jej, lacznie z gluchym gwarem ulic wielkiego miasta, wdzieral sie do umeblowanego powaznie, obszernego gabinetu, gdzie przy biurku okazalem, a zarzuconem papierami, listami, ksiegami i pismami, siedzial Roman Dzierzymirski i sluchal mówiacego cos do niego mlodego mezczyzny. Po chwili tenze umilkl, w pokoju zapanowala cisza, zamykajaca snac powazna i czas dluzszy toczaca sie rozmowe. Roman zamyslony, ujawszy w dwa palce jakis papier, zlozony we czworo, postukiwal nim machinalnie o amarantowe sukno biurka, przybysz zas milczal, wpatrzony w niego - na odpowiedz czekal cierpliwie, bawiac sie tymczasowo trzymanem w reku nozem do rozcinania. Gosc nieznajomy byl niskiego wzrostu; twarz mial myslaca, ruchliwa i zmienna, cala zas jego powierzchownosc, wyraznie zdradzac sie zdawala, kogos ze sfer finansów, lub przemyslu. Przenióslszy niebawem wzrok z twarzy Dzierzymirskiego na otaczajace go sprzety w gabinecie, pobieznie przygladac mu sie zaczal. Rzucil wiec okiem na stojacy opodal stól duzy, przykryty zielonem suknem, a przeznaczony zapewne do sesyi i narad, na otaczajace go fotele, skóra kryte, na dwie, szafy ksiazek, zegar - cacko starozytne; spojrzal na pare konsol, stolików, i innych zbytkownych gracików - wreszcie, zniecierpliwiony dluzszem milczeniem gospodarza, zagadnal: - Zatem... panie prezesie? Dzierzymirski ocknal sie, i juz otwieral wlasnie usta, by cos odrzec, lecz zatrzymal sie nagle, drzwi bowiem skrzypnely, i wszedl lokaj, trzymajac duzy list na tacy. - Jakis pan to przyniósl, czekal bardzo dlugo, - objasnil, - w koncu kazal mi list oddac jasnie panu, a sam poszedl... - Przepraszam pana!.. - rzucil Roman gosciowi swemu - pan pozwoli, nieprawdaz? - i rozerwal koperte przyniesionego pisma. Spojrzal na cwiartke papieru formatu handlowego, z kilkunastoma tylko wierszami, pisanymi czytelnie na maszynie, i kilkoma hieroglifami podpisów. Lokaj znikl tymczasem, a, jednoczesnie Dzierzymirski, skonczywszy czytanie, ponownie zwrócil sie do goscia swego, lecz i tym razem znowu przeszkodzono mu. Ktos pukal do drzwi dyskretnie. - Prosze!.. - rzekl Roman glosno. Drzwi roztworzyly sie szybko. Do gabinetu wszedl mlodzieniec bardzo wysoki, ubrany modnie, o powierzchownosci wytwornej i panskiej, oraz ruchach naturalnych, swobodnych, nerwowych nieco tylko i zbyt predkich. Przeprosiwszy pospiesznie siedzacego przemyslowca, Dzierzymirski zerwal sie na widok wchodzacego. - Pardon... mille fois... pardon!.. Kochany prezesie, slówko tylko jedno - mówil juz tymczasem przybyly, a ujrzawszy powstajacego instynktownie goscia, dosc grzecznie rzucil w jego strone. - Przepraszam bardzo, stokrotnie... pana... sekunde tylko!.. - ujawszy zas ramie Dzierzymirskiego, nachylil sie ku niemu, odprowadzil dalej nieco i pólglosem mówic poczal cos, z zywoscia i gestykulacya, stojac z nim razem posrodku gabinetu. Po chwili, odprowadzony az do drzwi, z atencya wyrazna, pozegnal sie serdecznie z Romanem i zniknal za portyera i drzwiami. Dzierzymirski tymczasem powracal juz do goscia swego, a przeprosiwszy go raz jeszcze, dodal na pozór niedbale: - To wlasnie ksiaze-ordynat B... nie zna pan?... Mial do mnie interes bardzo pilny... Tu znów - wskazal na otrzymana przed chwila korespondencye, - zaproszenie na ogólne zebranie akcyonaryuszów jednej z naszych kolei. Dzis mam piec sesyj... - ciagnal dalej w tym samym tonie, - tam - uczynil glowa niewyrazny ruch ku drzwiom, - czeka masa interesantów... Wszystkie godziny dnia policzone... - Wobec tego - zatrzymal sie znowu Roman - nie wiem doprawdy - mówil zwolna - czy przyjac moge tak zaszczytny wybór panów... Po prostu nie mam w ogóle czasu... Nie, nie moge ! Cien przeszedl po obliczu nieznajomego, chcial cos zaprotestowac, lecz Dzierzymirski juz mówil: - Przykro mi tylko, iz panowie z tego powodu ambaras prawdopodobnie miec beda... - zatrzymal sie chwile i wskazal na trzymana do niedawna, w reku odezwe jednego z pierwszorzednych akcyjnych towarzystw weglowych, w której donoszono mu wlasnie o wyborze go podczas ostatniego zebrania akcyonaryuszów na przewodniczacego w komisyi rewizyjnej. - Lecz wyznac musze - ciagnal dalej i usmiechnal sie przy tem z lekka, - ze nawet czynnosc, proponowana mi przez panów, zastaje mnie calkiem nie przygotowanym. Po prostu - tu po wargach Romana przemknal powtórnie usmiech - dziedzina to rzeczy, dla mnie nie tak dokladnie i zupelnie znanych... Terra incognita... - sklonil glowe ruchem lekkim - stanowiska podobnego nie mialem jeszcze dotad... I Dzierzymirski zamilkl na chwile poczem swobodnie dorzucil: - Ale! prawda... Zapomnialem jeszcze powiedziec szanownemu panu... Za pare dni wyjezdzam na czas dluzszy za granice, dla wypoczynku. Roman zatrzymal sie i pytajaco spojrzal na goscia swego. - O!.. to najmniejsza... - odparl szybko przemyslowiec - czynnosc komisyi w roku biezacym wypada dopiero za miesiecy kilka, a odbywa sie w ogó1e nieczesto... Co zas do pierwszego punktu... rzecz to równiez malej wagi... - Nie chodzi nam bynajmniej o jednostke tak dalece rutynowana, - przepraszam za wyrazenie i mlody czlowiek usmiechnal sie lekko - lecz o czlowieka tych wplywów i stanowiska, oraz zaufania szerokich kól naszego miasta, jakie pan prezes po paru latach zaledwie zdobyc sobie potrafil, i które niewatpliwie, rzec mozna, posiada obecnie juz w zupelnosci... Dzierzymirski teraz z kolei usmiechnal sie na tak jasne postawienie kwestyi. Rzeczywiscie, lat temu kilka, gdy nieznany tu zgola jeszcze przybyl osiedlic sie w miescie, czyzby snilo sie nawet komu przyjsc don z tego rodzaju propozycya. Blysk zadowolenia milosci wlasnej przemknal w tej chwili po licach Dzierzymirskiego. - Nie traciles czasu daremnie - mówil mu wewnetrzny glos i uczucie pychy rozpieralo piersi. Milczeniu zalegle przerwal tymczasem glos przemyslowca. - Zatem - rzecz zalatwiona nieprawdaz? Pan prezes - przyjmuje?... Dzierzymirski zawahal sie sekunde jeszcze, pochlebstwo jednak, podane zrecznie, dzialac poczynalo. Zdecydowal sie dac odpowiedz przychylna. - No... trudno!.. - wycedzil z wolna, obojetnie i z pozornym przymusem. Pomimo obowiazków i odpowiedzialnosci, które wkladaja na mnie czynnosci i stanowisko przewodniczacego w komisyi, przyjac juz chyba musze!.. - Wybór panów akcyonaryuszów zreszta takiego zwiazku, jakiem jest Towarzystwo panów - tu Roman sklonil sie grzecznie w strone goscia swego, a bedacego - ciagnal dalej - bez pochwal i przesady, w rozkwicie obecnym jednem z pierwszorzednych w kraju - zaszczyt mi tylko przynosi - i Dzierzymirski w tem miejscu przemówienia swego pochylil z lekka glowe. - Co zas do czynnosci rewizyjnych, mam nadzieje równiez - konczyl - iz chyba im podolam, tymbardziej - usmiechnal sie tym razem nieco dumnie - ze zajec bardzo podobnych, choc tak róznorodnych, piastuje od pewnego czasu moc niezliczona... - O, naturalnie! - przyswiadczyl gosc skwapliwie, - zreszta przyjemnosc mialem powiedziec juz panu prezesowi w toku rozmowy dzisiejszej, ze zdaniem jest jednoglosnem akcyonaryuszów naszego Towarzystwa, iz w calem miescie nie ma formalnie nikogo, kto by lepiej od pana prezesa czynnosc wzmiankowana objac zdolal. Dzierzymirski na to znowu pochlebstwo nowe w milczeniu nisko pochylil tylko glowe i powstal z siedzenia. Gosc jednoczesnie z krzesla zerwal sie szybko. - Dziekuje i uciekam, panie prezesie, czas - to pieniadz, a przyslowie to nigdzie chyba lepiej, niz tutaj, zastosowanem byc nie moze. - Prosze wyrazic tymczasowo moje podziekowanie panom z Rady Zarzadzajacej,- odparl uprzejmie Dzierzymirski. - W sprawie tej zreszta wpadne osobiscie do biur Towarzystwa, przed mym wyjazdem. - Sluga panski!.. - rzucil jeszcze przybyly w uklonie i w slad za tem znikl za drzwiami. Dzierzymirski krokiem miarowym przechadzac sie poczal po pokoju. - Wiec i ta akcyjna spólka weglowa - myslal - obracajaca kapitalami, najpotezniejszymi moze w kraju, ceniona, znana, wybrala go równiez! Wiec i oni don przyszli! Wposród siebie nie znalezli nikogo, godniejszego, by piastowac urzad, tak pelen zaufania!.. - w umysle Romana bezustannie nad innemi górowalo wrazenie wizyty ostatniej. Duma wciaz rozsadzala mu piersi, usmiech zadowolenia blakal sie po ustach; Roman, zamyslony, przebiegal ciagle swój gabinet wielkimi krokami. Nagle rozmyslanie to, tak wielce dlan mile, przerwane zostalo wejsciem lokaja. - Jakas nieznajoma pani w zalobie chce widziec sie z jasnie panem - zaanonsowal. - Jak sie nazywa? - Oto bilet, jasnie panie... Dzierzymirski wzial z rak slugi kartke brystolu i przeczytal wylitografowane na niej nazwisko; nic jednak nie powiedzialo mu ono. - Pros! - rzekl krótko. Lokaj wyszedl, a Dzierzymirski zblizyl sie z wolna do swego biurka i usiadl przed niem, spojrzawszy przy tem mimo woli na lezace tam porozrzucane papiery. - A... prawda!.. - mruknal pólglosem do siebie i siegnal jednoczesnie po papier listowy, oraz koperte. Przed nim, jako wice - prezesem zakladów dobroczynnych, lezal list znanego w miescie i wplywowego ksiecia S., z prosba o umieszczenie w jednym z przytulków jakiegos schorzalego biedaka. Odpowiedzi przychylnej w tej sprawie - która dnia poprzedniego sam juz zalatwil osobiscie - nie dal jeszcze ksieciu; umoczywszy wiec pióro, Roman poczal pisac zamaszyscie. W tej samej chwili do komnaty wsunela sie przysadzista, krepa postac czarno ubranej kobiety. Malymi kroczkami podeszla natychmiast do biurka i przemówila glosno: - Przepraszam bardzo, ze tak natarczywie... Dzierzymirski, niezadowolony nieco, ze mu tak z nagla przerwano watek listu, spojrzal niechetnie z pod oka na nowo przybyla. Przed nim stala kobieta lat piecdziesieciu moze, o znekanych rysach, ubrana nieco z staroswiecka, dosc zreszta poza tem ukladnej powierzchownosci. - Niech pani spocznie, prosze... za chwile sluze! - rzekl uprzejmie i poczal pisac znowu. - Doprawdy nie rozumiem sama, jak osmielilam sie przyjsc tutaj, ale szlachetnosc, zacnosc szanownego prezesa... - uslyszal znowu Roman. Niecierpliwie tym razem wzniósl na przybyla spojrzenie i przerwal jej grzecznie, lecz sucho: - Przepraszam. Jak widzi szanowna pani, chwilowo zajety jestem... Wszak pani nie pilno?.. - O, nie... przeciwnie... Tylko... Roman spuscil oczy i myslace czolo, oraz poczal pisac dalej, najspokojniej w swiecie. W pokoju zaleglo milczenie, przerywane li tylko zgrzytem pióra po papierze. Gdy Dzierzymirski list skonczyl, podniósl machinalnie oczy na nieznajoma. Usmiechnal sie mimo woli; spotkal sie bowiem z dziwnie zabawnym i uszczypliwym wyrazem jej twarzy, oraz wejrzeniem zlem i jakby obrazonem, które pod niespodzianym wzrokiem jego zlagodnialo jednak natychmiast, przeistoczylo sie w slodkie i potulne, jak u baranka. Zaadresowawszy list, Dzierzymirski zadzwonil na lokaja. Gdy ten sie zjawil, polecil mu odeslac pismo natychmiast. - Czy jest kto? - zapytal. - Pan hrabia z Melsztyna... Czeka w salonie - brzmiala odpowiedz. - Powiedz, ze przepraszam, i za chwile go prosze! - rozkazal Roman, gdy zas lokaj znikl za drzwiami, uprzejmie z kolei zwrócil sie do nieznajomej. - Slucham pania... Czem sluzyc moge? Przybyla poprawila sie na krzesle, zrobila mine slodsza jeszcze, i zmieszana nieco przemówila: - Mój maz, znajac tak dobrze szanownego pana prezesa, tak czesto wspominal mi o jego szlachetnosci, zacnosci, dobrem sercu, ze... - tu przerwala na chwile, widzac zdumiona mine Dzierzymirskiego, poczem ciagnela znów dalej, straciwszy widocznie watek poprzednich mysli, bo nie dokonczyla juz poprzedniego zdania: - Mój maz, Nepomucyn, zawsze mawial mi takich ludzi potrzeba nam wiecej, jak prezes Dzierzymirski; ludzi hartu, zelaznej woli, inteligencyi rzutkiej, prawosci charakteru... O, mój maz bardzo, bardzo cenil pana prezesa... - i zawiklawszy sie ponownie w wyglaszane przez sie pochwaly, nieznajoma zatrzymala sie chwile. Dzierzymirski, zniecierpliwiony nieco, skorzystal skwapliwie z przerwy. - Przepraszam pania - spytal grzecznie - jak godnosc i imie meza pani? Czy zyje?... - Nepomucyn Wygrzywalski - odparla zapytana - zmarl rok temu... Swiec, Panie, nad jego dusza! - westchnela. Dzierzymirski zmarszczyl brwi i zamyslil sie chwile. - Nie przypominam sobie, bym mial przyjemnosc znac osobe tego nazwiska... - wycedzil z wolna. Z pod usmiechnietych slodkawo i mile, sila woli ulozonych rysów przybylej, blyslo ku Romanowi urazone i grozne spojrzenie. - Jak to ? - odezwala sie obrazonym nieco i kwaskowatym jakby tonem. - Byc nie moze ?.. Pan prezes chyba przypomniec sobie tylko nie raczy... - A jak dawno? - lagodniej nieco przemówil Dzierzymirski. - I ile razy - slowa ostatnie podkreslil, usmiechnawszy sie ironicznie - widzial mnie maz pani? - O! kilka razy zaledwie mial sposobnosc... - pospieszyla z odpowiedzia przybyla. - Dwa, trzy moze... Ale widzenie sie to bylo dlan przyjemnem nad wyraz - utkwilo mu w pamieci... - Ach, maz mówil mi tyle razy - ciagnela dalej slodkawo, z wymuszonym okolicznosciowym usmiechem, - ze, naturalnie, poza zaslugami spolecznemi, tak przyjemnego, sympatycznego, milego czlowieka, jak pan, nie znal byl dotad, i dla tego tez myslalam, ze i pan prezes... - tu urwala swe przemówienie pani Wygrzywalska, sledzac na twarzy Romana wrazenie slów swoich. Ten jednakze, zrazony nieco rzucanemi mu w twarz ni przypial, ni przylatal, pochlebstwami juz powtórnie, i calkiem notabene, niezrecznie, odrzekl zimno: - O, prosze pani... Ja widuje po trzydziesci, czterdziesci interesantów dziennie... Polowa z nich nieznana mi bywa zazwyczaj - liczbie tych wiec znajdowal sie zapewne maz pani... Dlatego tez nie przypominam go sobie. Jak pocisk zjadliwe tym razem i calkiem juz obrazone uderzylo w lica Dzierzymirskiego spojrzenie pani Wygrzywalskiej. - Dziwi mnie to niewymownie, ze tak uporczywie pan prezes przypomniec sobie mego meza nie raczy... - odezwala sie uszczypliwie, a w glosie jej czuc bylo smiertelna obraze. - Przeciez ostatecznie - mówila w tym samym tonie dalej - jak i mnie, tak i jego, tu w miescie znalo duzo osób... Nie dalej, jak hrabiowie Olscy, zacnosci i poczciwosci ludzie, z którymi mnie laczy nawet stosunek przyjazni... Wyjechali za granice wczoraj wlasnie... Nastepnie równiez i nieodzalowanej pamieci ksiaze Topór-Toporski Alfred tak laskaw byl za zycia opiekowac sie nami... - konczyla przybyla z godnoscia. - Chce zaimponowac mi znajomoscia z ksiazetami, a to oryginal baba, - przemknelo przez mysl Dzierzymirskiemu i usmiechnal sie jednoczesnie, zrobil bowiem i inna w tej chwili uwage, a mianowicie, ze jakos za wiele bylo nieboszczyków w gronie ludzi, na których powolywala sie siedzaca przed nim jejmosc. Chcac przytem przeciac zarazem zapowiadajaca sie prawdopodobnie znów na dlugo tyrade slów, pozbawionych, jak i poprzednie, scislej logiki, rzekl szybko: - Przepraszam bardzo: Nie mogla by mnie szanowna pani powiadomic jednak, czemu wlasciwie zawdzieczam jej wizyte? Na tak jasno postawione ultimatum zmieszala sie przybyla i wyjakala: - Nie wiem doprawdy, jak ja, wdowa nieszczesliwa, zdobylam sie na taka smialosc... Ale, przynaglona materyalnem polozeniem bez wyjscia, ufajac w przyjazn, która zywil mój maz nieboszczyk do pana prezesa, chcialam prosic o drobna pozyczke... - urwala na chwile, poczem glosem smialym juz teraz i godnosci pelnym, dodala: - Co do oddania - nie moze byc obawy zadnej, poniewaz ludzie mnie znaja... A zreszta... - tu usmiechnela sie z dumna - pochodze sama z arystokracyi, wiec... To "wiec" bylo wypowiedziane takim tonem, iz rozwiewac sie zdawalo wszelkie co do zwrócenia kwoty watpliwosci; jejmosc nie dokonczyla zdania, a spojrzala tylko przenikliwie na sluchacza swego, jakby pragnac odgadnac, jakie wrazenie nan uczynilo powiedzenie jej ostatnie. Dzierzymirski zas tymczasem, zdziwiony nieco tym epilogiem, usmiechnal sie pod wasem nieznacznie. - Czy wolno wiedziec - z której? - z kurtuazya zapytal. - Rodze sie z domu kniaziówna Rarowska - z godnoscia i namaszczeniem odparla dumnie wdowa. Dzierzymirski ponownie usmiechnal sie z ironia. Rodzina ta prawie, ze juz calkiem wygasla, aczkolwiek dawna bardzo, wedlug heraldycznych i historycznych danych, nigdy nie miala praw do zadnych w ogóle tytulów, prócz kopertowych chyba. Slyszac zatem wypowiedziane tak czelne klamstwo, Roman nie odpowiedzial nic, a tylko wpatrzyl sie badawczo, z uwaga, w twarz siedzacej przed nim kobiety. Od poczatku juz samego dziwily go jej rozmowa i zachowanie cale, teraz wiec, gdy wiedzial cel wizyty, bystrym wzrokiem rozumnych oczu wpatrywal sie wciaz w rysy przybylej. Trwalo tak minut pare. I pod spojrzeniem tem nagle spuscila wzrok kobieta... Po raz pierwszy od kwadransa spadla z twarzy jej obludna, falszywa i ukladna, a przyodziana li tylko w imie pozorów, maska. Zorane policzki wdowy okrasil lekki rumieniec, a pod wplywem jakiejs mysli zapewne, wyraz jej oblicza, prawdziwy i szczery, mignal na chwile przed oczyma obserwujacego mezczyzny. I to ocalilo nieboraczke. Zniecierpliwiony bowiem dotad obecnoscia jej Roman, i zdecydowany juz prawie wyprosic za drzwi kniaziówne "de domo", zamyslil sie nagle. Po chwili zas, jakby wynik przelotnego egzaminu fizyonomii przybylej, byl dlan wystarczajacym zupelnie, spuscil wzrok. I snac wiele nieklamanego, a tajonego bólu, oraz nieszczescia prawdziwego moze wyczytal byl na tej twarzy goscia swego; bo po minutach jeszcze paru zastanowienia i wahania, milczac, siegnal reke klamki drzwiczek wbitej w scianie ogniotrwalej kasy, i - wyjawszy stamtad papierek dziesieciorublowy, polozyl go na stole. Posunawszy zas banknot ten z lekka ku siedzacej, rzekl tylko: - Sluze pani! Poczem, gdy pieniadz ów schowala, obsypujac ofiarodawce swego potokiem slodko przyprawionych komunalów, zadzwonil na lokaja: Posluszny, zjawil sie sluga za chwile. - Pros pana hrabiego! - rozkazal Dzierzymirski. - Juz wyszedl. Mówil, ze wpadnie kiedy indziej, bo czekac wiecej nie mial czasu... Kazal przeprosic jasnie pana, bardzo i zostawil tu bilet swój, na którym cos napisal, - i przy tych slowach lokaj podal bilet. Roman rzucil nan okiem... Pani Wygrzywalska jednak przerwala mu czytanie. Do swej roli wracala powtórnie. - Przepraszam bardzo szanownego pana prezesa - poczela mówic swym poprzednim tonikiem - ale wiedziec chcialam wlasnie, jak adresowac mam przy zwrocie tej kwoty, tak wspanialomyslnie, szlachetnie, mi udzielonej... Pan prezes podobno na dlugo wyjezdza?.. Roman na te slowa usmiechnal sie zlosliwie i odparl: - O, laskawa pani ! Adresem zupelnie dostatecznym beda dwa slowa : "R. Dzierzymirski." Zegnam pania... - tu powstal z siedzenia i sklonil sie z daleka. Pozegnany z kolei uklonem sztywnym nieco odchodzacej "pseudo-arystokratki", Dzierzymirski zwrócil sie do lokaja: - Jest kto? - zapytal. - Jakis pan powiada, ze jasnie pana zna dawno, chce sie widziec koniecznie. - Jak wyglada? - Taki sobie... nie bardzo pokazny... Codziennie, od dziewiatej do dwunastej z rana, kazdy mial wstep wolny do "pana prezesa". Dzierzymirski nie odstepowal nigdy od powzietej raz reguly, tym razem wiec zarówno rzucil obojetnie: - Pros!.. Sam zas do biurka zasiadl, by skonczyc czytanie biletu hrabiego z Melsztyna. Minelo pare minut. Zaczytany, nie spostrzegl byl Roman, ze na srodku pokoju od pewnego juz czasu stal mlody czlowiek, lat okolo trzydziestu pieciu, i patrzyl nan uporczywie. Pod sila tego wzroku podniósl oczy Dzierzymirski, a ujrzawszy przybysza zbladl; poznal go bowiem od razu, nie dal jednak poznac tego po sobie, nie podniósl sie z miejsca nawet, a tylko ruchem reki obojetnym wskazal krzeslo. - Prosze pana... Przepraszam... za chwile... Nieznajomy zarumienil sie, nie rzeklszy nic jednak, usiadl pokornie na koniuszczku stolka, Dzierzymirski zas siegnal po jakies ksiegi, lezace - opodal i zaglebil sie w nich, ze skupieniem. Ale tylko na pozór... W rzeczywistosci zas potrzebowal czasu, by ochlonac z doznanego przed chwila wrazenia. Przed nim znajdowal sie towarzysz, niewidziany juz od lat siedmiu - jeden z dwóch pierwszych ludzi, z którymi sie byl zbratal, przyjechawszy niegdys do kraju sam, nieznany i biedny!.. I nagle, wywolane przypomnieniem, stanely mu w mysli jasno te chwile dawne !.. Ukazala mu sie zywo w wyobrazni straszna noc moralnego przelomu jego zycia, noc udreczen w izdebce na poddaszu - noc walki z uczciwoscia z jednej strony, a nedza, uluda milosci, pragnieniem zycia - z drugiej!... Wszak siedzacy oto teraz przed nim mlody czlowiek byl jednym z tych dwóch wlasnie, którzy, gdy on nurzal rece w kuszacem go swa potega zlocie, stukaniem naglem we drzwi izdebki wstrzasneli nim tak silnie... I Roman, przebiegajac spojrzeniem w duchu to wszystko, mówil do siebie jednoczesnie: - Dziwnem jednak jest to zycie nasze... O, jakze dziwnem !.. Gdyby nie to zloto, a pózniej Monte Carlo, Ola i smierc jej ojca, oraz dziedzictwo po nim, nie bylbym przecie nigdy tem, czem dzis jestem!.. Przepastna ironia - kolo bez wyjscia!.. Dzierzymirski, pochylony nad gruba ksiega, której cyfr i kolumn ich nie widzial zgola - pograzonym sie ciagle byc zdawal calkowicie, w rachunku i pracy. Milczenie zupelne - panowalo w pokoju, w ciszy zegar wydzwonil niebawem godzine wpól do dwunastej. Roman sie ocknal; zostawalo mu juz tylko pól godziny czasu. Uczynil nad soba wysilek i glosem spokojnym zupelnie przemówil obojetnie: - Z kim mam przyjemnosc i czem sluzyc moge?.. - Herman Zielinski. Czy pan.. prezes naprawde mnie sobie nie przypomina? - odparl mlody czlowiek dobitnie. Dzierzymirski zawahal sie chwile. - Zielinskich znam wielu - rzekl z wolna - nazwisko panskie ma przedstawicieli tak licznych... Zreszta... moze... Przykro mi bardzo, lecz doprawdy nie przypominam sobie... - Ja za to - odpowiedzial mlodzieniec, akcentujac silnie slowa - przypominam sobie az nadto dobrze... Poznalismy sie przed laty siedmiu; ja, pan i Jasio Zboinski stanowilismy przez czas jakis nierozerwalna nawet trójke. Potem... pan przestales stopniowo nas poznawac... Kolej to zwykla rzeczy swiata tego, prawo ludzkie - byc moze... Pan wznosiles sie po drabinie spolecznej wysoko, my ginelismy w cieniu... Pan dosiegles jej szczytów obecnie, my, to jest ja, zostalem u jej podnóza... Zatrzymal sie w przemówieniu swem mlody czlowiek, po chwili zas dodal; z gorycza: - Jednak... myslalem, ze pan... prezes, pomimo to, raczy mnie sobie przypomniec. Cóz robic - omylilem sie!.. - mlodzieniec powstal, gotów do wyjscia. - Ale cóz znowu !.. - wykrzyknal sluchajacy go dotad w milczeniu wahajacem sie Dzierzymirski, a zarazem, powstawszy spiesznie z miejsca, przyjaznie wyciagnal reke ku przybylemu. - Witam i przepraszam... Pamietam te czasy doskonale, tylko pan zmieniles sie do niepoznania. Cóz Zboinski, cóz pan - porabiacie teraz?.. Niechze pan spocznie, prosze bardzo... - dorzucil Roman laskawie i swobodnie, teraz bowiem panowal juz calkiem nad soba. Zielinski, poznany, usiadl i osmielony odparl: - Cieszy mnie niewymownie, ze pan przypominasz sobie lata owe.. Dla mnie, wyznac musze, okres ten caly zycia mego stanowi przyjemne nader wspomnienie - urwal, i usmiechnawszy sie ironicznie, zachowujac jeszcze swój ton sprzed chwili, dorzucil dobitnie: - Ba, dawniej przecie my ze Zboinskim, we trójke, mówilismy sobie "ty" nawet! - Cóz pana obecnie do mnie sprowadza? - przerwal Dzierzymirski pospiesznie, niechcacy jakby, puszczajac mimo uszu ostatnia uwage. - Rad jestem niezmiernie z widzenia sie naszego, z przyjemnoscia usluze, jesli bede mógl to uczynic...- dodal jeszcze, jak mógl najprzychylniej. Choc zmrozony nieco poczatkiem zdania, Zielinski spojrzal przyjaznie na Romana, poczem odezwal sie: - Dziekuje, i zobowiazany jestem panu bardzo, bardzo, panie... prezesie!., - usmiechnal sie znowu, z gorycza - poczatkowo jednak winienem w krótkich slowach objasnic go nieco o polozeniu mem obecnem. - Slucham - przerwal szybko Dzierzymirski i spojrzal na wiszacy maly zegarek, wskazujacy w tej chwili trzy kwadranse na dwunasta. Zielinski dostrzegl ruch jego. - O! to niedlugo potrwa! - pospieszyl z zapewnieniem. - Nic nie szkodzi, prosze bardzo... - odparl Roman. - O pierwszej mam wazna sesye, a ze wyjezdzam juz za dni pare, obecnosc moja jest tam bez opóznienia konieczna. Ale... slucham pana... - powtórzyl znowu uprzejmie. - Otóz wiec, streszczam - rzekl Zielinski. - Zycie moje odmiennem potoczylo sie korytem od zycia panskiego, a nawet Zboinskiego Jana. Pan - nie ma co mówic o tem ; cale miasto godzi sie jednoglosnie, ze o zdolniejszego i bardziej wplywowego zarazem czlowieka u nas trudno... Zboinski jest lekarzem na prowincyi i wiedzie mu sie niezgorzej, a ja... - tu Zielinski zatrzymal sie chwile - zostalem za wami, panowie, w tyle, o, bardzo w tyle nawet!... Dlaczego? któz odgadnie ?.. Zdawaloby sie, ze los nie poskapil mi zdolnosci; szkoly ukonczylem, z medalem, prawo, z odznaczeniem, ale, niestety, los nie obdarzyl mnie szczesciem do zycia! - Mlody czlowiek znowu, wzruszony jakby mimowolnie, mówic przestal. - Trzy lata temu - ciagnal dalej niebawem - ozenilem sie z milosci, bez grosza... - rysy, dosc regularne Zielinskiego ozywily sie promieniem wewnetrznym - kochalem ja, te moja Maniute, tak, jak kocham ja do dzis dnia jeszcze, choc jak nie miala, tak i nie ma ani szelaga posagu!.. Obecnie mam troje drobiazgu... - tu z kolei twarz goscia Romana zasepila sie smutnie, zatrzymal sie, jakby trudno mu bylo wykrztusic reszte, czolo zas biale pociemnialo mu od rumienca - jednem slowem - dokonczyl - w domu u mnie - nedza!.. Umilkl, nie podnoszac oczu. Po dluzszej chwili, ciagnal: - Pomny naszej dawnej znajomosci, przyszedlem tu, do pana prezesa, z pokorna prosba o posade, o prace, choc byle jaka, ale - platna, o zarobek, bo jalmuzny nie zwyklem przyjmowac!.. Byle z glodu nie umrzec... byle oslodzic zycie tej kobiecie, która mnie kocha, a której doli dotad w zadny sposób ulzyc nie moge!.. - wyrzucil z siebie z moca. Zamilkl i wstydzac sie jakby slów wlasnych, nie podnosil juz wcale oczu na Romana. Dzierzymirski zas z kolei przez czas ten caly sledzil slowa i gre fizyonomii Zielinskiego, a w myslach jego równoczesnie stanal wyraznie kontrast razacy, pelny ironii, miedzy zyciem jego, a zyciem tego oto Hermana, znanego mu dobrze, jako najzdolniejszego studenta uniwersytetu - z przed laty... Stanowczo nie poplaca byc idealista! Ozenil sie bez majatku... No, a gdyby tak on, Roman Dzierzymirski, zgrzeszyl byl idealizmem, i biedak, ale nieposzlakowany, uczciwy, pozbyl sie przed laty nietknietych banknotów i ozenil sie nastepnie z jaka dziewczyna zupelnie biedna ?.. - No, w kazdym badz razie, jakos dalbym tam sobie rade! - odpowiedzialo cos butnie w duchu Roman natychmiast. - Posiadam hart, wole, rozum, rzutkosc, dar oryentowania sie trafnego, i spryt - to wiele; a on? Szlachetny, zdolny, lecz jednak troche... glupi! - Ale czysty ! - uklulo cos, jakby zadlem Romana. Spuscil glowe i sluchajac dalej losów kolegi Zielinskiego, mówil sobie zarazem: - Jednak pomóc trzeba... nalezy. Dla wspomnien, no, i dla zasady. Gdy zas dawny towarzysz mówic juz przestal, odezwal sie z kolei: - Wiec zyczylby pan sobie otrzymac zapewne miejsce na kolei, gdzie jestem prezesem... Niestety, nie moge, postanowilem bowiem podczas calego trwania tam moich rzadów, od siebie nie narzucac nikogo... Ale móglbym pomiescic pana gdzie indziej. W Banku Handlowo-Przemyslowym, na przyklad, naleze do zarzadu... Czy znane sa panu: rachunkowosc kupiecka, buchalterya i jezyki obce biegle, jak francuski, niemiecki, a moze i angielski`?.. - Niestety, nie! - odparl Zielinski. - Fachowego wyksztalcenia nie posiadam, gimnazya klasyczne zas i wydzial prawny uniwersytetu nie wyszkolily mnie dostatecznie w zadnym z nowozytnych jezyków europejskich... Co innego grecki i lacina... Co sie zas tyczy rachunkowosci, poza arytmetyka i matematyka wyzsza, t. j. algebra, geometrya, trygonometrya, inna sluzyc nie moge... I machnawszy przy tych slowach reka, w zniecheceniu, mlodzieniec, westchnawszy smutnie, dodal. - Zreszta, panie prezesie, mówiac szczerze calkiem, przekonywam sie teraz coraz bardziej, iz szkoly nie daly mi zgola zadnej nauki zyciowej i praktycznej. - Ma pan slusznosc, zapewne... - potwierdzil Roman. - Niedaleko, szczególniej przy obecnej nadprodukcyi w naszem miescie ludzi fachowych, zajechalbys pan ze swym dyplomem, ale nie martw sie pan... Spotkales mnie na swej drodze. Ja zaproteguje pana po pierwsze w imie lat dawnych, po drugie, ze nalezysz pan, jak widze, do prawdziwie potrzebujacych pracy! - ostatnie slowa silniej zaakcentowal Dzierzymirski. - Czy ladny i czytelny masz pan charakter pisma? - Owszem, staranny i czytelny w zupelnosci! - pospieszyl z odpowiedzia Herman. - No, to dobrze - odparl Roman, i przy tych slowach siegnal do stojacego na biurku pudeleczka po bilet wizytowy. - Napisze slówko do Dyrekcyi Towarzystwa Ogniowego "Esperanza"... Z dyrektorem jestem w scislych bardzo stosunkach, w tych dniach oprócz tego sam z nim pomówie - odmówic mi nie moze... Od pierwszego przyszlego miesiaca dadza panu posade. Przypuszczam, iz... na poczatek z jakies 500 rubli... Bedziesz pan obrachowywal, sprawdzal, a potem przepisywal zapewne ubezpieczeniowe polisy... Jak sie pan zas wprawisz w owem przepisywaniu, wyrobie, iz dadza panu polisy do kopjowania w domu, w ten sposób zarobisz pan wiecej. Zgoda?... - Alez naturalnie - dziekuje stokrotnie, dziekuje po tysiac razy! Wdziecznosc moja, panie prezesie, nie ma granic!... - i zerwawszy sie z krzesla, Zielinski, wzruszony i uradowany, uscisnal z przejeciem dlon Romana. Ten ostatni, napisawszy slów kilka, zapieczetowal list i powstal, a podajac go mlodemu czlowiekowi, rzekl: - Zycze szczescia i powodzenia!.. Bardzo kontent równiez jestem, ze pan zwróciles sie bezposrednio do mnie, i ze znajomosc nasza odnowilismy znowu... Doktorowi Zboinskiemu moje uklony, gdy go pan zobaczysz!.. I Roman Zielinskiemu podal reke. - Dziekuje... Nie zapomne tego panu nigdy!.. - z serdecznem cieplem w glosie odparl mlodzieniec, sciskajac dlon dawnego swego towarzysza. Dzierzymirski odprowadzil go uprzejmie do drzwi, a gdy z Zielinskim zniklo mu z przed oczu przeszlosci widmo, odetchnal swobodniej, i zadzwonil na, lokaja. Ten zjawil sie natychmiast, niosac w reku tace z kilkoma biletami. - Czekaja jeszcze? - zapytal Roman, i spojrzal pobieznie na bilety, a równoczesnie wyjal z kieszeni zegarek, wskazujacy juz pare minut po dwunastej. - Przepros tych panów i powiedz, ze dzis za pózno!.. - rzucil czekajacemu sludze. Lokaj wyszedl, a Dzierzymirski przechadzac sie poczal z wolna po pokoju i cygaro zapalil, wypuszczajac od niechcenia z ust male kóleczka dymu. Caly byl jeszcze pod wrazeniem ostatniej wizyty, oraz tej odzylej z nia tak nagle swiezo minionej przeszlosci. I Dzierzymirskiemu czolo pooralo sie w drobne bruzdy, zamyslony wciaz tak samo, nerwowym krokiem przebiegal komnate. Od lat kilku, gdy ozenil sie byl z Ola, nie zmienil sie Roman prawie ze wcale. Ta sama inteligentna i piekna twarz poludniowca, taz sama mlodziencza szybkosc ruchów, oraz niezmienna wytwornosc sylwetki calej - cechowaly go obecnie tak, jak i przed paru laty. A ilez, ilez zdarzen przewinelo sie dotad w zyciu jego! Po odbyciu zaloby na wsi, w Gowartowie, przyjechal z Ola do miasta. Tu, dzieki dziedzictwu pana Januarego, polozeniu towarzyskiemu zony i, odnowionym wlasnym stosunkom, zdobyl Roman to, co do dzis dnia posiadal. Energiczny, rzutki, gietki, sprytny i pelen ambicyi zaszedl wysoko. Ola kochala go dotad niezmiennie, ludzie korzyli sie przed jego rozumem, stosunkami, wplywami, a jednak nie byl on zgola szczesliwym!.. I teraz po twarzy jego odgadnac to równiez latwe bylo. Cierpial... Rozpamietujac w myslach przeszlosc wlasna, zapomnial widac zupelnie o terazniejszosci. Niby wczorajsze swieze, we wspomnieniach zyly znów te lata minione, dawne... Jak fata morgana uludna mamily wzrok duszy jego niedoscigla, bo bezpowrotna juz dala, rozpierzchaly sie, nieuchwytne, to znów wracaly jawne - zywe! Widzial sie wiec Roman w poslubnym roku milosci wzajemnej, haszyszów i upojen, z dysonansem smierci tescia swego na koncu i widzial siebie potem lata cale w ciaglych zabiegach, trudach, w prawdziwej, namietnej energii czynu, w bezustannej gonitwie za popularnoscia, wielkoscia i znaczeniem. Wzniesc sie!.. wzniesc ponad drugich, ponad tlumy - to stalo sie zycia jego celem!.. Widziec kornemi te ludzkie masy u stóp swoich - marzeniem - pomimo samopoznania w glebi duszy, ze na to wszystko nie zasluguje sie zgola, pomimo gryzacej go, jak jad, toczacej go, jak robak, samowiedzy, ze on moralnie nie godzien moze zadnego z tych, którzy go ponad siebie wynosza!.. Bo rzecz zaiste dziwna... Setki zdarzen, tysiace ludzi przemknely, jak w kalejdoskopie, w zyciu Romana, a tajemnica jego odleglego "wczoraj", pozostala nadal - tajemnica... Nikt jej nie odkryl, nikt nie przypomnial. O wlascicielu dwudziestu siedmiu tysiecy glucho i cicho bylo, jakby fakt ten caly byl li tylko snem strasznym, zakleta bajka z tysiaca i jednej nocy! A tymczasem zycie, toczac sie wartkiem kolem, pochlanialo soba Romana, pochlanialo go tak dalece, ze bywaly chwile, iz zapominal. Ale, niestety, byly to tylko... chwile. Sumienie uparcie czuwalo bezustannie. Nie bylo dnia jednego, by Dzierzymirski w cichosci ducha nie uchylil glowy przed przypomnieniem strasznem; nie mijal miesiac, by godzin kilka, z dala od ludzi, nie byl zmuszonym przepedzic sam na sam ze soba i z wyrzutami sumienia. O! jakze pragnal on nieraz oddac to zloto cudze, jak pragnal!.. Oddac! Ale komu?.. Zwrócic, ale jak, nawet gdyby sie i znalazl wlasciciel zagadkowy, by nie splamic nieskazitelnego polysku czci wlasnej, honoru i opinii czlowieka, przodujacego spoleczenstwu calemu?.. W tym samym, ozdobionym granacikowa korona hrabiowska, pugilaresie, lezaly odlozone przezen na miejsce, owe dwadziescia siedem tysiecy, w banknotach i rulonach zlota, schowane w tajemnej i nikomu nie znanej skrytce. Przeznaczone dla zagadkowego wlasciciela - czekaly one nan tam daremnie. Bo gdybyz przynajmniej, choc promykiem malym, rozdarla sie ta tajemnicza ciemnosc, kryjaca dotad w swych czelusciach bezustannej zagadki prawnego pieniedzy tych pana! Och, wtedy, bedac choc troche przygotowanym, niewatpliwie dalby on jakos sobie rade! Wolalby bowiem zobaczyc nawet roztwierajaca sie przed nim przepasc bez wyjscia, gdyz ufny w swój rozum, znalazlby je na pewno, niz widziec ciagle przed soba ten pelny milczenia sfinksowy spokój, idacego przed nim ciemnego, nieodwolalnego jutra!.. Przestraszal go on - przejmowal zgroza... Bo Dzierzymirski poza licznemi zajeciami swemi spolecznej natury, czynil dotad niemal bez skutku wszystko, aby zrzucic z siebie, juz raz na dobre, gniotacy go skrycie ciezar wspomnienia!.. Podawal wiec kilkakrotnie nad wyraz przebiegle i sprytnie ogloszenia w pismach, nie tylko w kraju, ale i za granica, w nadziei, iz wpadnie na trop wlasciwy. Sam pozatem odbyl kilka tajnych wycieczek do ludzi, o których wiedzial, ze zgubili niegdys, bez znalezienia, sumy wieksze... Zbadawszy ich jednak podstepnie, z ostrozna, wracal zawsze z niczem. Zagadka trwala. Teraz wreszcie równiez, nie dalej, jak za dni juz kilka, postanowil Roman raz jeszcze uczynic próbe w tym wzgledzie i wyjazd za granice, zapowiedziany przezen, dla wypoczynku, "de facto" byl zwiazanym scisle z ta tylko sama, wiecznie jedna, sprawa. Przechadzajacy sie wciaz szybko po gabinecie Dzierzymirski, w chaosie jatrzacych go mysli i wspomnien, schwycil sie nagle za glowe i szepnal do siebie przejmujaco: - Och, czemuz, czemuz, na Boga, natura obdarzyla mnie sumieniem tak czujnem, wrazliwem, czemu?.. Bylbym polozenie moje bral filozoficzniej, prosciej... Wszak z pieniedzy znalezionych w rzeczy samej korzystalem tak malo! Przegralem je przecie wszystkie w Monaco, do ostatniego grosza, a wygralem z pieniedzy zupelnie innych! - sofizmat, niezmiennie ten sam, powracal w umysle Romana. O ile jednak dawniej pocieszal on go chwilami, teraz, dzis - nie dzialal juz bynajmniej. Dojrzalszy obecnie, w niejednem jeszcze przeksztalcony zycia szkola, patrzacy z odleglosci lat kilku zimniej daleko na uczynek swój wlasny "przywlaszczenia", Dzierzymirski, nie wyzbywszy sie dotad wcale wszczepionych silnie w dziecinstwie zasad uczciwosci, nieprzejednanej, prawej, czystej, - rozumial, iz, pomimo pochloniecia cudzego zlota przez jaskinie gry i dotychczasowej bezkarnosci - zbladzil, i ze wina jego zgola nie byla mniejsza. Czul, ze zycie moralne wykoleilo go niemilosiernie, i cierpial... Roman przetarl reka rozpalona glowe; atak apatyi nerwowej pesymizmu, zalu i goryczy, szeroka fala naplywal znowu do duszy jego. W tej samej chwili na sciennym zegarze wybilo wpól do pierwszej. Roman sie wstrzasnal. Sesya, obowiazki, przodownictwo spoleczne - trzeba byc silnym!.. Odpocznie pózniej, gdy wyjedzie - za dni pare, teraz odwagi!.. spokoju!.. I uczyniwszy nad nerwami swymi i mysla wysilek, Dzierzymirski wyprostowal sie. Rzuciwszy opodal do polowy spopielale, cygaro, poczal porzadkowac spiesznie porozrzucane na biurku papiery. W tej samej chwili do drzwi zapukano trzykrotnie. Roman drgnal i odwrócil sie. Poznal sposób stukania zony, co dzien bowiem, o tej porze, Ola zwykla byla odwiedzac go po pracy. - Entrez!.. - rzucil donosnie i czolo jego wypogodzilo sie natychmiast. Ma ja przeciez, najdrozsza zone, podpore-kochanke i przyjaciela ! Wszak wzajemnie nie posiadaja przed soba zadnych tajemnic, prócz jednej - jedynej! Przez próg komnaty do gabinetu wchodzila juz Ola, ubrana do wyjscia, w kapeluszu i sukni, skrojonej elegancko i szeleszczacej jedwabiami spódnic. I ona od lat tych pieciu nie zmienila sie prawie. Wypiekniala tylko jeszcze bardziej, bujniejszemi staly sie ksztalty i linie jej ciala, ponetniejszemi, w calym swym czerwcowym rozkwicie, lat juz niespelna trzydziestu. Z usmiechem, przywitali sie malzonkowie; Roman ucalowal zone w czolo i zapytal: - Dokadze to tak moja pani? - Na ogólne zebranie pan Opieki S-go Franciszka z Assyzu; a ty wychodzisz takze?.. - A jakze. Na sesye Zwiazku Kredytowego. - Na która godzine? - O pierwszej sie rozpoczyna... - Pysznie!.. - zawolala uradowana Ola.- Kazalam wlasnie do powozu zaprzadz, podwioze cie... A sniadanie drugie juz jadles? - Nie, kochanie, czasu mi nie starczylo. Przekasze cos nie cos na miescie... - Mój ty biedaku !.. - i poglaskawszy pieszczotliwie meza po twarzy, usciskala go Ola serdecznie, - taki zajety zawsze, ze nawet prawie nie mozna nigdy pomówic z toba swobodnie... - A czyja wina? - przekomarzal sie wesolo Dzierzymirski.- Gdy ja do domu wpadne, nigdy pani mej nie ma... To zebranie S-go Antoniego, Kalsantego, Ambrozego, - wszystkich swietych jednem slowem... To znów z kolei opatrywaniu chorych, wenta na przytulki, obrady na zabawy filantropijne, rozdawnictwa, gwiazdki dla dzieci, rozbieranie ich, ubieranie... Czy ja w koncu wiem i pamietam, wszystkie owe tam wasze damskie pseudo-prace?.. - No, no... Bardzo prosze, nie wysmiewac mi sie z nas... Niby to wy, panowie, robicie co na owych sesyach. A jakze! Rozmawiacie zgola o czem innem, papierosy palicie, klócicie sie i rozchodzicie. Ho-ho, juz ja wiem dobrze, co mówie!..- odparla z przekonaniem obrazona niby Ola. I w ten sam sposób dluzej jeszcze przekomarzaliby sie zartobliwie malzonkowie, gdyby nie wejscie lokaja, który zaanonsowal: - Prosze jasnie panstwa, powóz juz czeka... - Aaa... to dobrze! - rzekl Roman zwawo, daleki juz mysla od dreczacych go do niedawna wspomnien. - Nie przebierzesz sie Romciu? - zapytala Ola. - Ani mysle, nie mam czasu! Patrz, dochodzi juz pierwsza... Cóz to, moje zycie, uwazasz moze, ze nie po dzentlemensku wygladam?... - zapytal lekko. - Ale gdziez tam... Cóz znowu?.. Tego myslec sie nie osmielam - rozesmiala sie Ola. - tylko tak troche... nie swiezo... Czekaj, przeczesze cie, poprawimy krawat i oczyszcze... Dzierzymirski poddal sie pokornie wymaganiom estetycznym zony. - No, fertig! Wygladasz znosnie!.. - zadecydowala Ola po chwili. - Phi... tylko? To niezbyt pocieszajace, - odparl, smiejac sie, Roman - i wyszedl z Ola do przedpokoju. W bramie domu czekal juz powóz odkryty; Dzierzymirscy wsiedli don pospiesznie, lokaj wskoczyl na kozly i ruszyli. Znany w calem miescie pojazd "prezesowstwa", zaprzezony w dwa rosle mieszance, krwi anglo-arabskiej, wytoczyl sie na ulice i pomknal chyzo. Co chwila z posród idacej po szerokich chodnikach publicznosci, lub z wymijanych powozów, klanial sie ktos uprzejmie Dzierzymirskim, a oni, usmiechnieci, weseli, tak samo grzecznie oddawali wszystkim uklony. Po dluzszej chwili milczenia, odezwal sie Roman: - Ale, a propos, musisz sie tem zajac, Oluniu, bo ja, doprawdy, czasu nie mam. Dzis, lub najdalej jutro, wysylamy zaproszenia do wszystkich naszych znajomych... W sobote damy raut pozegnalny... J'espere, ze nic nie masz przeciwko temu, moje zycie ?.. - Alez, naturalnie!.. - pospieszyla z zapewnieniem Ola, - lecz musimy przeciez zlozyc wizyty... - Nie ja, nie ja, cherie!.. To ty za mnie nieodzownie zrobic musisz, kochanie... Kto nie przyjdzie - pal go licho!.. A zreszta, pas de crainte, stawia sie wszyscy... - Dlaczego nie chcesz jechac ze mna? - Nie nie chce, lecz nie moge. Mam przed wyjazdem jeszcze zajecia huk! Nie mozesz miec nawet wyobrazenia, moja droga, co to znaczy wyrwac sie na miesiecy kilka, jak tego pragne, z tego kolamych rozlicznych obowiazków - c'est un vrai tour de force!.. - Dzierzymirski zamilkl na chwile, poczem konczyl: - Bo pomysl tylko... Tu znalezc na czas ten caly zastepce, tam znów wycofac sie zrecznie, by nie obrazic nikogo i zalatwic wszystkie czynnosci juz z góry... Wiec chyba rozumiesz teraz, iz w wizyty swiatowe bawic sie nie moge, najwyzej do kilkunastu wybitniejszych osobistosci, i koniec. - Alez dobrze, juz dobrze, nie tlumacz sie, nie bron - zrobie wszystko, mój wladco i panie! - z usmiechem, pocieszyla go Ola. - Pytalam sie tak tylko... Czy wracasz dzis na obiad ?.. - Pas possible! - odparl Dzierzymirski stanowczo. - Akurat o szóstej zebranie nadzwyczajne akcyonaryuszów i komitetu nowego przedsiebiorstwa, wiesz, Komercyjno -Agronomiczny Zwiazek krajowy... Zjem na miescie. - A wieczorem? - pytala dalej Ola. - Musze byc koniecznie u ksiecia Artura, w sprawie budowy nowego kosciola Sw. Jana Chrzciciela; zebranie prywatne w jego mieszkaniu - obiecalem. - Niemozliwym jestes czlowiekiem !.. - rozesmiala sie Ola, - ja juz o czwartej wracam do domu. Umilkli. Wkolo nich smialo sie w sloncu miasto; wiosna czarodziejka nawet tu, w ciasne ogrodu mury, swój powiew balsamiczny tchnac potrafila - oddychalo sie swobodniej, szerzej, swiezosc majowa piescila twarze spieszacych zewszad tlumów, smiejacych sie i wesolych. - Stan! - rzucil nagle i rozkaz Dzierzymirski, dotykajac z lekka laska liberyjnych pleców stangreta. Dojezdzali do wspanialego gmachu Zwiazku Kredytowego. Powóz zatrzymal sie poslusznie. - A ce soir! - rzekl Roman, i lekkiem uscisnieniem reki pozegnawszy zone, wyskoczyl z ekwipazu. Po kamiennych stopniach kruzganka skierowal sie ku olbrzymim kutym drzwiom, które, w powitalnym, niskim uklonie, otwieral juz usluznie szwajcar miejscowy. Na progu gmachu Dzierzymirski obejrzal sie i spotkal ze wzrokiem Oli. Spojrzeniami wzajemnie pozegnali sie jeszcze pieszczotliwie, poczem Ola odwrócila sie pierwsza, Roman zas, scigajac ja oczyma, zatrzymal sie i usmiechnal... W oddalajacym sie powozie, mloda kobieta po chwili, instynktownie jakby, raz drugi spojrzala za siebie. Dzierzymirski jednoczesnie skinal glowa i znikl za drzwiami, Ola zas odwrócila sie i niedbale rozpiela biala, koronkami obszyta, parasolke. Promienie i blaski majowe zalsnily sie jeszcze na jej postaci chwile, i powóz znikl, pochloniety wielkomiejskim wirem. ------------ Kaskada swiatel i blasków plona rzesiscie apartamenty Romanowstwa Dzierzymirskich... Z pól otwartych lilii z krysztalu, zdobiacych gazowe po bocznych scianach kinkiety, z zyrandoli i lamp - tu jaskrawo, tam znów lagodniej, drza w dusznej atmosferze salonów peki promieni, spadaja deszczem na tlum wesoly, elegancki i strojny, graja, zalamujac sie w klejnotach kobiet - pieszcza ich nagie gorsy i ramiona, glaszcza je swym niewidzialnym dotykiem. Gwar stlumiony prowadzonych z ozywieniem rozmów, oraz tlok i ciasnota panuje w kilku obszerych salonach; czesc tylko gosci siedzi, wiekszosc, wahadlowym ruchem plynacej fali, przechadza sie bezustannie, a raczej dyskretnie przeciska. Nie omylil sie bowiem w przewidzeniach swych Dzierzymirski. Cale towarzystwo i wszystkie jego sfery stawily sie na raut pozegnalny prezesa, wice prezesa, dyrektora i czlonka licznych instytucyi -rade i poczuwajace sie do obowiazku obecnoscia swa zlozyc danine grzecznosci swiatowej temu, kto trzymal obecnie w silnej dloni watek ich spraw i interesów - natury spolecznej, przemyslowej, filantropijnej, a czesto gesto i osobistej nawet. Pelni uprzejmosci, dystynkcyi i goscinnosci szczerej, wsród tlumu swych gosci, uwijali sie Dzierzymirscy, zmieniajac sie kolejno w poblizu wejscia pierwszego salonu, dla witania wchodzacych co chwila nowych przybyszów. W koncu jednak i ten czasowy posterunek ich okazal sie wprost niemozliwym... Roman i Ola zmuszeni zostali zmieszac sie z tlumem rautujacych gosci, ustepujac sami naporowi scisku. A kwadranse tymczasem mijaly szybko. Liczba naplywajacych osób powiekszala sie coraz bardziej, wsród szeleszczacej zas, barwnej fali gosci, w liberyi i ponczochach, ukazywac sie poczeli, posuwajac sie z trudem, lokaje, z wielkiemi srebrnemi tacami... U wejscia zas salonów, wyparta zwiekszajaca sie fala ludzi, stanela zwarta gromada mezczyzn, tamujac w ten sposób po prostu komunikacye do przepelnionych nad miare apartamentów. Mlodzieniec, ciemny szatyn, nieposzlakowanie elegancki, o impertynenckiej nieco, choc wielkoswiatowej powierzchownosci, wchodzil w tej chwili do mieszkania prezesowstwa Dzierzymirskich. Znalazlszy sie niebawem poza zbita u drzwi garstka panów, na razie nie mógl postapic ani kroku naprzód. Widzac to, skrzywil swe waskie usta, i wspial sie dyskretnie na palce. Ponad zblizonemi, wypomadowanemi glowami stojacych mezczyzn, ujrzal dokladnie kolyszace sie morze kobiecych biustów, glówek czarownych, pieknych, róznobarwnych tualet, gorsów i fraków i mruknal do siebie: - Ho-ho!.. pas mal... Spojrzal nastepnie na stojacych opodal rautowiczów. Nie znal zadnego z nich. Zachnal sie niecierpliwie i szepnal znów z cicha do siebie, po francuzku: - Que diable, je ne suis pas venu ici pour garder l'antichambre... I jednoczesnie posunal sie zrecznie naprzód, potraciwszy zas lekko po drodze swej paru sasiadów, rzucil, z wytwornym uklonem, kilka: "Pardon", w rezultacie jednak znalazl sie zaledwie o pare kroków naprzód. Popatrzyl znowu przed siebie, wspiawszy sie na palce. - Ach, przeciez choc jeden!.. - szepnal z ulga, tym razem juz po polsku, dojrzal bowiem wlasnie poznanego w przeddzien Emila Ladyzynskiego. Rzuciwszy po francusku pare ugrzecznionych przeproszen, mlodzieniec postapil znów kroków kilka, az stopniowo, przepraszajac dalej bezustannie, zdolal dotrzec do Ladyzynskiego. Ten juz go byl zoczyl. Podali sobie rece, witajac sie uprzejmie. - Eh bien, chčr comte - zagadnal, z usmiechem pierwszy pan Emil - jakiez wrazenie z rautu "koroniarzy?.." Trudno sie dostac, co? Et, ce qui touche, gospodarza, prezesa, vous ne le verrez probablement pas, bo jest akurat pod przeciwnym biegunem. - A ja wlasnie musze, bo go nie znam. Pani Dzierzymirska byla tak bardzo uprzejma zaprosic mnie, bo zlozylem jej wizyte, lecz prezesa, jako nader zwykle zajetego podobno, nie widzialem... - Ba... ba... c'est simple - potwierdzil Ladyzynski - nasz prezesunio jest to czlowiek, który jest wszedzie, ale nigdy u siebie w domu... Voulez - vous, przedstawie pana. W droge zatem... Plynmy, plynmy, póki czas!.. - zanuciwszy pólglosem wyrazy ostatnie, rzekl starzejacy sie kawaler, i prowadzac za soba przybysza, puscil sie naprzód. Ostroznie, z wolna, dwaj panowie posuwac sie zaczeli. Czynnosc to zas nielatwa byla. Prócz obawy niezrecznego potracenia kogos z wytwornego, a sciesnionego grona - musieli oni pozatem lawirowac jeszcze bardzo zrecznie pomiedzy dlugiemi trenami pan... Ladyzynski jednak radzil sobie wybornie. Co chwila klanial sie komus uprzejmie z daleka, lub wital z bliska, przystawal, rzucal dowcipnych slów pare - rozstepowano sie przed nim. Szedl dalej. - Uf, nous y voilŕ!..- rzucil po niejakim czasie towarzyszowi swemu. - Widze Romana, jak peroruje, cŕ va sans dire, o spolecznych sprawach... - Och, i pani Ola jest równiez niedaleko!.. Quelle chance... I pan Emil, odwróciwszy sie, skorzystal z wolniejszej nieco okolo siebie przestrzeni, wzial pod ramie mlodego czlowieka i zblizac sie poczal wolno, ku otoczonemu kilkoma rozmawiajacymi zywo panami, Dzierzymirskiemu. Idac zas, podrwiwal z cicha, cytujac dolatujace glosniejsze wyrazy i zdania. - A co? nie mialem racyi ? slyszy pan ? Cel spoleczny, - potega dzialalnosci, - punkt kulminacyjny, - przesilenie finansowe - etc. i tak dalej. Jak dowodzi, co? Prawdziwa dystyngowana wieza Babel szumnych frazesów! Mlody czlowiek sluchal uwaznie, usmiechajac sie z lekka, tymczasem zas jednak znalezli sie obaj tuz kolo grupy rozprawiajacych zapalczywie mezczyzn. - Stój, panie hrabio, skromnie, az ja zatamuje, przerwe ten oto rwacy potok dyskusyi!.. - odezwal sie znów Ladyzynski. Nie okazalo sie to jednak potrzebnem. Dzierzymirski, bierniej od innych bioracy udzial w rozmowie, dojrzal juz wlasnie zblizajacego sie pana Emila. Wyciagajac przyjaznie reke ku niemu, z serdecznoscia, przemówil: - Emilu? Jak sie masz? cóz tak pózno? Romana z Ladyzynskim laczyly obecnie stosunki przyjazni szczerej. Dzierzymirski polubil szczerze tego wesolego zawsze, patrzacego na zycie trzezwo bywalca, a przyjaciela rodziny - zony, nie majacego mu przytem za zle - jak wiadomo - postepku ongi z Ola. - Bynajmniej nie za pózno - odrzekl swobodnie zapytany, - od godziny dzis tak rojno, niby u ministra... Dojsc do Jego Ekscelencyi nie moglem... - z uklonem, dokonczyl ironicznie. - A... tak. Rzeczywiscie. Zegnaja mnie czule, - w tym samym tonie odparl z usmiechem Dzierzymirski. - Czy widzisz, Romanie, - ciagnal Ladyzynski - tego mlodzienca w monoklu, z takiem znawstwem dyskretnem ogladajacego w tej chwili tors hrabiny P ? - Widze i nie znam!.. - zadziwil sie Dzierzymirski. - Co? pas possible!., - zadrwil pan Emil. - Nie znasz swoich gosci? O, panie prezesie, wstyd i hanba!.. No, ale nic, wybawie cie z klopotu i przedstawie ci go. Ja go znam!.. - Jak sie nazywa? Il a l'air assez bien!.. - Parbleu, çŕ va sans dire. Potomek znakomitego rodu: hrabia Topola-Topolski - objasnil Ladyzynski, z ironia. - No, juz "Topola", to pewnie dodatek twój, Emilu - zasmial sie Roman - ale skadze go wyrwales?.. - Przybyl z Galicyi, rodem z Ksiestwa Poznanskiego - zaprosila go twoja zona. Strzez sie, prezesie, pani prezesowa ma swoich protegowanych!.. - No, nie gawedz, przedstaw mi go, bo biedak sie zanudzi, tak czekajac - rzekl Roman, i ujawszy ramie przyjaciela, skierowal sie ku Topolskiemu, idac zas, nachylony dyskretnie, szepnal: - Tylko nie przedstawiaj mi go comte Topolski, bo ja zmuszonym bede wobec drugich uczynic to samo... Przeciez to nonsens wierutny tytulowac jakiegos tam Topolskiego hrabia tu u nas, gdzie roi sie od autentycznych, historycznych rodów... - E !.. daj pokój, obrazi sie, zreszta bogaty i epuzer... - odrzekl z niechecia Ladyzynski - in faut lui laisser son illustre illusion. - Alez wlasnie, przeciwnie! - przerwal Dzierzymirski. - "Bez zludzen", to najlepsza regula. Et je t'en prie, zrób, jak cie prosze... - No, dobrze, dobrze... Uspokój sie zreszta... Polkne "comte", ale jesli mnie ten dudek wyzwie na pojedynek, to musisz byc sekundantem! - zawyrokowal, po swojemu, Ladyzynski. - Monsieur Topolski... - szybko wyrzucil po chwili, gdy znalezli sie kolo czekajacego na nich mlodzienca. - Dzierzymirski... Pospieszyl osobiscie przedstawic sie Roman uprzejmie i natychmiast zagail rozmowe. - Bardzo mi milo widziec u siebie goscia z za Kordonu... Wszak pan przybywa z Galicyi?.. - Tak jest. Wczoraj wlasnie mialem zaszczyt przedstawic sie... i tam dalej - recytowal pospiesznie Topolski banalna swiatowa odpowiedz, wyjasniajaca jego tutaj obecnosc i dotychczasowa znajomosc z gospodarzem. - Nie zna pan zatem pewnie wiele osób - wysluchawszy go cierpliwie do konca, przemówil Dzierzymirski - tymczasem przedstawie pana par ci, par lŕ, zgoda?.. Venons! - dorzucil przyjaznie. - Bonsoir, monsieur le comte! - w tej samej chwili tuz obok nich rozleglo sie powitanie zwrócone do mlodzienca, i przed trzema panami stanela Ola, w przeslicznej jasnozielonej sukni balowej, mieniacej sie, przetykanej srebrem, wdziecznie ubranej kwieciem wodnych nenufarów. Topolski sklonil sie wytwornie i przywital z gospodynia domu, oraz, z wprawa obytego swiatowca, rozpoczal natychmiast rozmowe. Po twarzy Dzierzymirskiego tymczasem na slowa powitalne zony przemknelo niezadowolenie widoczne i skrzywil sie nieznacznie. Postal chwile w niepewnosci, poczem, zrezygnowany, rzucil Topolskiemu uprzejmych slów pare i znikl w tlumie gosci. Topolski tymczasem, pomimo powierzchownosci, na pierwszy rzut oka aroganckiej nieco, okazal sie milym i wprawnym "causeur em", a idac wolno obok Oli, z ozywieniem rozmawiac z nia nie przestawal. - Jak to? - mówila Dzierzymirska - wiec to pan odziedziczyl majatek w naszych stronach... Wolno wiedziec nazwisko dóbr panskich?.. - Szczesnaja - odparl Topolski. - Alez to zaledwie o piec mil od Gowartowa, gdzie z mezem mieszkamy - objasnila towarzysza Ola. - Sliczna rezydencya, znam z widzenia... Nie przypuszczalam zgola, ze bede miala w pana sasiada. Bardzo mi milo! - dokonczyla uprzejmie. Topolski sklonil sie, rzuciwszy jednoczesnie zdawkowo - banalna grzecznosc. - To pan dziedziczy po hrabi Teodorze Irenhauzie? wszak prawda? - pytala dalej Ola. - Tak, pani; to byl mój dziad stryjeczny... - Tak? no, widzi pan... Znalam doskonale swego czasu dziadka, panskiego, nous sommes donc en pays de connaissance... Byl to bardzo dystyngowany, zacny i mily czlowiek... - Oh, vous ętes bien aimable, madame...- zaczal swa wytworna francuszczyzna mlodzieniec, lecz przerwala mu, snac niedoslyszawszy, Ola: - I objal pan juz swe dobra ?.. - Nie, pani, jade tam dopiero za pare tygodni... - Pozna pan zatem Ukraine, - ciagnela dalej swobodnie mloda kobieta, - kraj to cudny, sliczny, zobaczy pan... Ja go tak lubie, tak kocham, z calego serca!.. - konczyla, z ozywieniem. - Ot bynajmniej nie jest mi obca Ukraina - pospieszyl z odpowiedzia Topolski. - Zaznalem juz jej uroku, bywalem bowiem u stryja dawniej, et je suis tout ŕ fait de votre opinion madame, c'est un pays charmant... Tyle wdzieku, cichego czaru, w tych drzemiacych stepach i polach, tyle poezyi, w jej dumkach, a tyle, tyle tesknoty we wszystkiem!.. - z zapalem, wyglosil ostatnie slowa Topolski. Ola, po raz pierwszy, spojrzala nan uwazniej. Twarz mlodzienca w tej chwili pozbyla sie calkiem nalozonej konwenansowej maski swiatowca, zlagodniala jakby i wypiekniala. Przesunawszy uwaznie swe rozumne spojrzenie po twarzy swego nowopoznanego sasiada wiejskiego w przyszlosci, Ola zdziwila sie w duszy niepomiernie, tymbardziej, ze nie poza bynajmniej, ale przeciwnie, szczerosc w ostatnich slowach jego dzwieczala. Nie spodziewala sie podobnego zwrotu w rozmowie banalnej przecietnego salonowca, za jakiego wziela nowego goscia, zamyslila sie zatem chwile, umilkla, i dopiero, w pare minut pózniej, przypomniawszy snac sobie obowiazki gospodyni, uprzejmie bardzo zwrócila sie do Topolskiego. - Gawedze z panem, et j'oublie tout ŕ fait, comte, que vous connaissez ici trčs peu de monde... Wszak prawda? Przyjechal pan dni temu pare zaledwie... Przedstawie pana... donnez moi votre bras, s'il vous plait. Z wdziekiem, Topolski podal natychmiast Oli swe ramie, rozplywajac sie jednoczesnie w podziekowaniach, grzecznosciach i zasypujac zrecznymi komplementami mloda kobiete... Uprzejma gospodyni tymczasem prowadzila go ku grupie siedzacych starszych dam. Im naprzód przedstawiwszy goscia, skinela nastepnie na jednego z krecacych sie bezczynnie mlodych ludzi, a zapoznawszy z nim swego protegowanego, polecila zaprezentowac go mlodszym paniom i pannom. - Comte Topolski... hrabia Topolski... monsieur le comte Topolski...- rozleglo sie po chwili tu i tam po salonach, w milknacym wlasnie rozmów gwarze, tlo fortepianu bowiem, stojacego na zaimprowizowanej estradzie, zblizala sie w tej samej wlasnie chwili slawna artystka, spiewaczka wloska... Akompaniowac jej zamierzal znany profesor i muzyk. Topolski zaczal przyciszonym glosem zabawiac grupe pan i panien, wespól z wyfraczona i wymuskana mlodzieza, uwaga zas powszechna zwrócila sie jednoczesnie na mloda i piekna Wloszke. Coraz ciszej i ciszej, choc opornie, umilkl w koncu, niby morze, tlum wytworny i sluchac poczeto, z pozornem zajeciem... Wreszcie, w ciszy wzglednej jeszcze, odezwaly sie pierwsze akordy, a w slad zatem obil sie o sciany salonów i uszy sluchaczy melodyjny, o cudnem aksamitnem brzmieniu, kontralt kobiecy. Zlaczona w harmonijna calosc z muzyka fortepianu, rozlegla sie, zadrzala uczuciem wloska piesn namietna i jak swieze tchnienie z pod nieba Italii, splynela urocza, na rojna mase gosci... Wstrzasnawszy zas gama tonów przepelnione salony, poleciala piesn czysta, skrzydlata, daleko - wyrwala sie przez okna na ulice miasta potezna, silna, wcisnela sie do kazdego zakatka mieszkania Dzierzymirskich - zbudzila swym czarem dalekim siedzacego w zadumie w jednym z najbardziej oddalonych fumoir'ów, Romana. Podniósl glowe instynktownie, wsluchal sie w modulowana artystycznie piesn i westchnal po kilkakrotnie... Korzystajac ze zwróconej ogólnie uwagi na majacy sie rozpoczac wkrótce popis koncertowy, Dzierzymirski znuzony schronil sie byl tutaj. Mysli dluzej go przytrzymaly. Teraz zas, slyszac daleki, cichnacy stopniowo szmer tlumnego zebrania, a pózniej wyrazne tony piesni znakomitej spiewaczki, zlagodzone oddaleniem, piekne, marzace, drgajace uczuciem i sila - Roman, w milczeniu sluchal nieporuszony - jakby zaklety... I odejsc stad nie chcialo mu sie wcale... Poddajac sie bowiem urokowi sluchanej piesni, poruszaly sie, tracone jakby czyjas dlonia z lekka, jakies struny w jego duszy, kwilily cicho, graly... Tymczasem namietny glos Wloszki rósl, poteznial... Wreszcie w pozegnalnym rytmie ostatnie, donosne, slowa piesni zabrzmialy - polaly sie lawa jakby ekstazy, rozkoszy, upojenia, wstrzasnely scianami cichej komnaty, a dobiegly az tu, pod stopy Dzierzymirskiego, i zgasly... Nastala drobna chwilka zupelnego milczenia, poczem, zgluszony nieco oddaleniem, zabrzmial oklask przeciagly, dlugi, szczery... Roman przetarl dlonia czolo i powstal... Trzeba bylo powracac do obowiazków niestrudzonego gospodarza domu. A tak dobrze bylo mu tutaj! Dawno nie pamieta tak cichej, niczem nie zamaconej chwili, bez zgrzytu zadnego, bez rozterki... Rozterka!.. Byla przeciez ona jego zyciem. Tak. Nie tem zewnetrznem, dla ludzi, dla swiata, ale tem prawdziwem, wewnetrznem - dla siebie. Cien smutku powlekl piekne rysy Dzierzymirskiego; rozpamietujac cos, zadumal sie on znowu. Nagle brwi zmarszczyl, i jakby przypomniawszy cos sobie, siegnal szybko do kieszeni fraka, skad wyjal welinowa podluzna koperte. Rzuciwszy uwaznem okiem na wypisany, drzaca reka, dokladny adres, odczytywac go poczal. Byl to zas list do niejakiego pana Wiktora Orleckiego w Paryzu. O pismo to chodzilo Romanowi bardzo od kilku juz tygodni, to jest od czasu, gdy sie dowiedzial, ze wzmiankowany powyzej, Wiktor Orlecki, zamieszkal w stolicy swiata z oszczednosci i musu po stracie -majatkowej, wyniklej, jak mówiono, ze zguby, przed samym terminem licytacyi majatkowej, sumy pienieznej. Opowiadanie to, poslyszane przypadkiem, uderzylo Romana Dzierzymirskiego. Rodziny Orleckich nie znal, szczególów dowiedziec sie nie mógl... Wiadomosc ta jednak niepokoila go; ogarniac go poczela chec niezbadana stanowczego zobaczenia sie, z owym Wiktorem Orleckim, oraz wybadania go zrecznego. I od chwili tej nie znal juz pragnien innych... Wreszcie poznal sie umyslnie pewnego dnia z bogaczem, slawnym odludkiem i dziwakiem, Hugonem Orleckim, jedynym krewnym zamieszkalego, w Paryzu Wiktora, by w jakikolwiek badz sposób móc dotrzec przez niego do nieznanego mu zgola czlowieka, a trzymajacego, moze, kto wie, nic jego wlasnej zagadki! Dzis dopiero, na kilka godzin przed rautem, udalo sie zdobyc list od starego samoluba, dla którego napisanie go nawet bylo ofiara niewatpliwie wielka, zerwal bowiem zupelnie stosunki ze swym krewnym. Pismo to bylo w kwestyi oderwanej calkiem; tresc, poddana przez samego Romana, polecala tylko oddawce w pewnej sprawie wzgledem synowca starego bogacza, posiadajac jednak list ów w kieszeni, Dzierzymirski odetchnal. Latwiej mu juz bowiem bylo, majac sposobnosc poznania owego Orleckiego, potracic w rozmowie z nim o temat pienieznej zguby, którego, jako obcy zupelnie, prawdopodobnie tknac by nawet z nim nie mógl. - Ba!.. jeszcze jeden... - westchnal Dzierzymirski i skierowal sie spiesznym krokiem ku rozbrzmiewajacym juz wrzawa salonom. Tam, po uczcie artystycznej ducha, przechodzono wlasnie do duzej pustej jadalnej sali, by z kolei przystapic do uczty ciala i pokrzepic sie jadlem, za stawionem pokaznie i suto, na olbrzymim podluznym, przybranym kwiatami, stole. Roman stanal w cieniu portyery, u wejscia jednego z ustronnych buduarów, gdzie w tej chwili nie bylo nikogo, i objal spojrzeniem swych gosci. W jego ogromnych salonach bylo juz nieco przestronniej; tu i tam siedziano jeszcze, rozmawiano, lub przechadzano sie swobodniej... Wypuklej wystepowaly teraz wspaniale toalety kobiet, mienily sie teczowymi kolory. Na alabastrowych szyjach, piersiach i ramionach wachlujacych sie zalotnie dam, latwiej mozna bylo dojrzec obecnie wspaniale klejnoty, polyskujace, na równi ze spojrzeniami ich oczu... Na lewo zas, ku sali jadalnej, scisk natomiast panowal. Wiele osób dyskretnie w ostatnim, trzecim z rzedu, salonie, oczekiwalo, rautujac tymczasowo, kolei swej, bo przy stolach biesiadnych pelno juz bylo gosci, posilajacych sie, przewaznie stojac, wystawna, urzadzona na zimno kolacya. Paniom i pannom uslugiwali panowie, jedzac, flirtujac, smiejac sie i bawiac wesolo. Obejmujac sale wzrokiem, dluzsza juz chwile stal tak Dzierzymirski, a na twarzy jego, w slad za pewnym jakby odblaskiem wewnetrznej próznosci, zawital teraz melancholijny cien... - Przyszli tutaj - myslal - tak, stawili sie z róznych obozów, sfer, przybyli i wielcy, i mali, bawia sie obecnie swobodnie, weseli, splatajac zarazem swa obecnoscia dlug grzecznosci swiatowej, zaciagniety u niego - pozyczke moralnych uslug, czynnosci, zabiegów... Ha, zapewne! Lecz gdyby tak oto niespodzianie, nagle, dowiedzieli sie tutaj oni wszyscy, co poza jego, Dzierzymirskiego, powloka sie kryje, gdyby w zawrotna glab duszy jego zajrzeli!.. O, niewatpliwie! Przeczytawszy ukryta tam tajemnice, odwróciliby sie ze wzgarda... Dzierzymirski nieuczciwy? Jak to?.. Prezes, wiceprezes, czlowiek czynu, energii, zelaznej woli, nasz najzdolniejszy, znany i powazany w szerokich kolach miasta?.. Jakas pelna zgrzytów, piekaca ironia rozesmiala sie na glos w duszy Romana. - Ha-ha-ha!.. ha-ha-ha !.. Oszukujesz ich ty!.. Ty, czczony, wielki! Zasypujesz im oczy blyszczacym piaskiem, kpisz sobie w duchu z nich wszystkich!.. Roman wstrzasnal sie... W przywidzeniu naglem ujrzal on te klasy, sfery - tych wszystkich, przechadzajacych sie przed nim, strojnych ludzi, unikajacych jego wzroku, uklonu, uchylajacych sie od podania mu reki, ze wzgarda zimna, sucha na obliczu... I Dzierzymirski, wzburzony nagle, podniósl glowe hardo, wstrzasnal bujna czupryna, sniada twarz jego przybrala wyraz energii, oraz niezlomnej woli, i wyszeptal: - Nie dam sie, nie dam!.. - zacisnal instynktownie piesci i dokonczyl ciszej jeszcze: - Korza sie oni przede mna, kornymi zostana; bo ja tak chce i tak byc musi!.. Dzierzymirski bowiem w tej chwili nie bal sie rzeczywiscie ciemnej, nierozwiazanej jeszcze zycia zagadki - ufal w siebie!.. W ukryciu swem, niedostrzezony przez nikogo, stal dlugo jeszcze... Uspakajal sie stopniowo, a z równowaga umyslowa, wywalczana zwykle wola zelazna - codzienny, tajony przed drugimi, smutek, pelny samowiedzy, po raz setny znowu wstepowal do duszy jego. - Galernikiem jestem!... - szepnal Roman z gorycza. - Nie tym, z pietnem ludzkiej sprawiedliwosci na czole, potepianym, ale moze gorszym jeszcze, bo moralnym - tym, któremu honory pod nogi rzucaja hojnie, a on je z rumiencem wstydu ukryc by rad przed sumieniem, lecz nie moze!. W ciemnie zagadki wpatrzony blednie, wijacy sie bezustannie w ducha rozterce, niewolnikiem blednego kola przeznaczenia wlasnego jestem, bryzgajacym swiatu falszem mego "ja", potrafiacym go odurzyc komedya, grana znakomicie, nie mogacym zas, niestety, zagluszyli tylko - siebie!.. (przypis - tu ksiazka jest spalona, elementy wziete w nawias kwadratowy sa dokonczeniem wyrazu, badz oznaczeniem przerwy w tekscie) I Dzierzymirski przesunal dlon po czole, jakby pragnac zetrzec z niego ostatecznie mysli nieposluszne. Stanal po chwili przed lustrem, rozczesal starannie wlosy i brode, poprawil szczegó[ly swej] toalety, a przybrawszy zwykla codzie[nna poze] oblicza - przestapil sprezyscie próg z[ bu]duaru... Rzucil znowu oczyma po salac[h ]. Druga, czy trzecia partya gosci [ ]raz wieczerze, a tamci, syci, przechad[zali sie po] nim. Nagle ujrzal w dali sylwetke w[ ] szukajacej uparcie wzrokiem kogos ws[zak po] chwili oczy ich spotkaly sie, Ola usmie[chnela sie ] i przyzywac go poczela skinieniem glowy. [Równocze]snie ktos szybko uchwycil za reke Romana. - Qua diable, ekscelencyo!.. - zabrzmial glos Ladyzynskiego. - Co z toba sie dzieje? Kolacya rozpoczeta, pani Ola cie szuka, goscie dopytuja sie o ciebie bezustannie, a tys, jak w wode wpadl... Bój sie Boga, wielki czlowieku, cóz z ciebie za gospodarz domu!?.. - i pan Emil, wziawszy pod reke Dzierzymirskiego, prowadzic go poczal poprzez salony. Roman zas teraz dopiero zdal sobie sprawy dokladnie, jak widocznie dlugo nie bylo go pomiedzy goscmi. - Telefonowano do mnie, interes bardzo wazny!.. Napredce zalatwic musialem korespondencye... - sklamal gladko. - Ach, zawsze z ciebie ten sam interesoman - zasmial sie Ladyzynski - wiesz co ? Ja mysle, ze jezeli tak dluzej potrwa, to i w nocy bedziesz przewodniczyl sesyom, a niby s. p. Napoleon godzin pare tylko spoczywal w objeciach Morfeusza!.. (przypis - druga strona spalenizny) [Rom]an na te uwage nic nie odpowiedzial, bo [ ]go. Panowie i panie przywlaszczali so[bie ]gi nieobecnego tak dlugo gospodarza do[ ]ie z nim w rozmowy, na których dnie, [ ]ryl sie i tu nawet, zrecznie wyzyskujacy [ int]eres osobisty. [Dzierzy]mirski zas, ze zwykla sobie pozorna po[waga ] poddawal sie temu wszystkiemu uprzej[mie rozmaw]ial z ozywieniem i niebawem znikl z oczu, [ ] fala gosci. W tryby swe, kóleczka i kola [ ]ala go znowu machina zycia, scierajac walke [my]sli, wrazenia z przed chwili, barwnym, bawiacym sie "towarzyskim swiatem", tak, jak wczoraj czynila to interesami, sesyami, praca spoleczna, lub czem innem wreszcie... To wlasnie zycie czynne bylo najwiekszem moze czasowem lekarstwem Romana - bylo jego morfina, której za moralna dawka zapominal chwilowo o wszystkiem. Tymczasem czas mknal szybko. Po skonczonej juz zupelnie kolacyi, przez czas krótki do kulminacyjnego punktu ozywienia doszedl raut prezesowstwa Dzierzymirskich... Salony rozbrzmialy zdwojona zabawa i rozmowa. Na wszystkich prawie twarzach widnialo szczere zadowolenie, co w wielkiej mierze zawdzieczano niezmordowanym, goscinnej uprzejmosci pelnym zabiegom Romana i Oli. Eleganckie ich sylwetki, wsród barwnej lsniacej fali zaproszonych osób, migaly szybko, znajdowaly, zdawalo sie, wszedzie, by tylko uprzyjemnic, rozruszac i zabawic wszystkich, umiejetnem przedstawianiem, dobieraniem wzajemnem kól i kóleczek swych gosci. Wreszcie stopniowo, z wolna, w salonach ukazywac sie poczelo coraz wiecej swobodnego miejsca... Wybila gdzies godzina wpól do trzeciej. High life miejscowy pierwszy dalo haslo do odwrotu, za jego przykladem, sladem poszly i sfery inne... Przed domem, oraz na asfalcie obszernego dziedzinca zatetnialy liczne uderzenia kopyt konskich, zamajaczyly ogniki u latarn dziesiatek powozów i karet. Rozjezdzalo sie tlumnie i coraz szybciej. U wejscia wyludniajacych sie coraz bardziej salonów, znowu stali teraz Dzierzymirscy, zegnajac wszystkich serdecznie i grzecznie nad wyraz. - N'est ce pas ? do zahaczenia w Gowartowie?.. - rzucila na pozegnanie Ola odchodzacemu juz w tejze chwili Topolskiemu. - Najmilszym to dla mnie bedzie obowiazkiem!.. - zabrzmiala, w uklonie wytwornym skwapliwa jego odpowiedz. ******************************************* Noc wiosenna, cicha, przez otwarte wszystkich apartamentów okna, zajrzala w swej gwiazdzistej szacie do salonów Dzierzymirskich. Cieplym, rzezkim powiewem zmieszala sie ona z pozostala tu wonia perfum, potu ciala i oddechów ludzkich, - tchnieniem swem dotknela glów siedzacych w zacisznym buduarze Romana i Oli. Ola z luboscia wciagnela w piersi oddech wiosennej nocy, poczem rzekla: - Ach, jak przyjemnie... czujesz, Romciu? Co za mily i swiezy powiew!.. Dzierzymirski, palacy w zamysleniu papierosa, spojrzal na wdzieczna postac zony, opieta zgrabnie w sliczna dekoltowana suknie, i dluzej zatrzymawszy na niej spojrzenie, milczac, z usmiechem skinal potakujaco glowa; po chwili zas rzucil papierosa precz od siebie i przysunawszy fotel blizej do kanapki; gdzie siedziala Ola, polozyl miekka dlon swa na jej malej raczce. - Wiesz, kochanie - rzekl lagodnie i z wolna - ze ja juz jutro do Paryza jechac musze... - Juz jutro?.. - wykrzyknela ze zdziwieniem Ola. - Mielismy jechac razem do Gowartowa - dodala nastepnie z zalem - a ty za granice dopiero pózniej... I oczy Oli pociemnialy nieco, na twarzy zas odbil sie cien widocznego jakby rozczarowania. Dzierzymirski usmiechnal sie na te minke niezadowolona. - Dba jednak o mnie i kocha... - przemknelo mu przez mysl, poczem lagodnie, glaszczac dlonia raczke Oli, mówil pieszczotliwie znów dalej, palily go juz bowiem goraczka: list schowany w kieszeni i nadzieja wpadniecia moze na tak dawno poszukiwany trop. - Wierz mi, zwlekac nie moge, musze jechac natychmiast... Zreszta przyjade do Gowartowa pózniej. - Alez wczoraj jeszcze - zachnela sie Ola - mówiles mi, ze nic tak dalece pilnego nie powoluje cie... - Ho-ho gniewy!.. - zauwazyl lekko i zartobliwie Dzierzymirski. - Cóz to, moze moja pani chcialaby mnie miec tak ciagle ŕ ses trousses?.. - I mówiac to, powstal, zblizyl sie do zony, a ujawszy jej obie dlonie, polozyl je usmiechniety sobie na twarzy i wargami muskac poczal delikatnie, bawiac sie jednoczesnie brzeczacemi na raczkach Oli bransoletkami. - Oj, kotku, koteczku ty mój drogi, kochany! wczoraj... - przedrzeznial z kolei - wczoraj nic nie wiedzialem jeszcze, a dzis... - tu Roman spuscil oczy - na raucie wlasnie uchwalilismy razem z czlonkami nowozakladajacej sie wspólki Przemyslu Fabryczno - Krajowego, ze ja, jako delegowany, musze, jechac czempredzej do Paryza, w celu obejrzenia na miejscu udoskonalen fabrycznych... Roman umilkl, puscil delikatnie dlonie zony i wyjal ruchem szybkim zegarek. - Oho - po trzeciej... Pózno, cherie, juz klasc sie pora - i konczac jakby poprzednia rozmowe, dorzucil: - No, i cóz, moje zycie, widzisz teraz, iz nie jechac jutro nie moge... - Zapewne. Ty zawsze nie mozesz, gdy nie chcesz! No, ale cóz robic... Jedz... Tylko w takim razie prosze mi dlugo tam nie siedziec i pisac listy codziennie. Koniecznie... By nie zapomniec o mnie zupelnie - tu Ola z usmiechem pogrozila mezowi palcem i dodala jeszcze: - bo Paryz - Paryzem, ho, ho, ja znam sie na tem!.. Nie oszukasz mnie tak latwo... - Ale cóz znowu? - zachnal sie Dzierzymirski, ale tym razem zupelnie szczerze. - Cóz za mysli - usmiechnal sie, a potem dorzucil calkiem powaznie: - Wiesz przecie, ze prócz ciebie, zadna na swiecie kobieta nie obchodzi mnie zgola!.. Z wdziecznoscia spojrzala nan Ola. - Wiem i wierze - rzekla - a poniewaz i mnie teskno bez pana mego bedzie, wiec i ja jutro pojade... Zatrzymala sie, spojrzawszy filuternie na meza, cien bowiem mimowolny przebiegl po twarzy jego... - Nie, nie do Paryza!.. - rozesmiala sie szczerze, jakby mysli Romana zgadujac - ale do Gowartowa!.. Usmiechnal sie z kolei Dzierzymirski. - Dobrze! - wykrzyknal wesolo. - Zatem jutro - marsz! Poniewaz zas pociag mój wychodzi pózniej od twego, wysle pakunki nasze przez sluzbe i odwioze cie na kolej powozem. A teraz - ciagnal dalej - spac!... Dobranoc, kochanie, zmeczona jestes. Pocalowal Ole serdecznie w obie rece i czolo - malzenstwo znuzone rozeszlo sie... Niebawem w apartamentach prezesowstwa Dzierzymirskich pogasly wszystkie swiatla. Cisza i uspienie, prowadzac sie za rece, wstapily do rojacych sie tak niedawno od ludzi salonów, buduarów - rozpostarly sie wszedzie i mrokiem sennym otulily wszystko dokola. -------- - Paris!.. Tout le monde descend!.. Paris!.. Okrzyk ten jedrny, donosny, a wyrzeczony najczystszym francuskim akcentem, obil sie o sluch pasazerów pociagu, podjezdzajacego pod oszklone arkady paryskiego dworca, i zbudzil drzemiacego w wagonowym przedziale Dzierzymirskiego. - Par... - ris !.. - zabrzmialo przeciagle raz jeszcze pod samem oknem wagonu i drzwiczki szybko roztworzono nagle... Roman zerwal sie, a pochwyciwszy podrózna torebke, wyskoczyl spiesznie na peron. Bieganina, ruch, zgielk, ogarnely go natychmiast, oszolomily chwilowo calkiem; w pare minut dopiero, zoryentowawszy sie, poszedl Dzierzymirski do rewizyjnej sali, gdzie pobiezna z bagazem swym zalatwiwszy formalnosc, w kwadrans pózniej znalazl sie juz w dorozce, na bulwarach. Zapaliwszy cygaro i rozparlszy sie wygodnie, z przyjemnoscia przypatrywal sie on teraz od bardzo juz dawna nie widzianej nadsekwanskiej stolicy. Srodkiem bulwaru Sewastopolskiego, ulica, wymijaly go ogromne, zielone tramwaje elektryczne, róznobarwne omnibusy konne, ekwipaze, samochody; caly zastep ruchliwy pojazdów tamowal co chwila wir miasta, na sekund kilka wielokrotnie zatrzymywac sie byla zmuszona wiozaca Romana dorozka; policyjna w mantylach ciemnych krzykliwie czynila porzadek - poczem ruszano znowu. A pod wynioslemi drzewami, po bokach, snuly sie pospiesznie przechodniów roje; na werandach mnogich kawiarni, zajmujacych czesc chodnika, pelno bylo równiez i gwarno od konsumentów - plci obojga oraz róznych stanów. I jakis prad kielkujacego, czynnego bezustannie zycia, lecacego na oslep jakby przed siebie, niepomnego bylego, zniklego juz "wczoraj", w ciaglej, spiesznej pogoni terazniejszosci i jutra - bil od tych uganiajacych sie mas ludzkich, zawrotna sila ciagnal jakby ku sobie - pochlanial i wabil... W pluca swe wciagajac bezwiednie tchnienie tego zycia, toczacego sie z loskotem swego perpetuum mobile, Roman dojechal wreszcie do jednego z centralnych hoteli, gdzie rozlokowawszy sie niebawem, znuzony polozyl sie i zasnal. Przespawszy w kamiennym snie zmeczenia dobrych godzin kilka, Dzierzymirski zabral sie energicznie do celu swego tutaj przybycia. Wybiegl na miasto. Dla oryginalnosci i pod wplywem przypomnienia uzywanej za studenckich jeszcze czasów jazdy na "impérial'i" omnibusów, "pan prezes" usadowil sie na dachu jednego z nich i z zadowoleniem, rozgladac sie poczal wokolo. U stóp jego, blisko, w granitowem podlozu toczyla sennie swe ciemne, stalowe fale Sekwana. U jej brzegów w oddali, na lewo, wznosily sie ponure nieco kwadraty wiezyc katedry Notre Dame, w prawo zas majaczyl Luwr olbrzymi. Dalej znów blyszczal ozdobami most Aleksandra III-go, odcinala sie na tle nieba wieza Eiffel - w perspektywie, kopula palacu Inwalidów zlocila sie w promieniach majowego slonca... A po Sekwanie, krazac, uwijaly sie parowe statki, zatrzymywaly sie u licznych przystani, obslugujac bezustannie mieszkanców stolicy. Trzesac niemilosiernie, zóltawy, w trzy siwe konie zaprzezony, omnibus zatrzymywal sie wlasnie na jednym z przystanków, gdy obserwujacy ciagle Paryz Dzierzymirski, zdal sobie nagle sprawe, ze mieszkanie Orleckiego moze byc juz blisko, i poczal schodzic szybko po kretych schodkach, laczacych pietnastocentymowa impériale z trzydziestocentymowym padolem. Znalazlszy sie na bruku, Roman przyspieszyl kroku, i wyminawszy kilka waskich zaulków, znikl w bramie jednego z domów. W chwile pózniej dzwonil na kretych ciemnych schodach starej, jak swiat, kamienicy - u drzwi pomieszkania Orleckiego. Otworzyla mu mloda, fertyczna sluzaca, w charakterystycznym bialym czepeczku na glowie. - Monsieur Orlecki? - zapytal Dzierzymirski. - Sorti et ne reviendra qu'a dix heures du soir - poslyszal zwiezla odpowiedz. Zawiedziony Roman skrzywil sie, z niechecia i zagadnal: - A jutro o której godzinie zastac go bedzie mozna? - O, jutro zgola co innego. W Niedziele pan przyjmuje od drugiej do obiadu - poinformowala przybysza mloda Francuzka. - A zatem przyjde jutro o tejze godzinie - odparl Dzierzymirski, i siegnawszy po bilet wizytowy, oraz list Hugona Orleckiego, wreczyl je sluzacej, - Prosze oddac to panu... Do widzenia!.. - skinal glowa uprzejmie. - Bonjour, monsieur!.. - odwzajemniajac sie dzien dobrym, wedlug miejscowego zwyczaju, pozegnala go dziewczyna usmiechem i zalotnem blysnieciem czarnych oczu. Wydostawszy sie na ulice, Dzierzymirski, niezadowolony ze zwloki, a caly pochloniety nadzieja rozwiazania za pomoca Orleckiego dreczacej go zagadki - szedl naprzód przed siebie odruchowo czas dluzszy. Od otoczenia swego daleki jeszcze myslami, nagle zatrzymal sie jednak, spojrzawszy uwaznie dokola siebie. Znajdowal sie obok filarów wejsciowych Panteonu - przed nim zas w perspektywie juz bliskiej zielenial za krata ogród Luksemburski. Pustymi chodnikami skierowal sie w ta strone; wkrótce byl juz w ogrodzie i isc zaczal bez celu szerokiemi alejami, niebawem zas znalazl sie na obszernym tarasie. Na lewo, w oddali, zamajaczyly wiezyce Obserwatoryum, przed nim wznosilo sie muzeum Luksemburskie. - Wpadne tam i obejrze, co jest!.. - pomyslal, zadowolony nagle na widok gmachu, a poniewaz wejscie do palacu nie bylo od ogrodu, lecz od strony bulwaru S-go Michala, Dzierzymirski skierowal sie boczna aleja parku ku wyjsciu, na prawo. Twarz chmurna, znudzona, okrasil mu usmiech; przestapil sprezyscie próg muzeum i spojrzal jednoczesnie na zegarek - mijala czwarta, podwoje palacu zas zamykano o piatej. - Zdaze chyba zobaczyc wszystko!.. - mruknal, kontent juz tym razem zupelnie, z przyjemnego zabicia czasu. I rzeczywiscie.. Pod wplywem bowiem pierwszego rzutu oka na salon sztuki, Dzierzymirski zapomnial o wszystkiem, co go dreczylo. Znajdowal sie w otoczeniu, ustawionych w pierwszej sali, licznych rzezb nowozytnych... Wiec oto najprzód spojrzenie jego przykula ustawiona na malem wzniesieniu, w poblizu wejscia, rzezba Moreau-Vauthier'a, a byla nia postac naga, lezacej na wznak, w lubieznej pozie i upojeniu, bachantki, z gronem winogron w lewej dloni... Naturalnosc pozy i ruchu, a szczególniej modelowane doskonale cialo kobiece, tetniace po prostu w zimnym bialym marmurze, zarem krwi mlodej - zatrzymalo dluzej na sobie wzrok Romana. Rozgladajac sie, przystajac co chwila, poszedl dalej!.. I niebawem znowu zapatrzyl sie dluzej, tym razem przed przegieta w tyl, w stojacej postawie, i unoszaca sie jakby w przestrzeni, postacia nagiej równiez dziewczyny. Oczy jej byly przymknietemi, twarz owiana mgla uspienia, w reku trzymane chwialo sie kwiecie... Bylo to "Zludzenie" F. Charpentier'a, oddajace subtelnie pochwycona nieuchwytnosc illuzyi, jak sen, jak marzenie, nieujetej - rozplywajacej sie jakby w przestrzeniach... Niezrównanem bowiem oddaniem czaru uspionych pieknych rysów kobiecych, zdawalo sie, ze znajdujacy sie tutaj przedstawiciele rzezby turniej urzadzili sobie. Wsród wielu innych w tymze rodzaju posagów, wyrózniala sie jeszcze rzezba, nader piekna, zatytulowana : "Wspomnienie". Twórca jej byl Mercié Autonin. Przedstawiala ona mlode dziewcze, o rysach drobnych, z glowa przechylona w tyl nieco, z obliczem, tonacem jakby w glebokim, cichym snie. Na kolanach jej, na ziemi - wszedzie, widnialy rozsypane kwiaty; dwa golabki, niosac w dzióbkach równiez kwiecie, lecialy ku niej, rozmarzonej cicho, we wspomnieniu dalekiem... Poswieciwszy wzglednie dosc czasu na rzezbe, Dzierzymirski przeszedl spiesznie do salonów, zawieszonych obrazami, dochodzila juz bowiem godzina zamkniecia. Szybko, jak mógl najuwazniej, poczal ogladac obrazy wszystkie; w ten sposób dobiegl do sali ostatniej. Poczem, wolniej nieco, powracac zaczal. I teraz w jednym salonie uwage jego zwrócil nader oryginalnie, bo, jakby calkiem po swiecku traktowany, a mimo to nadziemskoscia tchnacy, obraz: "Najswietsza Marya Pocieszycielka..." Z ram patrzyla na widza, natchnionego oblicza, o duzych oczach czarnych, siedzaca postac Niebios Królowej... Na kolanach Jej, rzucona na kleczkach, oparla sie kobieta, z twarza ukryta, z rekoma zalamanemi, w bezbrzeznym bólu, szukajaca na lonie Swietej Maryi pocieszenia! U stóp tych dwóch postaci kobiecych - ponizej, lezalo wdziecznie uspione dzieciatko, snilo, osypane cale, obrzucone puchem bialych róz snieznych, w rozkwicie... Dzierzymirski, zachwycony wdziekiem i poezya, bijacemi z obrazu tego, pedzla "Bouguereau"; po chwili znów pospieszyl dalej. Naraz zatrzymal sie ponownie. Ujrzal bowiem naprzeciwko siebie obraz dosc duzy, przez Detaille Edwarda. Nosil miano "Le ręve (Sen)". Na olbrzymiem oto polu, otuleni plaszczami, z czapkami nasunietemi na czolo, pokotem, jeden obok drugiego, leza setki odpoczywajacych, pograzonych we snie zolnierzy... Poranek cichy; niebo hen! daleko zarózawia sie leniwie jutrzenka, - wsród spiacych ludzi blyszcza w szarem switaniu rzedem poustawiane, ulozone w kozly bronie, a gdzies z boku, blisko, dogasa juz ognisko... Lecz cóz to za cienie majacza tam, w górze, nad nimi? To góra, w oblokach, plynie mgla przesloniety jakis hufiec inny, zwyciezki - mar i duchów, nie ludzi!.. Grzmi tam muzyka, bebnia, strzelaja, proporce sie chwieja, choragwie szumia... tamci, tam, zwyciezaja niezawodnie!.. I ponad glowy uspionych zolnierzy, których potwór wojny moze juz jutro pochlonie, przesuwa sie, jak marzenie, uludne widzenie ostatnie: oni spiac, widza siebie, jak zwyciezaja, pelni chwaly!.. To sen... Piata wybila glosno w salonach sztuki, i Dzierzymirski opuscic musial muzeum. Niebawem znalazl sie na bulwarach Paryza i równoczesnie instynktownie poczul glód. Wloch z matki i dusza cala artysta, mysla wspominal on jeszcze widziane przed chwila dziela sztuki i pogodnem spojrzeniem ogarnial biegnace wokolo siebie tlumy, przepelnione kawiarnie i huczace pojazdy. - La Presse!.. La Patrie... La Pres-se!.. - krzyczano mu nad uchem na wszystkie strony; w restauracyach, na platformach, spozywano juz posilek, popijano wino, absynt i inne wyskokowe napoje - caly Paryz obiadowal. Na swiezem powietrzu, przy jednym z takich stolików, zachecony przykladem, zasiadl i Roman, a kazawszy podac obiad, zapalil swobodnie cygaro. Niebawem przyniesiono pierwsza potrawe. Wsród przelewajacego sie kaskada paryskiego zycia i huku ruchliwej stolicy, Dzierzymirski spokojnie zaczal spozywac zupe, sluchajac ciekawie, z usmiechem, glosnych rozmów swych przerozmaitych sasiadów i charakterystycznych czestokroc ich bulwarowych dowcipów. *** Punktualny, pomiedzy druga, a trzecia po poludniu, wchodzil nazajutrz Roman do mieszkania Orleckiego. Sluzaca wprowadzila go natychmiast do saloniku, zaledwie jednak wszedl tam, roztworzyly sie juz zamaszyscie boczne drzwi komnatki i w ramie ich ukazal sie mezczyzna rosly, blondyn; lysawy i dosc otyly, o siwiejacym, z polska podkreconym, wasie. - Jakze mi milo... Jak milo miec w swoich progach tak dostojnego goscia... rodaka!.. - zaczal od proga, z polska szczeroscia i uprzejmoscia w glosie, roztworzyl przytem machinalnie ramiona, jakby chcial do piersi przycisnac niemi przybylego, po chwili opamietal sie jednak i wyciagajac uprzejmie prawice; czysto juz tylko salonowym gestem, przedstawil sie: Orlecki... Wiktor... - siostrzeniec Hugona. - Nie uwierzy pan - ciagnal natychmiast bardzo grzecznie - jaka rzetelnie prawdziwa radosc uczynil mi list stryja i zapowiedz tej panskiej wizyty... Prosze, niech pan prezes siada!... Prosze bardzo... I Orlecki wskazal, z grzecznoscia, fotele, widzac zas zdziwienie na twarzy Romana, na dzwiek tytulu "prezesa", usmiechnal sie, odgadlszy mysl goscia. - Dziwnem sie panu prezesowi, jak widze, wydaje - przemówil, - ze tytuluje go... Cóz to, przypuszcza pan moze, - ciagnal dalej, ze swada, - ze my tu na obczyznie nic nie wiemy, kto w kraju u nas przoduje? Przeciwnie, przeciwnie! - sledzimy goraczkowo i z uwaga ruch naszych ziomków, wspólbraci !.. A jakze... a jakze!.. Ja sam osobiscie trzymam wiele gazet polskich, wiem o wszystkiem, a z nazwiskiem panskiem - tu sklonil sie grzecznie w strone Romana - spotykalem sie w nich tylokrotnie, ceniac zawsze ruchliwosc pana prezesa i oddaniu sie jego spoleczenstwu naszemu... Umilkl, a po chwili - Ale!.. przepraszam bardzo!.. Pan prezes wszak pali zapewne?.. sluze natychmiast - i zerwal sie miejsca, przynoszac wkrótce Dzierzymirskiemu pudelko papierosów. Roman siegnal po jednego z nich i baknal niewyraznie: - Dziekuje bardzo!.. Obserwujac wciaz ciekawie, spod oka swego gospodarza, chcial przytem juz przemówic, lecz pelny bezustannej uprzejmosci Orlecki przerwal mu zanim usta otworzyc zdolal: - A moze cygarko?.. Przepraszam stokrotnie... Za chwile! - i nie czekajac odpowiedzi, znikl za drzwiami przyleglego pokoju, Dzierzymirski zas usmiechnal sie. Poczciwy czlowiek jakis - pomyslal - i choc, zdaje sie, blagier nieco, lecz szczery i z gatunku nieszkodliwych. Dowiem sie prawdopodobnie, czego chcialem... Ledwie Roman okreslenie to w umysle sformulowac zdolal, gospodarz domu stal juz przed nim, podajac szerokie puzderko cygar. - Doskonale - pochwalil - prawdziwe pruskie... O, bynajmniej nie tutejsze, które sa po prostu ohydne - zaopiniowal. - Dziekuje bardzo. Pan tak laskaw... - poczul sie w obowiazku odrzec Dzierzymirski, powstawszy zarazem z miejsca swego. - O, panie prezesie! - pospieszyl, z odpowiedzia, Orlecki, - Siadac prosze en bons amis... Ot -tutaj... - wskazal na kanapke - wygodniej bedzie! - i zapaliwszy równoczesnie zapalke, zblizyl plomien do koniuszczka cygara Dzierzymirskiego. - Merci!.. - sklonil sie tenze raz jeszcze, i wypusciwszy kóleczko dymu, odezwal sie wreszcie, skorzystawszy z sekundy milczenia goscinnego gospodarza. - Czytal pan list stryja, pana Hugona, wszak prawda?.. Wiadomy panu wiec zatem cel mego tu przybycia... Nie znajac nikogo w Paryzu, zdecydowalem sie prosic stryja panskiego, o tarte d'entree do pana... - Och, i bez tego, panie prezesie - przerwal Orlecki - kazdego rodaka witamy tu z calego serca! Tembardziej zas pana prezesa, tak w kraju zasluzonego... - Ach, tak, nie watpie - z wolna potwierdzil Roman - lecz i mnie chodzilo równiez - tu usmiechnal sie z lekka - o specyalna protekcye do kogos, by potrafil ulatwic wiadoma nam sprawe przemyslowa... - A tak, tak! - przerwal znów Orlecki, niezadowolony jakby, ze poruszano te kwestye. Pan prezes radby obejrzec drobiazgowo i gruntownie urzadzenia fabryk tutejszych, przy mojej pomocy... Owszem, postaram sie, panie prezesie, choc uprzedzic musze, ze ja... - zatrzymal sie - nie mam tak rozleglych stosunków ze sfera handlowców... to jest, chcialem powiedziec... ze sfera fabrykantów... przemyslowców... Paryza... panie dobrodzieju... Jednakze... - tu zajaknal sie, zaplatal w swem przemówienia Orlecki i zamilkl, widocznie zmieszany. Usmiech niedostrzegalny okolil waskie usta Romana. - To nic nie szkodzi - odparl. Mam nieplonna nadzieje, iz razem z panem damy sobie z tem wszystkiem rade... Zreszta, to chyba drobnostka. Chodzi zaledwie o jakies dziesiec fabryk tylko... Roman zatrzymal sie i zapytal jeszcze, chcac konsekwentnie doprowadzic do konca zmyslony swój interes i misye: - Wszak fabryki owe wymienione sa w liscie pana Hugona... - Tak jest, tak jest... w istocie...- potwierdzil Orlecki i zajaknal sie znowu. - To dobrze, móglby mi moze szanowny pan powiedziec, czy wlasciciele ich znani sa jemu?.. Gdzie to zaklady fabryczne znajduja, w jaki sposób, oraz kiedy obejrzec je mozna by bylo?.. - Nic doprawdy nie moge jeszcze panu prezesowi w tym wzgledzie powiedziec - odrzekl Orlecki i dodal natychmiast: - Co sie tyczy, czy znam wlascicieli, to... prawdopodobnie... Zreszta zna sie tutaj osób tyle... - zatrzymal sie. - Tylko, vous savez, panie prezesie... otrzymalem list dopiero wczoraj - urwal, i dokonczyl po chwili - wiec, vous comprenez, czasu nie mialem... - Alez naturalnie!.. - pospieszyl z uspakajeniem Orleckiego Dzierzymirski. - Ja tylko dlatego sie pytam, iz to jest celem mego tutaj przybycia, i ze to mnie nader interesuje, jako delegata nowa zakladajacej sie u nas w kraju wspólki Handlowo-Przemyslowo-Fabrycznej... - A tak, slyszalem,.. Czytalem nawet o tem gdzies w gazetach - odparl, z przekonaniem Orlecki. - Klamie, jak z nut - pomyslal Dzierzymirski, i usmiech dyskretny ponownie przemknal po ustach jego. Zaciagnal sie jednoczesnie cygarem i wpatrzyl badawczo w Orleckiego. - Bonne pâte d'homme... - myslal zarazem - ale jak tu zaczac o tych zgubionych pieniadzach? Tymczasem, nielubiacy milczec Orlecki, widocznie równiez pragnacy zrecznie odwrócic rozmowe, juz mówil: - Pan prezes zapewne nie po raz pierwszy i na dluzej przybyl do Paryza, nieprawdaz?.. - Och, tak... - odruchowo potwierdzil Roman, nie myslac o tem, co mówi. - No, to mam nadzieje - opowiadal uprzejmy gospodarz dalej - ze bede jeszcze mial okazye przedstawic panu prezesowi moja zone i córke... Dzis pojechaly do Versailles. Panu prezesowi wiadomo zapewne, iz w pierwsza niedziele kazdego miesiaca puszczaja wode ze wszystkich fontann w Wersalskim parku... Widok zaiste bywa wówczas wspanialy. C'est charmant!.. - zatrzymal sie chwile i siegnal po zegarek do kieszeni. - O! trzecia juz dochodzi... Niebawem wróca... Dzierzymirski tymczasem, sluchajac, nie sluchal, pograzony wciaz w myslach. Naraz twarz sniada jego ozywila sie, przelecial po niej promien... Strzepujac delikatnie popiól z cygara, przemówil z wolna: - Prosze pana... - zatrzymal sie. - Za niedyskrecye popelniana moze, najmocniej przepraszam... Czyzby pan nie byl rad powrócic do kraju.. I Dzierzymirski badawczo spojrzal w twarz Orleckiemu, czekajac odpowiedzi, jednoczesnie myslal. - Kazdy Polak na obczyznie teskni za krajem, pewnik; dlaczegobym ja nie mial uzyc tego sposobu do osiagniecia mego prywatnego celu? No, zobaczymy... Orlecki zas juz mówil: - Czy ja nie pragnalbym powrócic do kraju? Alez, panie prezesie, to moje najgoretsze zyczenie! pragnienie zony mojej, córki - codzienne marzenie nas wszystkich! - dokonczyl, z zapalem. - No, dobrze, mam cie!.. - przelecialo przez umysl Romana. - Czy wolno zapytac jeszcze - przemówil - o rzecz jedna, a mianowicie... Czy zyczenie to panstw - marzenie - poprawil, z usmiechem - ma juz dotad jakie pewne i konkretne podstawy?.. Orlecki na te slowa spuscil wzrok ku ziemi. - O, bynajmniej - odparl... - Tam, w kraju, stosunki zerwalem wszystkie prawie... tu zas zawiazalem niektóre, potrzebne mi. Mam poza tem stale zajecie, przynoszace mi dochód pewny... - Tak, tak, zapewne, rozumiem - przerwal szybko Dzierzymirski - wchodze w polozenie i przepraszam bardzo za me pytania... - dokonczyl grzecznie, a widzac równoczesnie na twarzy gospodarza zaklopotanie widoczne... - Nie ma za co jechac nieborak - to jasne, i zyc by z czego nie mial -wsród swoich - pomyslal i w tejze chwili zapytal: - Lecz gdyby tak trafila sie na przyklad szanownemu panu okazya dobra do objecia w kraju zyskownej posady? Przypuszczam, ze w takim razie przeszkody do wyjazdu nie byloby zadnej?.. - No, zapewne... Lecz o tem i myslec niepodobna, nie posiadam bowiem juz zadnych w kraju stosunków - powtórzyl Orlecki, ze smutkiem. - A pan Hugo, krewny panski?.. - zagadnal Roman. - Och... ten... - przeciagle odparl gospodarz, z niechecia wyrazna, i z wybuchem szczerosci naglej, rzekl z gorycza: - Stryj Hugo od czasu, jakem emigrowal i wiesc mi sie w zyciu przestalo, znac mnie juz nie chce, ani wiedziec nic o mnie... Dziwie sie nawet niewymownie, iz raczyl napisac pod moim adresem, w interesie prezesa, slów kilka... Na twarzy Orleckiego, przy tych slowach, osiadl cien, po chwili dorzucil: - Zwykla kolej ludzka... nic dziwnego. Swiat pamieta o tych tylko, którym sie powodzi. Dzierzymirski wpatrzyl sie uwaznie w Orleckiego; ostatnie slowa, wypowiedziane przez niego, odkryly mu utajona strone zycia siedzacego przed nim czlowieka - nieszczescie, gorycz skryta, a powodów jej lacno domyslil sie Roman. Pomimo woli, zal mu sie Orleckiego zrobilo. - To szkoda jednak - przemówil z wolna - ze panowie mieszkaja tak od siebie z daleka... Pan Hugo, choc odludek i egoista, poza tem jednak czlowiek nieposzlakowanej opinii i nadzwyczaj przy tem wplywowy i bogaty. Orlecki na te slowa uczynil niewyrazny ruch reka; - nastala chwila milczenia. - Wypada mi raz jeszcze przeprosic stokrotnie pana - odezwal sie znów pierwszy Dzierzymirski - ze osmielam sie wkraczac w stosunki jego, tak osobiste, lecz po pierwsze wyjatkowe polozenie nasze tu, na obczyznie, jako rodaków, sklania mnie do tego; po drugie zas, ze w tym wzgledzie moze moge stac panu uzytecznym... Orlecki, zdziwiony, spojrzal na Romana. - Tak jest - rzekl Dzierzymirski, z usmiechem - cózby szanowny pan bowiem powiedzial na to, gdybym... -- tu zatrzymal sie sekunde - ulatwil mu... - Dzierzymirski przy tem zaakcentowal wyraznie ostatnie wyrazy - powrót do kraju... Stosunkami zas dal mu jaka posade korzystna?.. - Alez, panie prezesie! - wykrzyknal Orlecki, i zerwawszy sie z fotelu, uchwycil dlon goscia swego, sciskajac ja serdecznie.. - Wdziecznosc moja i sercu memu bliskich nie mialaby granic!.. Lecz doprawdy, nie pojmuje... nie rozumiem!.. - urwal wzruszony... - Skad taka laska pana prezesa dla mnie?... Wszak poznalismy sie tak niedawno! - dokonczyl i zamilkl, nie wiedzac snac, co powiedziec, jak sie obrócic i znalezc w sytuacyi, tak dlan niespodzianej... Roman tymczasem powstal równiez z miejsca, i oddawszy serdecznie uscisk Orleckiemu, po przyjacielsku ujal go za ramie. Przeszli po pokoju tak razem kroków kilka, poczem Dzierzymirski, wciaz idac pod reke z Orleckim, rzekl calkiem swobodnie: - Przyznaje, poczulem do szanownego pana szczera sympatye, rozumiem przy tem w zupelnosci polózenie jego tutejsze, i gotów jestem uczynic dla niego wiele... - Dziekuje, po tysiac razy dziekuje! - uscisnal Orlecki serdecznie trzymane ramie Romana, z równowagi caly wyprowadzony. Dzierzymirski mówil tymczasem dalej, pomny celu swego: - Lecz daruje pan rzecz jedna... Nim przystapimy mianowicie do obchodzacej pana sprawy, wiedziec musze dokladnie - Roman zatrzymal sie - zupelnie szczególowo - poprawil - przebieg dotychczasowego jego zycia. Nic w tem dziwnego z mej strony, wszak prawda?.. Znac mam przyjemnosc szanownego i kochanego pana od tak bardzo niedawna! - dokonczyl, z przyjaznym usmiechem, i jak najnaturalniej na pozór. - Alez, rzecz prosta! Tajemnicy w tem zreszta nie ma zadnej! - odparl Orlecki szybko, przekonany zupelnie. - Opowiem prezesowi wszystko natychmiast! - ciagnal dalej rozradowany. - No, to siadajmy!.. - rzekl wesolo Dzierzymirski. Usiedli jeden naprzeciw drugiego. Roman wpatrzyl sie badawczo w twarz Orleckiego, a w oczekiwaniu zwierzenia, którego w duszy tak bardzo pragnal, twarz mu pobladla mimo woli, aksamitne zas spojrzenie ciemnych oczu stalo sie bardziej jeszcze przenikliwem i rozumnem. - Slucham pana - rzekl powaznie. Usmiechniety, radosny, poprawil sie Orlecki na krzesle, i siegnawszy po cygara, zapalil jedno, w roztargnieniu czestujac niemi Romana. - Dziekuje, pale jeszcze - usmiechnal sie niedostrzegalnie Roman, i spojrzal z pod oka na gospodarza. - Rôti ŕ point! - zadecydowal w mysli sarkastycznie. - A, przepraszam! -odrzekl Orlecki i mówil dalej: - Otóz, co do mego, technicznie tak zwanego curriculum vitae, postaram sie opowiedziec je prezesowi w kilku slowach. Rzecz ta przedstawia sie zatem jak nastepuje: - Urodzony lat temu, czterdziesci i siedem, dobiegam juz bowiem piecdziesiatki - usmiechnal sie - z ojca Ryszarda i matki Józefy z Lancjarskich de domo, przepróznowalem, ksztalcac sie w domu, do lat pietnastu... Potem oddano mnie do Jezuitów, nastepnie konczylem uniwersytet w Bonn, nad Renem, i wróciwszy do kraju, objalem klucz majatkowy, dziedziczny Orlin... - Bywajac w, swiecie przez lat kilka, starajac sie o pierwsze w kraju partye, zyjac nieco szeroko, stracilem majatek... Nastepnie spotkalem dzisiejsza zone moja, z domu hrabianke Bozkowska... Przez z - usmiechnal sie Orlecki, - bo sa i Borzkowscy przez rz, bez tytulu i nie pochodzacy wcale z karmazynów - zwyczajne szaraki - objasnil. Dzierzymirski w tem miejscu usmiechnal sie poblazliwie - sarkastycznie, lecz sluchal w milczeniu dalej. - Pobralismy sie, - ciagnal tymczasem Orlecki - i osiadlem na roli, juz nie jako pan, ale jako skromny obywatel na kilkudziesieciu wlókach ziemi, i naturalnie, z czasem zerwalem przy tem zupelnie dawne swiatowe stosunki... Gospodarowalem sobie tak cicho lat kilkanascie, stalem sie domatorem - przeksztalcalem stopniowo, o ile moglem, w czcigodnego pana sasiada... Wreszcie, niestety, jak piorun z nieba, spadlo na mnie zdarzenie pewne... Nie wspomozony przez nikogo, sprzedac musialem dobra, i przybylem tu - za chlebem!.. Orlecki umilkl na chwile, poczem, dodal nieco smutnie : - Jak najpiekniejsza od slonca plowieje materya, tak i najbarwniejsze zycie blaknie od nieprzychylnych ciosów zycia. Szarzyzna ono dla mnie dzisiaj - trudno! - westchnal, i zamilkl znowu. W nadziei, iz dowie sie jeszcze oczekiwanego przezen "clou" historyi tej calej, milczenia tego nie przerywal Dzierzymirski. Po dluzszej jednak chwili, widzac, ze Orlecki, pochloniety myslami, zapominac zdaje sie nawet o jego obecnosci, zagadnal uprzejmie: - I jesli wiedziec wolno, cóz dalej? Jakby ze snu jakiego dalekiego zbudzony, Orlecki podniósl powoli posmutniale oczy na Romana. - Nic! - odrzekl bezbarwnie, glosem twardym. - Byc nie moze? - zadziwil sie Roman, jak mógl najszczerzej. - I pomyslec - ciagnal swobodnie - ze ja tam w kraju tyle przeróznych rzeczy o panu slyszalem... Urazony jakby tem, co uslyszal, Orlecki zapytal z kolei sucho: - No, i cóz takiego, ciekawym, wymyslila na mnie luba opinia, czy wiedziec moge? Roman niecierpliwie poruszyl sie na krzesle. - Cóz u licha! - pomyslal - czynie dotad tyle, i prawda wciaz wymyka mi sie sprzed nosa... Po chwili zas, jak gdyby nagle na cos zupelnie juz stanowczo zdecydowany, odpowiedzial z wolna, przetarlszy przytem reka czolo: - Och!.. potem o tem... Teraz znowu powrócic musze do jadra zajmujacej nas kwestyi. Pragne dac panu posade... Czy wolno zapytac - jakie sa jego mocne - zaakcentowal - kwalifkacye fachowe?.. - Fachowych scisle zadnych - przerwal niezadowolonym troche glosem Orlecki. - Posiadam jednak jezyki: angielski, francuski, rosyjski i niemiecki, oraz zdobyte praca i praktyka obecna - rachunkowosc i buchalterye - w banku, gdzie urzeduje i skad w razie potrzeby otrzymac moge swiadectwo odpowiednie. - A! - zadziwil sie mimo woli Roman - to dobrze... to bardzo dobrze... Wzrok jego przy tem, z zadowoleniem objal dluzsza chwile cala postac Orleckiego, mówiac do siebie mimo woli wyraznie; - Patrzcie?.. nie spodziewalem sie!.. - Zatem - odezwal sie niebawem - objac moze szanowny pan inna, lepsza nawet posade od tej, która przeznaczalem w mysli dla niego. - Cóz to za miejsce? - zagadnal Orlecki. - Une place de confiance...- wycedzil z wolna Dzierzymirski. - Przy tem równoczesnie jedno z wyzszych przy korespondencyi i buchalteryi w Banku Komercyjno-Przemyslowym, otworzyc sie majacym za miesiecy kilka... Do komitetu naleze, odmówic mi nic nie moga... Skoro zas pan w tej wlasnie dziedzinie juz posiada praktyke pewna, tem lacniej wiec wybór mój zatwierdza... Roman skonczyl i spojrzal znów spod oka na obywatela - emigranta. Zdziwienie radosne bilo z twarzy Orleckiego. - No, teraz chyba wyspiewasz mi wszystko - pomyslal Roman, w duchu. - Pensya znaczna - ciagnal dalej calkiem obojetnie, - ile, nie wiem jeszcze na pewno... W kazdym razie tysiecy kilka .. - urwal niedbale. - Alez to miejsce idealne! - wykrzyknal zywo Orlecki. - Dziekuje po raz wtóry! - uscisnal dlon Romana. Dzierzymirski uczynil wysilek nad soba, by nie zdradzic sie przypadkowo nerwowem glosu brzmieniem i przemówil: - Tylko zachodzi tu jeszcze kwestya jedna... A mianowicie - zawahal sie... - Bo to, widzi szanowny i kochany pan, ci panowie, tam, w Zarzadzie, sa bardzo trudni... Czepiaja sie byle czego... I znów Roman mówic przestal, poczem zas, poirytowany nagle, ze bedzie zmuszony isc prosto do celu i palcami dotykac kwestyi, która zrecznie obejsc zamierzal, wyrzucil z siebie twardo: - Mówiono mi tam, o jakichs pieniadzach, zgubionych przez pana, nieodnalezionych, czy cos tam podobnego... Pojmuje pan zatem, ze ja, protegujac - zatrzymal sie Roman sekunde, i uprzejmie nieco dorzucil, z wymuszonym usmiechem. - Powiedziec musze wszystko, wszak pan to rozumie chyba?.. Nic zas o tem dotad szanowny pan mi nie mówil... - Alez nie powiedzialem? - obruszyl sie urazony widocznie Orlecki. - Bo uwazalem to, jak i uwazam dotad, za sprawe czysto osobista... - Masz tobie! - omal ze nie wykrzyknal Dzierzymirski, ze zloscia, lecz opamietal sie w pore, i zapytal w slad za tem spokojnie, wpadlszy zarazem na pomysl przebiegly. - No tak, zapewne... Czyjez to jednak pieniadze byly?.. - Aaa! - wyrwalo sie z ust Orleckiego natychmiast, i powstawszy gwaltownie z krzesla, wykrzyknal: - To prezesowi tak powiedziano!.. Rozumiem teraz i przepraszam... Lotry dopiero, infamisy!.. - wyrzucil z siebie z oburzeniem. Dzierzymirski spiesznie polozyl swa kobieca miekka dlon na zylastej rece szlachcica i pomimo woli rzucil niecierpliwie: - Ja równiez bardzo przepraszam! - zawahal sie - i slucham..: - dokonczyl. Orlecki usiadl, wzburzony jeszcze odsapnal i przemówil: Powiesz mi pózniej, prezesie kochany, kto mnie tak oszkalowal. Pierwsza rzecz, gdy do kraju powróce, wyzwe go na pojedynek, jak mi Bóg mily, a teraz sluchaj: - Bylo to tak: Posiadalem majatek na Litwie, gdzie, jak wiadomo, hipoteki nie ma, ni Towarzystwa Kredytowego... Sa tam tylko tak zwane "Banki Ziemskie", które w razie nie uiszczenia sie z wyplaty na termin, egzekwuja bardzo szybko... Otóz w jednym z banków owych mialem gruba pozyczke... Minal termin jeden, drugi, trzeci, placilem malo, zebraly sie zaleglosci, wystawiono mi dobra na sprzedaz... Zaplacic musialem zaleglosci - razem dwanascie tysiecy... Nie mialem ich, pozyczylem wiec sume zadana u paru osób i w drodze, gdym jechal placic na miejsce, w ostatniej niemal chwili pieniadze te zgubilem... Majatek mi naturalnie sprzedano... - To bolesna prawda!.. Chyba pan prezes przysiegi zadac ode mnie nie bedzie, a zreszta?.. Gotowym! - i Orlecki powstal uroczyscie... - Ale, cóz znowu?.. - rozlegl sie w milczeniu suchy glos Dzierzymirskiego, a slowa te, wymówione zimno, zabrzmialy niemilym dla ucha dzwiekiem: Od chwili bowiem, gdy z ust Orleckiego padla cyfra "dwanascie tysiecy", Roman zmienil sie calkiem. Giestem, pelnym zniechecenia, wypuscil z rak trzymane cygaro, twarz zas, przybrawszy wyraz obojetny, chlodny, poorala sie w drobne zmarszczki. Wiec ponownie oto rozprysla mu sie w palcach mydlana banka!.. Zycie, z przerazajaca logika dawalo mu do zrozumienia, ze kpic z usilowan jego nie przestaje... I drwina ta nowa, szydercza, zranila go bolesnie, jednoczesnie zas gniew niewytlumaczony, instynktowny, zawrzal w Dzierzymirskim. Cóz go, zaiste obchodzic mógl Orlecki, historye i przysiegi jego? - Osiol!.. Mysli moze - rzucil w duchu gniewnie - ze obecnie, kiedy nie dwadziescia siedm, a dwanascie tylko zgubil tysiecy, zajmowac sie nim bede!.. Ba, nie glupim! - i usmiech zly, sarkastyczny wykrzywil waskie usta Romana. Powstal sztywno, majac zas juz z wieloletniej swej praktyki na ustach gotowy do pozbycia sie ludzi zdawkowy komunal, wyciagnal reke na pozegnanie... Lecz oto niespodzianie fakt na pozór drobny pomieszal mu calkiem szyki - zadzwoniono. Gadatliwy Orlecki, rozpoczynajacy wlasnie, malo juz obchodzacy teraz Romana, dalszy ciag swych zycia kolei, przeprosiwszy, wybiegl do przedpokoju, w slad za tem rozlegly sie dwa glosy kobiece, szelest okryc i sukien damskich. Rozbierano sie, potem szeptac zaczeto, po chwili zas znów dwa wykrzykniki zdziwienia i radosci obily sie o sluch Dzierzymirskiego. Slyszac je, skrzywil sie Roman nieznacznie, chrzaknal i znudzony zblizyl sie powoli ku oknu salonika. Nie trudno bylo domyslec sie, ze tam, w przedpokoju, ten "poczciwy" Orlecki wygadal juz rodzinie swej niemal wszystko. - Wpadlem! - pomyslal Roman, i zdenerwowany, stuknal palcami w powietrzu. Drzwi zas poza nim roztwieraly sie juz spiesznie. Odwrócil sie. Naprzeciwko niego szly dwie kobiety, zarózowione, usmiechniete. Jedna z nich, starsza, brunetka, piekna jeszcze, dobrze zakonserwowana, - druga, dziewcze mlodziutkie, szesnastoletnie zaledwie moze, hoze i swieze... - Prezes Roman Dzierzymirski, nasz obecny zbawca, opiekun, a jak ci mówilem przed chwila, najszlachetniejszy z ludzi, których dotad w zyciu poznalem! - przedstawil szumnie Orlecki goscia zonie, glosem cieplym, jakby wzruszonym jeszcze od doznanych z przed chwili wrazen. Sklonil sie Dzierzymirski, a na dzwiek ostatniego zdania lekki rumieniec pokryl mu lica. Wstydzil sie za swe mysli - za siebie... Tymczasem ruchem wspólnym, uprzejmie wyciagnely sie ku niemu dwie male kobiece raczki. - Bardzo mi milo poznac pana, bardzo milo! - mówila, sciskajac dlon jego, pani Orlecka. - Tembardziej, ze jak mi wlasnie maz powiada, pan prezes staje sie aniolem opiekunczym naszych losów, przyszlosci - zwiastunem, iz zobaczymy kraj nasz, za którym ciagle tak bardzo tesknimy! - konczyla wzruszona. - Moja córka, Mita - przedstawila z kolei Romanowi mlodziutka panne. Dzierzymirski trzymal, sciskal wlasnie w dloniach drobna jej raczke, a choc nie powiedzialo mu dziewcze nic zgola, z uscisku jednak przyjaznego, cieplego, ze spojrzenia jasnych, niebieskich oczu, w których czytaly sie w owej chwili wdziecznosc bez granic, radosc i nadzieja - poczul Roman, iz okrucienstwem niemilosiernem byloby teraz z jego strony cofniecie obietnicy. I jednoczesnie reakcya nagla wstapila wen. Jakis przyplyw jakby dobroci zalal mu dusze, serce; zarazem zas pomyslal: - Nazwano mnie "najszlachetniejszym", ha-ha-ha!.. Ironii moze w tem wiele, ale... jednak... dlaczegózbym i ja czasami nie mial byc szlachetnym? A poza tem, cóz de facto winien ten oto Orlecki, ze nie jest tym wlasnie, którego tak szukam bezowocnie?.. Jestem wplywowym, silnym, dlaczegóz wiec nie dopomóglbym czlowiekowi, pokrzywdzonemu badz co badz przez nieznanego pieniedzy jego znalazce, tak, jak pokrzywdzonym jest moze przeze mnie równiez i ten osobnik nieznany - "mój!.." I starczylo w slad za tem jednej chwili, by w glowie Dzierzymirskiego powstal plan gotowy. - Cieszy mnie niewymownie, ze los pozwala mi stac sie - tu zwrócil sie, z usmiechem, ku pani Orleckiej - Aniolem Strózem tego domu... Dzis zaraz zatelegrafuje do panów z komitetu nowego banku o kandydaturze pana - wskazal nieznacznie Orleckiego ruchem glowy. W milczeniu, wzruszony szlachcic uscisnal dlon Dzierzymirskiego. Ten ostatni zas zastanowil sie chwile... Kiedy czynic cos, to czynic zupelnie i wszechstronnie, - pomyslal, a siegnawszy do kieszeni, dyskretnie poczal dlugo szukac czegos w portfelu... Znalazlszy wreszcie tam przekaz na okaziciela w "Credit Lyonnais", wskazujacy sume dwóch tysiecy franków, rzekl swobodnie: - Choc to niegrzecznie bardzo z mej strony tak zaraz niemal po poznaniu opuszczac panie, - sklonil sie uprzejmie w strone dwóch kobiet - jednak panie wybacza, uczynic to bede zmuszony, i... - Alez, cóz znowu... - obruszyla sie Orlecka. - Obiad , podadza w tej chwili, prosimy bardzo... Mito! - zwrócila sie do córki - kaz dawac!.. - Dziekuje serdecznie! - sklonil sie z usmiechem Dzierzymirski w strone mlodego dziewczecia. - Wychodze natychmiast, a to z powodu naglacych spraw, które nieodzownie dzis jeszcze zalatwic musze... - Zegnam panie! - wyciagnal uprzejmie reke do pani domu, a nastepnie do panny. Ta ostatnia podala mu ja, z niewyslowionym wdziekiem i cicho rzekla: - Przyjm pan, panie prezesie, i ode mnie szczere podziekowanie za to, co czynisz dla ojca mego... Jestes szlachetnym, dobrym i wdziecznosc moja nie zapomni panu tego - nigdy!.. - Szczesciem prawdziwem dla mnie, ze i pani bedzie z tego korzystac... Bo, o ile zgaduje, pani tu chyba najwiecej wrócic by rada do rodzinnego kraju?.. - O! tak... - przyznala, z zapalem, szczerze: Wykolysaly mnie nasze lany i lasy, wychowala ta ziemia nasza, tak piekna chyba, jak zadna!.. Z sympatya, spojrzal Roman na dziewcze, i skloniwszy sie raz jeszcze, zwrócil sie z kolei do Orleckiego. - A do kochanego pana to mam jeszcze i interesik drobny... - wzial gospodarza za ramie i poprowadzil ku oknu: - Rzecz przedstawia sie, jak nastepuje - rzekl, o ile mógl, najpowazniej. - Na zasadzie jednego z paragrafów ustawy, urzednikom nowego banku, naturalnie protegowanym, daje sie z góry na instalacye... Kwestye te jednak obmówic trzeba poprzednio na zebraniu. Otóz, poniewaz pan, pomimo, ze bank nie funkcyonuje jeszcze, za miesiac najdalej musisz juz byc na miejscu, a to, w celu ulokowania sie i objecia, de nomine, wakansu ofiarowanej posady, ja zas dopiero za miesiecy kilka tam bede - zatem...- Roman urwal, dobierajac jakby w umysle wyrazów. - Zatem - powtórzyl - awansuje tu kochanemu, panu przekazem, sume wlasciwa... Przypuszczam, bedzie ona odpowiadac mniej wiecej kwocie, która w swoim czasie przyznaja panu na zebraniu Rady... Cóz, zgoda? Dobra mysl mialem? - dokonczyl Roman. - Alez z kochanego prezesa aniol prawdziwy, nie czlowiek!.. - wykrzyknal Orlecki i po staropolsku, uscisnawszy go szczerze, podziekowal, z zapalem. - Klociu, czy slyszysz? - zawolal na zone. Pan prezes na instalacye awansuje mi, przekazem! - i szlachcic poinformowal dobrodusznie, szczególowo malzonke o wspanialomyslnosci Romana. Nastapily w slad za tem ponowne podziekowania, wykrzykniki... Odprowadzony az do drzwi, zegnany serdecznie i czule, Dzierzymirski wydostal sie nareszcie na schody, a potem na ulice, sam pomimo woli wzruszony, z glowa pelna najsprzeczniejszych mysli. Gdy po niejakims czasie, wracajac z wolna do rzeczywistosci, podniósl glowe, spostrzegl w pewnem oddaleniu przed soba zlocona kopule tumu Inwalidów. Tkniety nagla mysla, z miejsca natychmiast skierowal sie ku furtce, a wyminawszy ja i strzegacego wejscia kulawego inwalide, znalazl sie na obszernym placu tumu, odgrodzonego krata od ulic miasta. Wkrótce, po stopniach wschodów wstepowac poczal do wnetrza przybytku, kryjacego w swych murach grobowiec wielkiego Napoleona. W gmachu milczenie i jakby uroczysty powiew jakis potegi niewidzialnej i grozy objal Romana natychmiast. Cichym tylko szmerem rozlegaly sie tu kroki kilkunastu osób... Na dole, w szerokiem, na ksztalt basenu, poglebieniu, drzemal olbrzymi sarkofag, z ceglasto - wisniowego marmuru... Dzierzymirski zblizyl sie do balustrady grobowca, i stanal smutny, cichy... Wobec prochów moznego wladcy poczul sie równoczesnie drobnym, niklym... Huczace jego troki zmalaly równiez - uspakajal sie... I mysli jego nagle wziely równiez obrót zupelnie inny. - Wiec to tu - mówil sobie Roman - lezy zwyciezca z pod Marengo, Ulm, Austerlitz, i.t.d., i.t.d. Wiec tu spoczywaja snem, nieprzebudzonym, wiecznym, prochy tego, wielkiego duchem - malego imperatora!.. Dawno bardzo nie bawiacy juz w Paryzu, pamietajacy go zaledwie w zamglonem tylko wspomnieniu, z minionych lat mlodzienczych, Dzierzymirski, w skupieniu i z nabozenstwem w duszy, wpatrzony, milczacy, z glowa pochylona, zadumal sie przed trumna cesarza Francyi. Wokolo niego z prawej i lewej strony, w wewnetrznym pólkregu tumu, widnialy wklesle poglebienia, z grobowcami malymi; przed nim zas, poza drzwiami do grobu, wznosil sie rozpiety na krzyzu Syn Bozy umeczony... Dzierzymirski po chwili ocknal sie z zamyslenia i postapil wzdluz kolistej baryery grobowca, w kierunku jego wejscia: Zamkniete szczelnie drzwi pomnikowe polyskiwaly hebanem czarnego marmuru; u progu ich i wschodów, wiodacych do wnetrza "tombeau", w mundurze granatowym, powazny, ze wstegami i orderami, brodaty, stary, strózowal inwalida... Na górze zas blyszczal wielki napis zlocisty: "Je désire, que mes cendres reposent sur le bord de la Seine - au milieu de ce peuple francais, que j'avais tant aimé" *). [*) "Pragne, aby me prochy spoczely u brzegów Sekwany - wsród tego ludu francuskiego, który tak bardzo kochalem."] Dzierzymirski patrzyl, przejety mimowolnie do glebi powaga, skupienia pelna, i jakas melancholia rzewna, wiejaca od tego grobu zmarlego geniusza despoty, sniacego tu cicho, zapomnianego jakby w samem sercu republikanskiego dzis Paryza. Nagle, gdy poruszony, niemy, stal tak, wciaz, zamyslony, drgnal gwaltownie. Bo oto w tejze samej chwili wybila w ciszy glosno godzina czwarta, a z jej uderzeniem, jako sygnal zamykania juz gmachu, raptowny, rozlegl sie wlasnie odglos bebna. Grano bojowa pobudke... Donosnie rozchodzil sie w milczeniu uderzenia krótkie, wzbijaly sie pod strop wysoki, echem dudnily w zaglebieniach, arkadach, owalnej kopule wysokiej. - Messieurs et dames sortez!.. sortez, s'il vous plait, sortez, sortez!.. - rozlegl sie jednoczesnie twardy glos szwajcara, stróza Napoleonowego grobowca... Postukujac gruba laska, isc poczal on i rozpedzac energicznie przed soba, ku wyjsciu rozsypanych po gmachu tam i ówdzie gosci. - Sortez! - rozkazujacy, wojskowo - lakoniczny, - bezustanny rozbrzmiewal glos jego i mieszal sie! z bojowa fanfara bebna!.. Dzierzymirski jednak nie ruszal sie wcale z miejsca przeciwnie. Wrósl jakby w ziemie; ucho jego lowilo lapczywie donosne, jedrne tony pobudki, wyobraznia, podsycana nerwami, w rozstroju - poruszona, snula mu przed oczyma obraz fantasmagoryczny. W gmachu panowal mrok... Ostatnie dzwieki surmy bojowej konaly, a Romanowi zdalo sie, iz z milknacem coraz juz dalszem echem bebna, poczynaja oto zaludniac tum wspanialy jakies wyrosle jakby zewszad mary i cienie poleglej dawno Napoleonskiej gwardyi starej, i wyrazny o sluch jego obija sie przy tem stuk ich butów i ostróg o kamienie posadzki!.. Ida! Ustawieni w szyku, gotowi do walki, stoja oto niezliczeni wokolo grobu wodza swego... Przebóg, cóz to jest?.. Huk jakis rozlega sie w gmachu - to marmur grobowca peka, unosi sie... W trójgraniasty kapelusz przybrana, z zalozonemi na piersiach rekoma, staje wyraznie przed wzrokiem Romana postac Napoleona - wodza!.. - Paf, paf!.. - w tej samej chwili tuz kolo Dzierzymirskiego o posadzke uderza ktos zamaszyscie. - Sortez, sortez donc, monsieur!.. Quatre heures... la consigne!.. - rozlega sie glos twardy i szorstki. Roman budzi sie, rozglada... A zirytowany natychmiast, ze tak obcesowo przerwano mu jego widzenie marzace, gotów juz jest a to rzucic w twarz stajacemu nad nim miejscowemu szwajcarowi jakas ostra okolicznosciowa uwage... Otwiera juz usta, spojrzawszy jednak na twarz wybladla, poorana zmarszczkami, o wyrazie pelnym melancholii i smutku, milknie. W tych rysach bowiem czyta wyraznie gniew tlumiony, lecz nie bezmyslny, - bynajmniej. Nie, przeciwnie. Oburzenie to jakies inne, szlachetniejszej, podnioslejszej jakby natury, i mówic zda sie: - Ach idzcie, juz idzcie!.. Odejdzcie wy wszyscy, profanatorzy wstretni, kalajacy te progi ciekawoscia banalna - nieprzystojnym szumem, halasem, gadanina i gwarem macacy bezmyslnie spokój i sen wieczny wielkiego imperatora!.. - Cóz wy? - mówily z pogarda te szare smutno oczy starca. - Cóz wy, karly, nie ludzie dzisiejsi, mali -wiedziec mozecie? Co sadzic o czynach olbrzymich "Jego?" Co odczuc? Cóz zrozumiec jestescie zdolni?.. Dzierzymirski z uwaga wpatrywal sie dalej w stojacego przed nim niecierpliwie szwajcara - inwalide. Czyzby istotnie w umysle tego starca uczucia podobne sie kryly? - myslal i zatopiwszy raz jeszcze, milczac, badawcze spojrzenie w metnych zrenicach starca, bez slowa, skierowal sie ku wyjsciu z tumu. Otworzono przed nim, zamkniete przed chwila: z hukiem drzwi wchodowe, i zatrzasnieto je poza nim. Wydostawszy sie na ulice, Roman, znuzony, wsiadl do pierwszej dorozki; tu zas, ochlonawszy nieco od wzruszen i wrazen, porzadkowac zaczal w glosno zdarzenia minionych godzin kilku. - Raz jeszcze zatem, miast rzeczywistosci, chwytalem mare, cien uludny!.. - mówil sobie w duchu, z nagla gorycza. - Pochloniety wciaz jedna mysla, przybieglem tutaj nadziei pelny, i znowu nic - zero!.. - O, ironio, niezrozumiala, dziwna!.. - dumal dalej. - Czyz nigdy nie trafie na slad pewny? Czyz wiecznie, biczowany sumieniem, dreczyc sie tak bede, zmuszony? Dzierzymirski opuscil rece na kolana, w zniecheceniu i pochylil nisko glowe. Z chwilowa samotnoscia, z poglebieniem sie w siebie, wracala bezlitosna samowiedza, bledne kolo tajonego w duszy cierpienia zaciesnialo sie, wirowalo, rzucajac mu jednoczesnie na ekran duszy wizerunek nagly wlasnego moralnego "ja". Nie kryly go obslony zlociste, utkane z pozorów, zdolnosci osobistych, rozumu, energii, czynu, bezinteresownego poswiecenia dla drugich, szlachetnosci i wielu innych przymiotów, w które, jak w sniezna, lamowana purpura, toge patrycyusza - przed ludzmi, przed swiatem, stroil sie prezes Dzierzymirski... Nie, byl to szkielet tylko!.. Otulony w plachte jaskrawa szalonej ambicyi, kryl on za jej faldami bagno moralne pamietnej w zyciu Romana chwili, gdy dla osobistego szczescia, uzycia, pogwalcil on byl etyke spolecznego prawa!.. Z tej kaluzy jednak brudnej, a pozornie juz zapomnianej, wyrastal kwiat - niby niepokalana biala lilia - zasiany ziarnem silnych, choc podeptanych zasad, wszczepionych za mlodu - kielkujacy, przy pomocy czujnego zawsze sumienia!.. Kwiatem tym - byla chec szlachetna, instynktowna, konieczna, oddania badz co badz, prawemu wlascicielowi przywlaszczonych pieniedzy. Ona, wytrwala, popychala bezustannie Romana naprzód przed siebie; ona - zesrodkowywujaca w sobie równiez najpiekniejsze pierwiastki jego charakteru - zniewalala go - do czynów, tam i ówdzie szlachetnych. Jej to niewatpliwie zawdzieczal Dzierzymirski swój postepek z Orleckim!.. I Romanowi w tej chwili mignal obraz wdziecznosci tych trojga ludzi ku niemu. Znów tu wiec falsz mimowolny - zycia ironia!.. Dzierzymirski westchnal. Pomimo jednak, iz czul zgrzyt w duszy, roslo tam w nim jednoczesnie pewne zadowolenie, zazwyczaj odczuwane przez subtelniejsze natury, po spelnieniu dobrego, lub szlachetnego czynu. Spojrzal wokolo weselej nieco... Dorozka mijala wlasnie bardzo ozywiona dzielnice miasta. Na lewo widniala wieza St. Jaeques, a tuz obok kosciól St. Germain -l'Auxerrois; naprzeciw ogromem rozwielmozyl sie Luwr wspanialy. Roman, zaplaciwszy woznice, wyskoczyl z dorozki i skierowal sie ku muzeum. Odciety w podrózy od zwyklego, pelnego czynu, zycia, pochlaniajacego go calkowicie - Dzierzymirski poczul nagle potrzebe nieodzowna, konieczna, odwrócenia jatrzacych mu mózg mysli czemkolwiek, uciekal sie wiec znowu do koicielki-sztuki. Niebawem przez jedno z licznych wejsc wchodzil do jej swiatyni, pograzonej w milczeniu, tchnacej majestatem zapatrzonych w siebie tworów ludzkiego geniusza, szybujacego na skrzydlach artyzmu we wszelakich jego odmianach i fazach - wcielajacego piekno, by szlo, niby tchnienie zywe, do dusz ludzkich, umiejacych wzniesc sie i oderwac od poziomów! Znajdowal sie w salach dolnych. Zabytki starozytnej rzezby romanskiej, greckiej otaczaly go zewszad. Setki ich z epok róznych patrzyly na niego piekna wyrazem, reka mistrzów zakutym w kamien i marmury... Dzierzymirski, rozgladajac sie wokolo, szedl wolno, zamyslony. Jak w kalejdoskopie, przesuwaly sie wciaz kolejno przed nim posagi, coraz piekniejsze. Tutaj wiec wychylaly sie oto rzedem ku niemu biusty i srogie oblicza wszystkich prawie imperatorów rzymskich - tam znów wykwintnie modelowanem cialem pochylaly, giely posagi Apollinów - rzymskiego dluta, o rysach grubszych, pelnych meskosci i sily, - greckiego, traktowane daleko subtelniej z finezya, o ciele jakby miekkszem i drobniejszem, przedziwnie wykonczone w szczególach i wyrazach twarzy... W oddzielnej sali, naprzeciw siebie, drzemaly, na wzór oryginalów w Watykanie, olbrzymie odlewy, z bronzu: spiacej Aryadny, Laokoona, Apollina i Dyany; dalej znów, z Tripolisu w Afryce sprowadzona, bez konca nóg i glowy, unosila powabnie draperye piekna Venus, bielily sie bez liku dziesiatki rzezb pomniejszych - stal Apollo z Lycyi, oparty o pien, kolo którego obwijal sie waz zdradliwy... Apollo z Paros, patrzyl lagodnie na widza; o rysach drobniutkich, w draperyi faldach - wdzieczyla sie grecka muza... Dzierzymirski, z powodu braku czasu spieszyc sie zmuszony, szedl pomimowolnie szybko, zatrzymujac sie jednak co chwila to krócej, to dluzej, zniewolony ku temu pieknem, hojna reka i dzieki niestrudzonym zabiegom, nagromadzonemu, tak obficie wokolo. Tak wiec, pomiedzy wieloma, wieloma innemi zajela go jeszcze rzezba Tyberyusza cesarza, okrytego faldami togi, z reka wyciagnieta przed siebie, w oratorskim gescie, tak wymownie, iz zdawalo sie, ze oto juz zaraz przemówi... Tam znów uwage zwrócily dwie postacie kobiece, zabytki, przeniesione z greckich cmentarzy. Jedna z nich, owiana szata przejrzysta, w stojacej postawie, zadumana smetnie, - druga, w takiejze pozycyi, z wiencem laurowym na glowie, w bolesnem pograzona skupieniu, z przeslicznie przytem wyrzezbionem obliczem, przybrana w draperye, której faldy, wykonczone subtelnie w marmurze, za lada powiewem poruszac sie w oczach zdawaly. Dzierzymirski wpadl w labirynt sal, salek, i szedl coraz dalej i dalej... Jednoczesnie poddawal sie stopniowo coraz bardziej urokom sztuki, a przypatrujac sie ciagle, z uwaga, okazom starozytnego dluta - zapominal coraz bardziej o dreczacych go myslach z przed chwili; czarne i smetne niepostrzezenie pierzchaly one cicho... I niebawem Romana znowu zajal marmurowy posag z wyspy Paros... Przedstawial on Aleksandra Wielkiego, z polowa wlosów zlamana i biustem, bez rak, z twarza natomiast zachowana doskonale. Pózniej zachwycila go z kolei "Venus accroupie" w marmurze, równiez bez rak, ze sladem na plecach odlamanej raczki Amora, potem znów dziesiatki rzezb innych, jedne charakterystyczniejsze, piekniejsze od drugich... Po chwili, oparty o pien drzewa, zatrzymal go jeszcze, wzglednie do otaczajacych malenki bardzo posazek, zatytulowany "Amor, jako Hercules", nastepnie inny: "Walczacy Gladjator", a w koncu, cudna w swej prostocie, postac muzy poezyi lirycznej: "Polymnie..." Byla to rzezba wzietej z profilu kobiety, opartej, w zadumie, bokiem o kolumne, w zwojach faldzistej draperyi. Glowe pochylona miala nieco, a upiekszaly ja wlosy, falujace z lekka w marmurze, jedna raczka podpierala oblicze, natchnione, o rysach drobnych i subtelnych - druga dotykala niedbale swej sukni, z ujmujacym wdziekiem... Wymijajac tlum nieruchomych posagów, gubiac sie wsród tych rzezb, zadumanych, cichych, sniacych jakby o wielkiej swej przeszlosci - znalazl sie wreszcie Roman niebawem w salce kwadratowej, malej, gdzie, otoczona sznurowa baryera - na wzniesieniu, ubranem bordo tkanina, stala, królujac, zda sie, nad wszystkiem dokola, perla zbiorów posagowych Luwru - Venus grecka z Milo. Zmeczony nieco, Dzierzymirski usiadl na laweczce, zdjal kapelusz i wpatrzyl sie w stojaca, bez rak, pólnaga postac z marmuru. Pozornie kroczyla ona... Wprzód pochylona niedostrzegalnie, przytrzymujac faldów upadajacej w pasie draperyi, zdawalo sie, ze idzie, z szyja swa, wyciagnieta nieco naprzód, z oczyma przymruzonemi jakby, z wlosami, karbowanemi z lekka i uwiazanemi z tylu w wezel, z twarza blondynki, anielska - boska!.. Od twarzy tej i pólciala nagiego do draperyi, Dzierzymirski oczu oderwac po prostu nie byl w stanie... On w oblicza tem czytal - a przynajmniej tak mu sie w danej chwili zdawalo - zapatrzenie sie w siebie i dume, ale zarazem i slodycz, zakuta w przedziwnej regularnosci rysie kazdym, i choc sam osobiscie nie odczuwal w rysach twarzy tej silnego promienia wewnetrznego, jak zadumy lub marzenia - to jednak piekno linii królowalo w nich - tak niepodzielnie, ze zachwyt tylko wzbudzac moglo... A cialo?.. Po prostu zylo ono, nie tylko zas nagie, dla oka widoczne... Z przodu, pod faldami draperyi - czyniacej wrazenie, iz spada - w kilka zas zgiec karbowanej z tylu - tetnilo ono, ozyle jakby, nie martwe, w ruchu kroczacego, wzniesionego nieco kolana, w odkrytych piersiach i biuscie bez rak, przegietym w prawo z zachowana przedziwnie w marmurze, miekka, jak w ciele zywem - subtelna linia przegiecia... Czas mijal... Przesiedziawszy na laweczce dosc dlugo, Roman z trudnoscia powstal i oderwal sie od arcydziela sztuki. Spojrzal na zegarek - dochodzila piata - godzina zamkniecia Luwru. Postanowil obejrzec jeszcze, choc pobieznie, galerye obrazów... Skierowal sie spiesznie na pierwsze pietro gmachu. Minawszy sale pierwsza, zatrzymal sie w drugiej, malenkiej. Dwa, dlan osobiscie przepiekne, obrazy zajely calkiem jego uwage. Na jednym z nich, w aureoli blasków nad glowa, umarla, cicha, po fali sennej plynela postac blada z twarza anielska i lagodna, - to slawne dzielo Delaroche'a "La jeune Martyre". Wisialo ono na prawo, równolegle z wejsciem do salki, na scianie zas bocznej od tego wejscia, w lewo, od innych odbijalo wdziekiem, pedzla "Girodet - Trioson'a" Przebudzenie Apollina, pieknego, jak marzenie, w postawie lezacej, pograzonego we snie glebokim. Na cudne oblicze boga Olimpu i zamkniete jego zrenice, z wysoka, prostopadly padal promien swiatla!.. Roman po chwili ruszyl dalej... Mijal teraz z wolna jedne za drugiemi olbrzymie sale. A w salach tych milczacych, wielkich, unosil sie jakby nadprzyrodzony jakis duch idei piekna, zaklety, olbrzymi i bral despotycznie w posiadanie kazdego, kto korzyl sie przed kultem sztuki, czyja dusza, drgnieniem zachwytu, wyciagala w ekstazie ku jej niesmiertelnemu czarowi pragnace swe ramiona! Najpierwsi mistrzowie szkoly wloskiej, flamandzkiej, francuskiej, hiszpanskiej i innych - wielcy w swym majestacie, w aureoli wiekopomnej slawy, wygladali z ram dzielami, niewidzialna dlonia zatrzymywali, jakby przed soba, mówiac, zdawalo sie, do Romana dumnie: - "podziwiaj nas!.." Idac wciaz przed siebie w ten sposób, dotarl wkrótce Dzierzymirski, do sal ostatnich. Bylo ich dwie; w jednej, podluznej, wielkiej, a tak zwanej "Rubensa", pelno bylo przepysznych obrazów, wzietych przewaznie z zycia królowej Maryi Medici - w drugiej, przedostatniej i mniejszej, noszacej miano "Van-Dycka", zwrócily uwage Romana, wsród kilkunastu moze dziel tego mistrza, portrety: Dzieci Karola I-go; jego samego, stojacego na tle krajobrazu, obok giermka, z rumakiem, i kardynala Richelieu'go, calego w purpurze. Dotarlszy do konca palacowych sal, Dzierzymirski puscil sie w powrotna droge, zagladajac tam i ówdzie, idac, wracajac - bladzac wsród tych drzemiacych w chwale wlasnej, nieprzeliczonych dziel pedzla - tworów talentu ludzi cenionych i wielkich... Setki obrazów przeoczonych, nowych, zastepowaly mu droge... I Dzierzymirski przystawal ciagle... Zachwycal sie niejednym obrazem, ustepujacym moze innym, pod wzgledem piekna, lecz przemawiajacym zywiej do indywidualnego jego poczucia i pojecia sztuki. Tak wiec w jednej z sal zatrzymal sie dluzej sliczna glówka szkoly francuskiej, "Greuz'a", zlotawablond, z oczyma, wzniesionemi smutnie, w zamysleniu bladzacemi gdzies daleko, moze w idealów niepochwytnych krainie, z wyrazem twarzy, tchnacym melancholia i rozmarzeniem... Tamze równiez zajely go dwa obrazy tegoz mistrza: pierwszy "La laitičre" przedstawial rozwozaca nabial mloda wiwandyerke - wsparta, w zadumie cichej, o karego z bialym lbem konia; drugi pod tytulem: "Rozbity dzban", wdzieczny nad wyraz, wyobrazal dziewczatko w bieli... Wlosy miala ona rozczesane skromnie na dwie strony, stroilo je biale kwiecie, - w fartuszku rózowo - blade róze, na reku zawieszony rozbity niebacznie dzban, a w calej twarzyczce miluchnej nieporównany wyraz dziecinnej naiwnej rozpaczy. Dzierzymirski coraz szybciej wymijal sale; nie znalazl sie w galeryi podluznej i olbrzymiej, w ksztalcie salonowego korytarza, szerokiego i przestronnego. Na scianach wisialo tu wiele pieknych okazów; miedzy innemi zatem dziela Rafaela Sanzio, jak na przyklad portret Joanny d'Aragon, w purpurowej sukni, przetkanej zlotem, S-go Jana Chrzciciela, oraz sliczny portrecik mlodego czlowieka, o wlosach blond, w czapeczce czarnej, podpartego, w zamysleniu i pare innych tegoz mistrza. Patrzyly tu równiez na Romana rzedem liczne dziela Marina, jak Urodzenie Najswietszej Panny Maryi, cud San Diego, czyli anielska kuchnia... Opodal obraz, przypisywany malarzowi hiszpanskiemu Riberze, wystepowal z ram postacia umarlego Chrystusa, o twarzy przedziwnie spokojnej, w wypoczynku jakby po bólu pozostajacej - z cialem ran pelnem, ociekajacem, zda sie, krwia ciepla jeszcze... Bitwa Salvatora Rosy tamze necila oko realizmem i groza - dziesiatki, setki obrazów zatrzymywaly spojrzenie, a wreszcie dwa z nich najbardziej; pedzla Leonarda da Vinci: Jan Chrzciciel i Bachus... Oba przedstawialy ciemnookich, pieknych mlodzianów, o bujnie i naturalnie krecacych sie wlosach, cerze sniadej i dziwnie wiele, mówiacych twarzy, zblizonych rysami do siebie... Obrazy te, w ogólnym zarysie, równiez zlewaly sie ze soba. Naglem skojarzeniem mysli, przypomnialy one Romanowi, podobniez nieco traktowana glowe o wlosach, zlotawo - miedzianych, pedzla Ferrari'ego, w Pinakotece Medyolanskiej. Przedstawiala ona Matke Boza, cala w czerwieni, z przechylona w tyl glowa i przymknietemi oczyma, z wyrazem nadziemskiego upojenia, gdy Dzieciatko Jezus równoczesnie wyciaga przed siebie w przestrzen swe raczyny malenkie, jak gdyby niemi pochwycic cos w powietrzu pragnelo... I z przypomnieniem tem nagle do duszy Dzierzymirskiego splynela fala wspomnien... Mignal mu wiec przed wewnetrznym wzrokiem duszy Medyolan, rodzinne gniazdo matki i tam "Cimitero Monumentale", gdzie zapomniane przezen lezaly jej prochy, wreszcie rysy matczyne, jak zywe, przeszlemi latami zamglone... Z powiewem zas lat tych minionych, z przeszlosci tchnieniem, w mózgu Romana znowu zaswidrowaly wyrzuty sumienia, dawne - te same. Zadumany, powracal Dzierzymirski, kierujac sie w olbrzymie sale ku wyjsciu, opanowany na nowo - wewnetrzna troska - niezdolny obecnie po prostu patrzec na dziela sztuki. Poza tem zreszta i czasu na to nie bylo... Zamykano juz Luwr. Spieszono sie powszechnie. Rozrzuceni tam i ów turysci - malarze, dyletanci pedzla, kopiujacy tu zapamietale od samego rana na rozstawionych stalugach wszedy, halasliwie skladali swe przybory, a odglos ich rozmów, zarówno jak i kroki odchodzacej tlumnie gromady ludzkiej, przeciaglem echem odbijaly sie o sciany i próznie olbrzymich sal muzeum. Wyludnialy sie one nader szybko; niebawem cisza utulac zaczela stopniowo twory czlowieczego geniusza, a jeden jeszcze samotny i niewidzialny pozostal tu tylko, zda sie, król Piekna - bóg Sztuki!.. W dziesiec moze minut pózniej Dzierzymirski wychodzil na ulice, gdzie zoczywszy niebawem napis podziemnej kolejki elektrycznej zwanej : "Metropolitain", po schodach spuszczac sie zaczal ku stacyi. Zaglebiony w myslach, kupil Roman machinalnie bilet na prawo jazdy i wyszedl na peron podziemnej poczekalni. W glowie jego, wsród mysli wielu, nieuksztaltowany jeszcze, niewyrazny, zakielkowal projekt opuszczenia Paryza, nieprzedstawiajacego dlan juz teraz, jako pobyt, celu zadnego, i udania sie do - Medyolanu... W tej samej chwili, z chrzestem, swistem, wpadl na platforme zreczny, maly, elektryczny pociag miejski. - Louvre!.. Louvre!.. - wrzasnieto donosnie, kilkanascie drzwiczek u wagonów otworzylo sie spiesznie... Wysypala sie z nich garstka ludzi, partya druga szybko zajela ich miejsce, Dzierzymirski wskoczyl za innymi do pociagu, z wielkim pospiechem, nie minela bowiem minuta, gdy juz zatrzasnieto na powrót z halasem u wagoników wszystkie drzwiczki. Kolejka ruszyla z miejsca pedem prawie, zanurzyla sie i zniknela, jak zmyta, w oswietlonej gdzieniegdzie tylko elektrycznemi lampami czelusci ciemnej podziemnego tunelu, biegnacego, jak wiadomo, pod wieksza czescia nadsekwanskiej stolicy. ----------- Letnie, upalne popoludnie drzemalo jeszcze nad ziemia, skwarne jednak slonca promienie znizac sie juz poczynaly stopniowo... Ochoczo uwijaly sie po polach dziewczeta robocze, w swych krótkich kolorowych spódnicach i haftowanych barwnie koszulach - z sierpami w reku, znac zboze, ukladajac je w snopy i kopy, a z lak i lanów dalszych odzywalo sie od czasu do czasu rytmiczne ostrzezenie kos i ich chrzest w slad za tem, scinajacy trawy, owsy i jeczmienie, rozlegal sie echem miarowem. W otaczajace go, tetniace ruchem i praca pola zapatrzony, na ciemnem tle parku nieposzlakowanie bialy milczaco wsluchiwal sie dwór gowartowski w odglosy, idace z lanów dalekich. Na werandzie, w glebokim fotelu siedziala marszalkowa Warnicka, pracujac z zajeciem nad robótka reczna; dalej nieco, w parku, poprzez drzewa alei migala jasna letnia suknia kobieca i sylwetka siedzacego obok niej mezczyzny; przez otwarte na sciezaj wreszcie tuz kolo balkonu okno saloniku dolatywaly dwa meskie glosy, zmieszane z miarowemi uderzeniami kul bilardowych. W saloniku owym grali w karambole Ladyzynski z Krasnostawskim. - Patrz, mlodziencze, i ucz sie! - mówil w tej chwili pan Emil, pochylony nad bilardem. Biala bila jego, musnawszy poprzednio lewy bok czerwonej drugiej kuli, wracala wlasnie teraz posluszna, dotykajac lekko stojacej opodal trzeciej zóltej bili. - Aha!.. - wykrzyknal z tryumfem Ladyzynski. - Uderzenie znakomite, a rzadkie, jak kruk bialy!.. Spojrzal na Krasnostawskiego. Ten ostatni, bez ceremonii zwrócony do okna, stal gdzies zapatrzony, przez grzecznosc w ostatniej tylko chwili obróciwszy sie szybko ku mówiacemu. - Barbarzynco! - wykrzyknal Ladyzynski, oburzony szczerze. - Jak to? - pytal zdziwiony dalej. - Na seryo zatem nie widziales pan wcale ? - Ale cóz znowu, i owszem! - zaprotestowal Krasnostawski, zmieszany nieco. Partner z pod oka spojrzal na mlodzienca i mruknal zlosliwie: - Co pan ciekawego wypatrujesz wsród alei? Nikt tam, que je sache, nie spaceruje, prócz Oli i kochanego Topolsia, hrabiego na Szczesnojej... A tu tymczasem straciles pan coup de maître, cug iscie wspanialy... I wskazujac dlonia stojace kule, objasnil juz spokojnie: - Przez czerwona... Zamiast zwyczajno-pospolicie - tylem, przez piec band, i serya notabene gotowa - pochwalil sie. - Wiele mam? - zapytal po chwili. - A, prawda... - odpowiedzial sam sobie pan Emil, - osiemdziesiat szesc!... Przepadles pan z kretesem. Za chwile - requiescat in pace!.. Przy tych slowach, Ladyzynski pochylil sie znów bilardem. Pod wprawnem uderzeniem jego kija, dotykane, cofane, kierowane zrecznie, posypaly sie niebawem liczne karambole. Krasnostawski, od poczatku partyi kilkakrotnie do gry zaledwie dopuszczony, ziewnal skrycie, znuzony. - Ta zdradzila Radziwilla!.. - wykrzyknal w tej chwili pan Emil. - Chybilem - graj pan!.. Krasnostawski z kolei zrobil kilka dosc umiejetnych karamboli. - Brawo, bravissimo! - potakiwal Ladyzynski - Z jakim przestajesz, takim sie stajesz, niedarmo tak glosi przyslowie... A ze znawstwem, sledzac dalej uwaznie gre partnera, dorzucil jeszcze, w rodzaju pochwaly: - Czolem, czolem!.. Wstepujesz w me slady.... bardzo dobrze, wcale niezle!... Krasnostawski, z przymusem, usmiechnal sie lekko, po paru uderzeniach wreszcie chybil. - Przeszla, minela, jak sen jaki zloty! - zadeklamowal Ladyzynski, z patosem. - zgubionys mlodziencze! - dorzucil, i pochylil sie nad suknem zielonem. - Gram z tylu - poinformowal - ostatni, smiertelny cios... Pchnieta, nakredowana poprzednio starannie, muszka kija - biala kula, obleciawszy szereg band, w skomplikowanej geometrycznej figurze - niebawem pokorna, grzeczna, za jednem uderzeniem, musnela cicho dwie pozostale bilardowe kule. - N, i... ni - c'est fini !.. - odsapnal z ulga pan Emil. - No, teraz siadamy! - ciagnal dalej.- Dziekuje panu za partye! - podal uprzejmie reke Krasnostawskiemu, poczem wyjal papierosnice. - Sluze panu! - rzekl, wyciagajac ja w strone mlodego czlowieka. - Dziekuje bardzo! - odparl Krasnostawski, skloniwszy sie grzecznie, wzial papierosa, podsuwajac jednoczesnie Ladyzynskiemu zapalona zapalke. - Merci! - mruknal pan Emil. - Ha, zmachalem sie nie gorzej od molodycy, na polu przy burakach! - westchnal. Usiedli, i zapanowalo chwilowe milczenie. W ciszy pokoju slychac bylo teraz wyraznie jednostajne brzeczenie much; znizajace sie slonce scielilo swe promienie po zielonej powierzchni bilardowego sukna - salonik tonal caly w pólswiatlach konczacego sie letniego popoludnia. Nagle firanki u okien poruszyly sie gwaltownie - ktos drzwi otwieral... Na progu, w szarem sukiennem, liberyjnem ubraniu, stanal lokajczyk, mlode chlopie... - Zamykaj, do krocset! - zagrzmial Ladyzynski, porzuciwszy silny przeciag i zwrócil sie równoczesnie do Krasnostawskiego. - Ma pan jeszcze ochote na partyjke?... bo ja - to nie! - O, ja równiez! - odparl szybko Krasnostawski - Zreszta nie moge, mam dzisiaj pilne zajecie jeszcze i wracac musze! - Zegnam pana! - dorzucil uprzejmie i powstawszy, wyciagnal reke do Ladyzynskiego. - Adieu!.. - od niechcenia, ale grzecznie, nie ruszajac sie z miejsca, odwzajemnil mu tenze uscisk dloni. Krasnostawski, niby szukajac czegos po pokoju, zblizyl sie zrecznie do okna, poslawszy wywiadowczy wzrok raz jeszcze do ogrodu. Siedzac wciaz na swem miejscu, Ladyzynski sledzil spod okna, a usta skrzywily mu sie przy tem sarkastycznie. - Cóz to tak zapamietale pan szukasz? - rzucil ironicznie - serca, czy glowy? - O, nie... tylko kapelusza!.. - odcial chlodno Krasnostawski, i rzuciwszy siedzacemu powtórnie pozegnanie uprzejme, wyszedl z saloniku. - Hm... hm!.. - mruknal do siebie stary kawaler, i powstal. - Wyczysc bilard szczotka tak, jakem cie nauczyl na wskos, nicponiu!.. - rozkazal krecacemu sie po pokoju lokajczykowi, i strzepnawszy ubranie, opuscil bilardowa salke, zmierzajac ku werandzie. - Zawsze przy pracy, pani marszalkowo! - powital siedzaca przy robótce pania Melanje i usiadl wygodnie na bujajacym sie fotelu. - No, i pan, panie Emilu, pracowales takze - usmiechnela sie lagodnie matrona. - Stad slyszalam, jak stukaly karambole i postepowal razno wyklad gry bilardowej... - Ano, trudno!.. Trzeba pouczac mlodych! - odparl pan Emil i usmiechnal sie swoim zwyczajem. A gdziez to mloda para? - rzucil. Marszalkowa nie zrozumiala pytania. - Jak to? - zdziwila sie. - No, pani Ola i kochany hrabicz! - objasnil niedbale, kolyszac sie leciutko w fotelu. - Aaa !.. - zasmiala sie marszalkowa - sa w ogrodzie - dodala spokojnie. - A pan Boleslaw gdziez sie znajduje? - zapytala z kolei. - Przegrawszy partye karamboli i poslawszy trzydziesci i jedno spojrzen tesknych w strone ogrodu i przechadzajacych sie tam ludzi, uciekl do domu - odpowiedzial pan Emil. - Ze tez pan ciagle tak samo niepoprawny i zawsze musi widziec cos niepotrzebnego! - obruszyla sie, z widocznem niezadowoleniem, marszalkowa. - To tak tylko dla kontrastu z pania marszalkowa! - odparl slodziutkim tonem, ukladnie pan Emil i usmiechnal sie szyderczo. - No, no!.. - udobruchana nieco, pokiwala glowa staruszka. - Zeby to tylko tak bylo w istocie ! - Alez upewniam pania marszalkowe - podchwycil Ladyzynski. - Wracajac jednak do poprzedniej prozy zycia, i jego wypadków - ciagnal wolno - ciekawym, czemu ten Roman nie wraca?.. - A! - zywo odparla pani Warnicka. - Zapomnialam powiedziec panu... Wczoraj wieczorem byl list od niego... Donosi, ze z Ostendy, dokad udal sie prosto z Paryza, dla odpoczynku, przybyl juz do Mediolanu, gdzie zabawi dluzej... - Hm, hm! - chrzaknal pan Emil. - Ze tez prezesuniowi kochanemu nie teskno: do zony primo, do mnie - secundo, to sie wydziwic temu nie moge - wyglosil calkiem seryo. Marszalkowa na te slowa usmiechnela sie do siebie, w milczeniu, Ladyzynski mówil zas dalej, wydobywszy zegarek z kieszeni: - Patrzcie panstwo, juz wpól do ósmej!.. O wpól do szóstej zaczelismy grac z Krasnostawskim partyjke, a pania marszalkowe pozostawilismy wszyscy tu na balkonie samotna... Tiens... tiens... jak to czas leci. Pan Emil spojrzal na ogród, szukajac cos oczyma i w tejze samej chwili zerknal na marszalkowe. Ta ostatnia równiez wyslala spojrzenie do parku. Zlosliwie nieco wykrzywil usta pan Emil i wpatrzyl sie badawczo w twarz staruszki, lecz ta obojetnie calkiem odwrócila po chwili glowe i konczyla spokojnie robótke. Zapanowalo milczenie. - Dziwny aforyzm przychodzi mi do glowy! - odezwal sie Ladyzynski, w pare minut pózniej. - Bardzo, ciekawam, co tam znowu przychodzi panu do glowy?.. - zasmiala sie staruszka. - Piekna kobieta - wyglosil z patosem pan Emil - to czestokroc wcielenie slepego trafu igraszki!.. Obdarza ona bowiem królewska swa laska nie zasluzonych, lecz szczesliwych, choc wszyscy, niby gracze, pragneliby w duchu wygrac najwyzsza tylko stawke... Siwe oczy marszalkowej na chwile zablysly rozumnie, i odparla lekko, w tym samym tonie: - Ho-ho, co za porównania, jaka poezya nagle objawila sie w panu! - pochwalila ironicznie i dodala: - Ja nie wiem, doprawdy, czy potrafie, skromna, wzniesc sie na takie wyzyny... Lecz i mnie równiez, dziwnym zbiegiem okolicznosci, aforyzm swita w mysli: I po chwili pani Melanja wyglosila z przyciskiem: - Podejrzliwosc - to wcielenie satanizmu!.. Oczernic, zbrukac potrafi najczystsze, sniezne jagnie, tem gorsze zas ono, ze uwierza mu ludzie, goniacy, z rozkosza, za obmowa, chocby nia byl i falsz wierutny!.. - Les beaux esprits se rencontrent! - wycedzil w póluklonie pan Emil, i zamilkl. - No, zegnam kochanego pana! - odpowiedziala marszalkowa, i powstala ciezko z fotelu. - Ide - ciagnela - wydac rozporzadzenia do wieczerzy, bo gosposia nasza, jak widze, zapomniala sie dzisiaj, a pana - tu uczynila reka niewyrazny ruch w powietrzu - pozostawiam sam na sam z aforyzmami!.. - zasmiala sie przy tem staruszka zlosliwie nieco, i znikla we drzwiach salonowych. Ladyzynski, po wyjsciu marszalkowej, zapalil papierosa i zamaszyscie poczal kolysac sie na biegunach fotelu. - Smiej sie, smiej, babulenko! - mruknal z cicha. - Ja mam swój rozum i wech swietny. O, co do tego, to zapewnic moge, ze nos mam wyborny!.. - dotknal twarzy, zasmial sie do siebie, wciagnal powietrze, i powstawszy, zeszedl po stopniach schodów balkonu. Spojrzal znowu na zegarek i mruknal: - Ósma dochodzi... Sapristi, o czemze dwie i pól godziny sam na sam mówic ze soba moga dwoje mlodych ludzi, jesli nie o milos... Psst! - syknal glosno i polozyl sobie na ustach palce. - Podejrzliwosc albowiem jest to wcielenie satanizmu... i tak dalej, - dokonczyl, i zasmial sie znowu cicho. - No, zobaczymy! - szepnal do siebie jeszcze i skierowal sie do ogrodu. Slonce zachodzilo wlasnie. Biale sciany gowartowskiego domu gorzaly czerwienia, blyszczaly, zlocily sie okna, dach blaszany zarzyl sie, jak glownia, a tam w parku, w oddali, wstydliwie zarózowialy sie, rumienily brzozy, mienily od gasnacych promieni, w odblaski polerowanej miedzi, deby, lipy, topole... Ladyzynski, zaglebial sie dalej i dalej w ogród, idac krokiem pewnym, az znikl, pochloniety cieniami ciemnawej juz, drzew wierzcholkami zroslej ze soba alei; poszukiwania jego jednak mialy spelznac na niczem. Mlodej pary, jak ja pan Emil zartami nazwal, nie bylo juz w ogrodzie. Topolski i Ola, przed pól godzina, znalazlszy sie na skraju parku i lanów szerokich, opuscili ogrodowa aleje, pociagnieci wspólwzajemnie czarem przechadzki po zielonej, biegnacej wsród pól, ugorów, laczce, w przedwieczornej swiezosci skapanej calej. Gawedzac, smiejac sie i przekomarzajac na przemian bezustannie, oddalili sie oni nawet juz dosc ode dworu, nie spostrzeglszy tego naturalnie wcale. Wbrew zapowiedzi, danej pani Oli jeszcze na raucie, przyspieszyl Topolski swój przyjazd do odziedziczonych w poblizu Gowartowa dóbr swoich "Szczesnaja". Bawil juz tu przeszlo od szesciu tygodni, bedac nader czestym gosciem osamotnionej prezesowej Dzierzymirskiej; Ola zas, nie majaca prawie tu ni rozrywki, ni towarzystwa zadnego, zazwyczaj niezmiernie mu rada byla. Topolski zas ze swej strony podobac sie mógl tylko. Ogladzonych form swiatowych, przystojny i mily, byl równiez bardzo inteligentnym, a lekki poklad idealnego marzycielstwa, w kontrascie polaczony ze szczypta sceptycyzmu, czynil go interesujacym bardzo, szczególniej dla kobiet. W kole plci pieknej czul sie zawsze panem... Posiadajac wrazliwosc czulostkowa przyrodzona, rozumial on kobiety przytem stokroc lepiej od innych mezczyzn, odczuwal je subtelnie, - w podbijaniu zas serc niewiescich, cierpliwem i umiejetnem, - mistrzem go nazywano. Prózniacze zycie jego, zjadajacego dochody "panka", zabarwione tylko z lekka tam i ówdzie dyletanckiem zainteresowaniem sie sztuka, oraz podrózowaniem po swiecie - skladalo sie tez przewaznie z krótszych lub dluzszych milostek, z lancucha: "bonnes fortunes", które, jak ogniwa, ze soba bezustannie laczyc sie staral. Poznawszy Ole Dzierzymirska, Topolski postanowil zdobyc ja nieodzownie. W tym celu wiec dowiedziawszy sie o bytnosci Romana Dzierzymirskiego za granica, przyspieszyl wyjazd na Ukraine, i od dwóch juz niespelna miesiecy pracowal wytrwale, powoli, ze znawstwem swej sztuki, cegielka za cegielka, budujac swe przyszle, jak nazywal - szczescie! Z poczatku bylo mu niezmiernie trudno skierowac, pchnac Ole, choc nieznacznie tylko, na swe tory. Gra ta, zlozona z setek subtelnych odcieni, opartych na gruntownej znajomosci "kobiety," parokrotnie srodze zawiodla go z Ola Dzierzymirska. Lecz po paru juz tygodniach uczul Topolski wreszcie grunt pod nogami, aczkolwiek jeszcze bardzo niepewny. Tryumfowal skrycie - i szedl dalej... Dzis zas, po tygodniach szesciu pobytu, mial on juz za soba mala przeszlosc w tym wzgledzie; miedzy nim, a Ola mianowicie biegla nic trwala obcowania wzajemnego, wspólnych rozmów, dociekan, paradoksów, okreslen - garsc faktów jednak na pozór nic nie znaczacych prawie... A wiec, na przyklad, gdy w gronie osób postronnych, trzecich, toczyla sie rozmowa o temacie, poruszonym juz przez nich dwojga niegdys w pogawedce sam na sam wspólnej - czy to w zakresie sztuki, literatury, muzyki, czy wreszcie w dziedzinie wypadków pospolitych codziennego zycia - usta ich usmiechaly sie nieznacznie, a równoczesnie oczy spotykaly sie, posluszne... To znów kiedy indziej, nim jedno z nich zdazylo wymówic mysl jakas, czestokroc drugie, chwytalo ja szybko juz w lot i na nie wypowiedziane, a przeczute slowa, dawalo trafna odpowiedz, lub rzucalo aforyzm dwuznaczny, majacy li tylko dla nich dwojga znaczenie, dla innych niezrozumialy czesto wcale - poruszajacy zas soba wspomnienie, zdarzenie osobiste, wspólne... Szukali sie wzajemnie równiez, unikajac towarzystwa drugich, pragnac zawsze byc ze soba, wylacznie sami. A po za tem? Och, okreslic nawet trudno. Dziesiatki, setki, tysiace malenkich, niklych zdarzen, powiklan, chwil, chwilek, slów, slówek, gestów, drgnien twarzy, usmiechów, niedomówionych spojrzen, uscisnien dloni, przyjazniejszych, czulszych - w nieskonczonosc biegnac, zaciesnialy ich dwie duchowe jaznie coraz bardziej, motaly ich ze soba i z nitki poczatkowo pojedynczej tylko, czas uprzadl tkanine przedze niewidzialna, a nierozerwalna juz jednak, co silnie, a trwale zlaczyla ich w koncu ze soba! I Topolski, blakajacy sie z poczatku w swej grze trudnej zaplatal sie sam wkrótce, nie wiedzac nawet kiedy, w zastawione zrecznie na Ole sieci. Serce w nim obudzilo sie po raz pierwszy moze w zyciu!.. On, motyl niestaly, powierzchownie tylko kochliwy, w kazdej zameznej, wdziecznej buzi - zakochal sie na seryo w Oli! Dzis od dwóch godzin przeszlo, w slów dobieranych szermierce, flirtowal z nia - teraz juz dlan ukochana, a przez to samo upragniona jeszcze bardziej. Mówili dnia tego jak zwykle o literaturze, muzyce i sztuce, to jest o tem, co zajmowalo ich wspólnie najbardziej w krainie, oderwanej od przedzy codziennego zycia. On wspominal i opowiadal barwnie wrazenia licznych podrózy, dowcipkowal, smial sie, przytomny bezustannie gry swojej; Ola sluchala mówila, opowiadala z kolei wiele sama... Jak w zlocie lanów zboza, jednostajnem od maków purpurowych i blawatnych chabrów, roilo sie w tej ich slów gawedzie od dwuznaczników, w lekka forme obleczonych ze strony Topolskiego oswiadczyn i pólslówek - polowicznem niedomówieniem wiele mówiacych nieraz rzeczy!.. Przed chwila, slonce ulozylo sie do snu. Topolski konczyl jednoczesnie wywolane faktem tym opowiadanie wspomnienia, tyczacego sie wschodu slonca obserwowanego z wierzcholka góry "Mont Blanc," spowiadajac sie z wrazenia podnioslego, doznanego wysoko!.. Slowa pelne zapalu, efektowne, zamarly mu wlasnie na ustach, na których spojrzeniem calem zawisla artystyczna dusza idacej obok niego kobiety. Zapanowalo pomiedzy niemi chwilowe milczenie: Ze stepu tymczasem, z lanów, plynely wonie zbóz, i polnych kwiatów; zaby i chrusciele odzywaly sie w moczarach laczki - czar letniego gasnacego dnia chwytal za dusze... - Wie pan, zesmy porzadnie od domu daleko! - pierwsza wesolo zasmiala sie Ola. - A tak? - zadziwil sie niby Topolski. - To wracajmy! - rzekl niechetnie. Zawrócili. Szli wolno czas jakis, pomimo woli zamysleni. - Tak, pani - przemówil Topolski, snac bladzac jeszcze mysla hen, daleko, na szczytach Alp, w Szwajcaryi - wrazenie to bylo tak silnem, iz nie zapomne go do konca zycia. - I wie pani? - dorzucil, z usmiechem dziwnym i naglym - o czem mimo woli pomyslalem w owej uroczystej chwili, gdy pierwszy promyk slonca ozlocil cypl sniezny "Mont Blanc?" Nigdy pani nie zgadnie. - No, ciekawam bardzo? - zapytala Ola i spojrzenie piekne utkwila w twarzy mlodego czlowieka. - O kobiecie!.. - odrzekl Topolski, i zasmial sie; nie otrzymawszy zas na to zadnej odpowiedzi, spojrzal po chwili spod oka na Ole. Z pieknej twarzy mlodej kobiety, jakby odpedzany umyslnie, pierzchal cien wyraznego niezadowolenia; Topolski sie spostrzegl, iz postapil niezrecznie, wiedzial bowiem z wieloletniej praktyki doskonale, ze nie nalezy nigdy wobec kobiety, o której wzgledy ci chodzi, wspominac dobitnie, ze przed nia byla inna. Poprawil sie natychmiast. - To jest... zle mówie!.. - rzekl seryo calkiem, usmiechnawszy sie atoli w duchu do siebie - o kobiecie, nie jednostce, bynajmniej myslalem wówczas, ale o ogólnym w niej symbolu kobiecosci!.. - Jak to! nie rozumiem dobrze pana... - zdziwila sie Ola. - Cóz bowiem wspólnego ma wschód slonca... - O, i bardzo! - przerwal Topolski - przynajmniej dla mnie... Bo gdy, stojac na wysokosciach niebotycznych, - ciagnal, zapalajac sie do slów wlasnych - ujrzalem nagle, jak zarózowiona silnie jutrzenka prysla snopem promieni, jak calujac jakby po prostu okoliczne szczyty, niepokalane, sniezne - objela w ramiona zwycieskie swiat caly, tak rozpromieniony za jej przybyciem, tak wyraznie szczesliwy! - Topolski umilkl na chwile... - Skojarzeniem mysli, moze dziwnem w istocie w Chwili danej - konczyl juz spokojniej - porównalem majestatyczne, królewskie slonce do uczucia kobiety - milosci bezbrzeznej, wielkiej, która równiez swa potega i blaskiem rozjasnic, uszczesliwic moze czlowieka, tak, jak "ono," tam, na wysokosciach - swiat caly!.. - Och, jakiz poeta z pana! - zauwazyla, z usmiechem, Ola i umilkla, poczem jednak dorzucila calkiem powaznie: - Aczkolwiek mnie osobiscie na razie mysl ta do glowy nie przyszlaby moze, gdybym sie tam znajdowala na panskiem miejscu, rozumiem ja jednak i odczuwam doskonale... - Prawda? - uradowany mimo woli podchwycil Topolski. - Pani przyznaje - ciagnal, - ze egzystuje poniekad w pojeciach tych analogia pewna... Sluchajac pani jednak, przychodzi mi do glowy jedno spostrzezenie... - zatrzymal sie... - Musiala pani - i instynktownie Topolski nadal glosowi brzmienie lagodne, czule - w zyciu swem kochac kogos bardzo... - Dlaczego? - zapytala z usmiechem Ola. - Bo inaczej nie zrozumiala i nie odczulaby pani wrazenia mego! - rzucil po francusku Topolski. - Kochalam! - odparla stanowczo, w tymze jezyku, Ola. - Kogóz, jesli spytac wolno i jesli to nie jest zadna tajemnica stanu? - Meza! - odparla po polsku, lakonicznie Ola, patrzac ironicznie nieco Topolskiemu prosto w twarz. Ten ostatni skrzywil sie z lekka. - Ach, ja nie myslalem o tem zgola... Meza powinno sie kochac... Zreszta - usmiechnal sie zlosliwie - uzyla pani czasu przeszlego... Kochalam, j'ai aimé - ciagnal ironicznie, - wszak, o ile mnie pamiec grammatyki francuzkiej nie zawodzi, to passé défini... - zaakcentowal wyraz ostatni. - Och, jakze pan lapiesz za slowa! - zasmiala sie nieszczerze troche Ola. - Przy tem zapragnales pan pochwalic sie znajomoscia francuskiej grammatyki, i nie udalo sie... J'ai aimé - to passé, indéfini - odciela. - Ach, alors votre amour, madame... est indefini? - nie pozostal dluznym Topolski. - Ech, nieznosnym sie pan stajesz! - zasmiala sie mloda kobieta. - Ot lepiej, niech pan spojrzy na prawo - wskazala ruchem reki niebo, widocznie pragnac zmienic temat rozmowy. - Jakie piekne chmurki, nieprawdaz?.. Topolski wolno zwrócil glowe, we wskazanym kierunku. - Przesliczne! - potwierdzil. Niby zarózowione, zdrowe, w aureoli zlocistych wlosów, buziaczki zasypiajacych rzedem obok siebie smacznie dorodnych dziatek, ukladaly sie do snu na niebieskawo-perlowem tle nieba obloczki male, koralowo-zlote, - zaklete jakby cudownie w ostatnim odblasku spiacego juz slonca. Dluzszy czas stali Topolski z Ola, zapatrzeni w gre swiatel wieczora; po niejakims czasie, odwróciwszy wzrok od nich, kobieta spojrzala przed siebie. - Regardez! - przerwala milczenie swym mile brzmiacym glosem. - Wszak to Krasnostawski, prawda? - zwrócila sie do towarzysza, pokazujac mu ruchem glowy zblizajacego sie pedem ku nim jezdzca. - Tak. Zdaje sie, ze to jasnie pan plenipotent pomyka - odparl z przekasem Topolski, z zaakcentowana rozmyslnie obojetnoscia w glosie. Tymczasem kasztanek zlotawy, parskajac cicho, przemknal tuz kolo nich i ruchem uprzejmym, aczkolwiek chlodnym nieco, i nie zatrzymujac sie wcale, sklonil sie Krasnostawski stojacej parze. Topolski i Ola w slad zatem ruszyli powoli miejsca, rozmawiajac znów zywo ze soba, jezdziec zas, na wskos przeciawszy laczke, wspinac sie zaczal po pochylosci jaru. Z lekkiego poczatkowo pod góre truchcika, kon przeszedl w wolnego stepa... W ciszy wieczornej, do uszu Krasnostawskiego dochodzily wyraznie slowa i smiechy idacej laczka pary. Mlody czlowiek, uderzywszy gniewnie konia butami i spicruta, pochwycil cugle, i pomknal dalej... - Ze tez im nigdy nie zbraknie tematu do rozmowy! - mruknal. Obecnosc ciagla Topolskiego przy Oli gniewala niepomiernie mlodego plenipotenta. Znal on, jak wiadomo, dzisiejsza dziedziczke Gowartowa od lat blisko dziesieciu. Dziewczeciem jeszcze podobala mu sie ona bardzo. A potem?.. Wszak pamieta doskonale te chwile, gdy dowiedzial sie on od starego Gowartowskiego, ze Ola uciekla z Dzierzymirskim... Dziwnego, och, niepojetego dlan nawet, na razie doznal wówczas wrazenia! Po smierci zas pana Januarego i przyjezdzie mlodych, przypadek bardziej jeszcze zblizyl go do niej, a bylo nim powtórzenie zbolalej córce doslownie ostatnich chwil ojca i slów jego, pelnych przebaczenia... Fakt ten, na pozór drobny, stal sie jednak dla Krasnostawskiego wysoce powaznym, postawil go bowiem wobec nowych chlebodawców na przyjaznej, poufalej niemal stopie, i takim dotad bez zmiany pozostal. Co rok, gdy Dzierzymirscy przyjezdzali do siebie na wies, pierwszy wital ich na progu Krasnostawski, bywajac potem zawsze stale co dzien niemal w Gowartowie... Dzierzymirscy traktowali go, jak równego im zupelnie, naturalnie, uprzejmie przyjmowali zawsze - bez róznicy, o kazdej dnia porze, ze wzgledu zas na dobre wychowanie jego, i wspomnienie, iz do snu wiecznego zamknal byl Gowartowskiemu powieki, uwazano go nawet jakby za nalezacego do rodziny. Czul sie zatem mlody pan plenipotent w palacu, jak u siebie w domu, zastepowal mu on strzeche rodzinna, której nie posiadal wcale i trwalo tak rok rocznie przez kilka letnich miesiecy. Potem znów nastepowala dlan dluga przerwa; - gospodarstwo, samotnosc, nuda i wyczekiwanie z upragnieniem chwili przyjazdu Dzierzymirskich! Powtarzalo sie to bezzmiennie przez lat ubieglych pare, i przez czas ten caly stala sie rzecz, której z latwoscia domyslec sie mozna bylo... Krasnostawski, dawniej Don-Juan wielkomiejski, jeszcze obecnie na wsi balamucacy wszystkie ladniejsze dziewczyny w okolicy - niepostrzezenie, poczatkowo nie zdajac sobie nawet wcale sprawy, zakochal sie na zabój w swej pieknej, mlodej dziedziczce i pani... Latwe sercowe zdobycze pomscily sie na lekkomyslnym panu plenipotencie. Milosc prawdziwa, silno powalila go juz w drugim roku pobytu u Dzierzymirskich. Zabrala mu serce kobieta, dla niego calkiem, i rzec mozna, na zawsze, niezdobyta, niepochwytna nawet, ze wzgledu warunków sluzebnej róznicy polozenia jego w ogóle z jednej strony, a z drugiej - z powodu charakteru Oli, jak sie zdawalo, bez skazy, niezlomnych jej zasad, oraz bezgranicznej, niezmiennej, a dotad jedynej - milosci jej dla meza. Przebolal zatem Krasnostawski wiele, lecz zapanowal nad soba. Nikt nie zbadal dotychczas tajemnicy jego serca, nawet "ona." A dzis, uczucie drzemiace i ukryte na dnie duszy przed sarkazmem ócz i jezyków ludzkich, przeobrazilo sie juz bylo w prawdziwy kult... Codzienny gosc Gowartowa, Krasnostawski, poza obowiazkami, zyl "prawdziwie" w dniu godzin tylko kilka, t.j. tych pare wlasnie, podczas których obcowal z Ola, mloda kobieta zas stanela w duszy jego, nie zlozonej, nieprzesubtelnionej, lecz szczerej, pieknej i prostej - na piedestale swietosci prawdziwej! Krasnostawski modlil sie niemal do Oli!.. I oto teraz przyszlo mu cierpiec podwójnie: dotad odbierala mu ubóstwiana koniecznosc zycia, w postaci meza... - Dzis przy boku jej sie zjawil inny... Krasnostawski znienawidzil pana na Szczesnej... Zazdrosc, ta milosci siostrzyca, pochwycila go w swe szpony krogulcze, dreczac bez litosci... Meke te zas powiekszalo jeszcze poczucie wlasnej niemocy. Myslac o tem po raz setny, Krasnostawski pedzil wciaz szybko, naglac niemilosiernie spicruta wierzchowca. - Sluga jestem i na wieki sluga zostane!.. Psie zycie, psie!.. - rzucil glosno z gorycza obszarom, sniacym w mroku. - On mi ja wezmie, pokala, ja to czuje, przeczuwam!.. Lecz co czynic mam, co robic? - wolal do siebie wzburzony przyjaciel, domownik palacowy Dzierzymirskich. - Zastrzelilbym go, to lisiatko! - mruknal ciszej. W tej samej chwili kon sie potknal, Krasnostawski sciagnal instynktownie cugle, i poczal jechac wolno. Wokolo niego, otulony szarzyzna mroku, kolysal sie step maly, wysoka trawa lechtala mu opuszczona w dól siodla reke. W oddali rysowaly sie juz cienie folwarku Tomaszówki, tak zwanej ukrainskiej fermy, zlozonej tylko z toku, to jest: stodól, spichlerza, paru jeszcze zabudowan gospodarskich, i jego wlasnego, niskiego, mieszkalnego domku - królujacych w cieniu kilkunastu drzew wsród pól i lanów szerokich. Krasnostawski zdjal czapke i przetarl chustka czolo. W krag niego lataly tysiace muszek malych, brzeczaly zalosnie roje komarów; bak gral gdzies w moczarach, a przepiórka zablakana, wedrujaca jeszcze po polach, odzywala sie gdzies niesmialo samotna... Przejechawszy wolno kawalek stepu, Krasnostawski puscil sie znów poprzez bodziaki i trawy szybkiego nader, tak zwanego szlapaka. Prychajac nozdrzami, czujac stajnie blisko, pomknal kasztan ochoczo. Pedem powietrza i konskiego biegu, wysokie trawy zakolysaly sie trwoznie - zaszumialo na stepie... Lecz oto po chwili wierzchowiec skoczyl w bok gwaltownie: to ukladajacy sie juz do snu blogiego zajac pomknal mu chyzo spod nóg i znikl w wieczornym mroku... Niebawem jezdziec z koniem wpadli na trakt szeroki. - Zginie mi Ola moja ubóstwiana, najdrozsza!.. A szkoda - szkoda! - szeptal do siebie podniecony Krasnostawski. - Co czynic? jak przeszkodzic temu? - huczalo mu dalej w glowie. Lecieli wciaz... Domostwa Tomaszówki stawaly sie coraz wyrazniejsze, blizsze... Wyminal ich wóz; jadacy w przeciwna strone, chlop poklonil sie nisko, lecace za wozem zrebie przylaczylo sie do wierzchowej klaczy Krasnostawskiego. - Ksiou, ksiou, ksiou! - zawolal chlop przeciagle: zrebczyk zastrzygl uszami, prychnal i zawrócil galopem. - Ach, czemuz, czemuz nie wolno mi kochac ciebie, najdrozsza? - wyrzucil z siebie Krasnostawski wymówke, pelna goryczy. - Ja bym cie ozlocil, kleczal przed toba - zmiatal proch u stóp twoich!.. Jezdziec z koniem, jak huragan, wpadli we wrota i na dziedziniec malego dworku. Zatrzymali sie... Krasnostawski zeskoczyl z kasztanka i huknal donosnie. Niebawem zjawil sie wyrostek, w rozchylonej koszuli, boso, odebrawszy wierzchowca, znikl z nim pomiedzy strzechami podluznych budynków; mlody czlowiek zas, szepcac jeszcze smutnie cos z cicha do siebie, schyliwszy glowe, wszedl do wnetrza malego, krytego sloma dworku. Odemknal drzwi kluczem, a przestapiwszy próg, zatrzasnal je z halasem. W slad za tem potarl zapalke, a zapaliwszy lampe, zblizyl sie do biurka, stojacego pod oknem, wsród skromnie umeblowanej izby, wybielonej, z niskim sufitem, o duzych wystajacych u pulapu belkach. - Nie mnie, marnemu pionowi, marzyc i kochac, nie mnie!.. Do pracy, slugo, placa ci za to! -szepnal Krasnostawski, z bezmierna gorycza. Rozlozywszy jednoczesnie na stole olbrzymia rachunkowa ksiege, umoczyl pióro w kalamarzu i usiadl ciezko przed biurkiem. Cisza zalegla pokoik. Przerywal ja tylko szelest papieru i zgrzyt donosny stalki w obsadce - czasami zas akordem w te muzyke milczenia i pracy wplotlo sie z rzadka stlumione westchnienie ciche. ------------- Ukrainskie lato upalne dobiegalo konca, zanikalo, wypierane jesienia wczesna, w tym roku piekna bardzo - przezrocza... Zycie w Gowartowie plynelo cicho, a dnie mijaly tutaj za dniami, wszystkie bez zmiany niemal bardzo do siebie podobne. Ladyzynski zatem tak samo zawsze szyderczy z marszalkowa sie sprzeczal i rozmyslnie przeszkadzal flirtowi Oli z Topolskim... Krasnostawski, tlumiac w sercu ból, zal, gorycz i zazdrosc, przyjezdzal tu jak zwykle, co dzien, a bawiac w palacu coraz krócej, po partyjce bilardu z panem Emilem, uciekal do swej wsród pól samotni. Czasem zajrzal do Gowartowa ktos z dalszych, lub blizszych sasiadów, i jak to bywa zazwyczaj na wsi, zjezdzajac calym rodzinnym taborem, na godzin kilka rozgaszczal sie w palacu. Dom caly naturalnie zniewolonym byl byc na uslugi gosci, dzialo sie to jednak zawsze ku wielkiemu zmartwieniu Ladyzynskiego. Bywalec eleganckich miejskich salonów, zly chodzil wówczas z kata w kat, ziewajac skrycie i pokpiwajac nieznacznie z przybylych w goscine; sasiadów Gowartowa nie lubial bowiem pan Emil i z góry stale traktowal, ochrzciwszy wszystkich ryczaltowo mianem "serwatki towarzyskiej"... W niedziele wszyscy z palacu jezdzili do kosciola - w tygodniu, dla ubarwienia jednostajnego skadinad zycia, oddawano sasiedzkie wizyty... Pan Emil wtedy zostawal zawsze w domu, a namawiajac panie, by jechaly, staral sie zwykle wybrac na to dzien, w którym spodziewal sie odwiedzin Topolskiego. Hrabia ze Szczesnej, przyjezdzajacy teraz, regularnie, co drugi dzien prawie, stawial sie wówczas niezmiennie. Ladyzynski, usmiechniety zlosliwie, przyjmowal go z otwartemi ramiony, do karamboli natychmiast werbowal, nic najczesciej przy tem nie mówiac o wyjezdzie pan, wymijajac zrecznie jego pytania w tym wzgledzie. Dopiero pózniej, po partyi, wychodzil na chwile, wracal, i spokojnie oznajmial mu o tem, mniej wiecej w ten sposób: "Wszak hrabia kochany o panie mnie sie pytal? n'est ce pas? Pardon... na smierc zapomnialem... wyobraz pan sobie, wyjechaly przed godzina na spacer, pewny bylem... A tu, concevez... Dowiaduje sie wlasnie, iz palnely sobie wizytke!.." Topolski rad nie rad niebawem odjezdzal, pan Emil zas, ironiczny, zjadliwej uprzejmosci pelny, odprowadziwszy go do powozu - zacieral rece z radosci. Pomimo jednak usilowan zrecznych Ladyzynskiego, stosunek Topolskiego i Oli zaciesnial sie coraz bardziej; przyjazn fermentowala juz, potegowala zas stosunek ten przedluzana coraz bardziej nieobecnosc Dzierzymirskiego, od którego, po liscie oznajmiajacym wyjazd do Medyolanu - nie bylo zgola zadnej wiadomosci. Byl wieczór letni, kojacy, cichy... W palacu gowartowskim zgaszono juz wszystkie swiatla, prócz jednego - w jadalni, gdzie marszalkowa przegladala swieze gazety. Niebawem odlozywszy je na bok, ze zmeczonych oczu staruszka zdjela okulary, a przetarlszy powieki, powstala i skierowala sie ku balkonowi. Tam, wziawszy w reke laske, zeszla do ogrodu, zaglebiwszy sie w jedna z cienistych alei. Ola, Topolski i nieodstepny ich satelita, pan Emil, uzywali przejazdzki lódka po stawie, w ta strone wiec skierowala kroki marszalkowa. Wkrótce przed nia zaszklila sie tafla stawu, staruszka usiadla na laweczce i poslala spojrzenie w dal... Do uszu jej jednoczesnie, w wieczornej ciszy wyrazna, doleciala piesn, spiewana zgodnie silnym meskim tenorem Topolskiego i cieniutkim sopranem Oli, z przeciaglem do wtóru gwizdaniem pana Emila. Barka znalazla sie niebawem posrodku stawu. Piesn, urwana nagle, zcichla, marszalkowa krzyknela, jak tylko mogla najglosniej: - Hop!.. hop!.. - By... waj! - odpowiedzial natychmiast pan Emil, rozlegly sie szybsze uderzenia wiosel, plusk wody i lódz chyzo kierowac sie poczely ku brzegowi, Ladyzynski po chwili przylozyl do oczu reke i krzyknal; - Per Bacco! Wszak to pani marszalkowa!.. - O, ciociu! Czemuz cioteczka przyszla az tutaj? Jakze mozna... wilgoc ze stawu, opary niezdrowe! - rozlegl sie z kolei cieniuchny glosik Oli. - Nic, dziecko, nie szkodzi... Posiedze sobie, taki sliczny i cieply wieczór... Jedzcie, jedzcie, jak sie zmecze, to powróce! - odkrzyknela pani Melania. - E, cóz znowu? - zagrzmial basem Ladyzynski. - I my wracamy. Ksiezyc zreszta dzis niecnota nie dopisuje i chowa sie ciagle... Naprzód!.. - zakomenderowal donosnie. - Nieprawdaz? - dodal ciszej, zwracajac sie ku siedzacej w lódce mlodej parze. - Alez naturalnie! - potwierdzila szybko Ola, widzac, iz Topolski milczy dyplomatycznie. - Cioteczka zaziebi sie, jak ja pozostawimy tu dluzej, a sama do domu tak rychlo nie pójdzie... Po chwili, lódz stanela u brzegu. - Ciotuniu, jestesmy.. - zywo krzyknela Ola, i wysiedli wszyscy. Topolski z Ola poszli naprzód, pan Emil zas pozostal, systematycznie ulozywszy wiosla i zamknawszy na klucz klódke u lancucha, przytwierdzonego do barki, poczem zapalil z wolna papierosa. - Pa -nie E - mi - lu! Wra -ca - my! - rozlegl sie z góry, na brzegu, wolajacy glosik Dzierzymirskiej. - Ide, ide! - odpowiedzial w ten sam sposób Emil, nie ruszyl sie jednak wcale. Po chwili warknal do siebie pólglosem: - O, nie podoba mi sie coraz wiecej ten farbowany na hrabicza! Lecz swoja droga pozycya moja tutaj jest w zupelnosci idyotyczna... Marszalkowa, jak slepa: nic nie widzi; on, wsciekly, zebami na mnie po cichu zgrzyta ona sie dasa... Que diable! Nie bylem dotad nigdy strózem cnót mlodych mezatek!.. I Ladyzynski wzruszyl ramionami, poczem z wolna skierowal sie ku palacowi. Pozostala zas trójka byla juz daleko. Topolski podawal kornie ramie marszalkowej, Ola szla obok niego - rozmawiali wszyscy zywo i wesolo; niebawem znalezli sie na werandzie i usiedli, zmeczeni nieco przechadzka. Topolski, zatrzymany i uproszony przez panie, zostawal na noc w Gowartowie, obecnie zas namawial Ole do zagrania na fortepianie. - Ale kiedy mówie panu - bronila sie, smiejac, mloda kobieta, - ze teraz wlasnie czuje sie niemozliwie usposobiona do muzyki... Upewniam pana, iz go bolec beda uszy!.. - O, mnie nigdy! Chyba pana Emila? - odparl Topolski. Ladyzynski nie znosil muzyki. Nazywal ja zawsze "gnebicielka i pierwszym stopniem do histeryi i neurastenii." - Jezeli nie dla mnie - nachylil sie w tej chwili Topolski ku siedzacej obok Oli - to niech zagra pani dla pana Emila za to, ze nam ciagle swem towarzystwem przeszkadzal... - Przeszkadzal?.. w czem? - spytala Ola, z usmiechem i zalotnem blysnieciem oczu. - Powiadaja, iz przyslowia sa madroscia narodów, a jedno z nich mówi pono: "madrej glowie, dosc..." i.t.d. Pani nie zrozumiala - to trudno. - Ha, ha, ha! - zasmiala sie Ola - zdrobnia pan przyslowia, stosownie do okolicznosci, ale bogi odmówily panu talentu rymowania. Ja szczerze zupelnie powiadam, iz nie zrozumialam pana. - Honny suit, qui mal y pense. Lecz pozwole; sobie tymczasem nie wierzyc pani... Rozmowa ta cala prowadzona byla pólglosem, tak, iz siedzaca w przeciwnym rogu balkonu marszalkowa nie slyszala jej wcale. Odezwala sie wiec, przerywajac: - Widze, ze na prózno pan Topolski cie prosi. Zagraj, Oluniu, zagraj, dziecko, w taki cichy wieczór slicznie sie wyda glos fortepianu. - No, jak cioteczka kaze, to i owszem! - rzekla z usmiechem Ola. - Ale czynie to tylko dla niej; avis au lecteur... Zwrócila sie do Topolskiego, spojrzawszy mu prosto w oczy, poczem przestapila próg pokoju. Mlody czlowiek sklonil sie, i powstawszy, podazyl do salonu w slad za nia. - Któz zbadal rzeczywista pobudke czynów kobiety? - szepnal dyskretnie, pochyliwszy sie ku idacej. - Przepraszam! - zasmiala sie wesolo Ola - prosze wracac na balkon dotrzymac towarzystwa cioci Melanii, a zreszta - tu, siadajac do fortepianu, uczynila reka ruch w strone werandy - oto pan Emil... - A... wiec pani jednak gra... dla niego - rzekl z wolna Topolski i posluszny zawrócil. Ola nie odpowiedziala... Gamma tonów z pod jej palców zabrzmiala donosnie... Fantastyczna piesn norweska odbila sie o echa parku i glebie sniace do stawu - namietna, burzliwa, poplynela w dal cicha pól i stepu... - Ze tez pani Ola nie ma litosci nad ptaszkami, co spia sobie w parku tak cicho. Gdy uslysza bowiem pare podobnych fortepianowych trelików, ogluchna do rana zupelnie. - odezwal sie w tejze chwili ironiczny glos Ladyzynskiego. - Cóz to pan, jak widze, prócz ptaków tylko o sobie nie zapomina, a nas z pania marszalkowa z zyjacych wykresla! - pólzartem, pólserjo odcial panu Emilowi Topolski. Ladyzynski nie odpowiedzial; wszedlszy do nieoswietlonego salonu, gdzie grala Ola, odezwal sie w uklonie: - Wszak pani pozwoli, nieprawdaz?... Bym zagral sobie prozaicznie, terre ŕ terre, w karambole sam ze soba... Czy zgrzesze bardzo? - Mais pas du tout, owszem... Staraj sie pan karambolowac w takt gry mojej; moze ta droga wreszcie nauczysz sie pan kiedys odczuwac muzyke... - O, dzieki ci, pani! - trzymajac sie za serce, sklonil sie pan Emil i zadzwoniwszy na lokaja, kazal zapalic swiatla w bilardowej salce, a po chwili, caly zatopiony w grze, z pietyzmem wykonywac zaczal karambole. Piesnia Schumana rzewna skarzyl sie cicho teraz fortepian, plakal, smucil sie zalosnie... Ola grala pieknie, z technika i uczuciem. Siedzacy na balkonie Topolski lowil tony z luboscia, przez grzecznosc tylko prowadzac rozmowe z marszalkowa i klnac zarazem w duszy jej obecnosc, przeszkadzajaca mu we flircie z Ola. Niebawem wybila w ciszy domu godzina jedenasta. Staruszka, zmeczona snac calym dniem, powstala ciezko i rzekla: - No, sluchajcie tu sobie muzyki, moi panowie, ja zas ide spac... A pan Emil gdzie - nie widze go? - zapytala naraz. Topolski zauwazyl dawno, ze Ladyzynski postukuje na bilardzie; nie chcac jednak informowac o tem marszalkowej, odparl szybko: - Och, nie, wiem. Wyszedl przed chwila, wróci zapewne niebawem! - i na dobranoc - pocalowal, z uszanowaniem, reke staruszki. Marszalkowa, nic nie mówiac, weszla do salonu i zblizyla sie ku fortepianowi. - Bonsoir, chérie! - rzekla, calujac Ole w glowe. - Dobranoc, cioteczko! - zerwawszy sie z krzesla usciskala marszalkowe Dzierzymirska; poczem pani Melania skierowala sie wolno do swych pokojów. Znikla... Fortepianem wstrzasnelo gwaltowne intermezzo; do pokoju, tonacego w cieniach, cicho, jak kot, wsunal sie Topolski. Usiadl na niskim foteliku obok Oli: -Nareszcie!.. - szepnal. - Nareszcie... Co? - ze spojrzeniem zalotnem, zapytala, nie odrywajac paluszków od klawiszy. - Jestesmy z pania sami...- dokonczyl Topolski zdanie. - I ten satyr, któremu tu tak wszystko wolno i uchodzi... Topolski urwal, a widzac, ze Ola juz otwiera usta by cos powiedziec, wyrzucil z siebie szybko, czyniac nieznaczny ruch reka: - Och, wiem juz z góry, co pani mi powie... Pan Emil - przyjaciel nieboszczyka ojca pani, druh marszalkowej, wreszcie zna pania od dziecinstwa. - Wszak to wszystko wiadomem mi jest doskonale... Co nie przeszkadza - ciagnal - iz denerwuje mnie ten pan do niemozliwosci... Bo, np. dzisiaj: od rana nie pozwolil nam byc chwilki nawet sam na sam... - Ho, ho, cóz to za gorycz i niezadowolenie! - zdziwila sie niby Ola, a usilujac nadac glosowi brzmienie twardsze, dodala: - Nie pojmuje zreszta, skad te zadania uporczywe sam na sam i urojone jakby jakies prawa... Nie dokonczyla... Trel gwaltowny przebiegl, jak dreszcz, po klawiszach, spojrzenie zas mlodej kobiety, które dojrzal Topolski w pólcieniu i blask jego, co, jak pieszczota, przesunal mu sie po twarzy, zadaly klam wyrazny wymówionym przez Ole slowom. Topolski zapomnial o nich. Zapamietal wzrok tylko i pokorny na pozór pochylil sie ku raczce Oli. - Przepraszam stokrotnie!.. przepraszam!.. - i pocalowal biegnaca po fortepianie biala raczke, wychylajaca sie z faldzistego rekawa - wyzej lokcia. - Przeprasza sie nizej! - rzucila zartobliwie Ola. - Ciemnosc winna temu... -- rzucil lekko Topolski. Milczenie parku i domu przerywaly teraz tylko tony fortepianu, coraz namietniejsze jakby, gwaltowne, burza ognistego zapalu i pragnien wstrzasajace spokojna cisza, oraz nerwami dwojga ludzi, sluchajacych tej orgii dzwieków rozpasanych, zamknietych w zlocone ramy artyzmu i techniki. Glos Topolskiego wkrótce przeszedl w szept przyciszony, pieszczotliwy, miekki. Z dala odzywalo sie jednostajnie, co sekund kilka, uderzenie kul na bilardzie zajetego wciaz karambolami pana Emila... I Topolski, flirtujac tak dyskretnie z Ola, podsycajaca pólslówkami slów jego igraszke, od czasu do czasu wysylal spojrzenie przelotne na wywiady, czy pan Emil przypadkiem nie wraca; lecz ten nie myslal o tem wcale. Widzac to, Topolski przysunal sie blizej do mlodej kobiety. Ruch ten jednak zauwazyla Ola i widac chec przekorna sprzeciwienia sie mezczyznie przebiegla jej nagle przez glówke, bo odezwala sie w tej chwili: - Chcialam wlasnie, oto zagrac panu cos przepieknego, i zapomnialam... Masz tobie! - zatrzymala sie. - Trzeba zapalic swiece! - dokonczyla, z filuternym usmiechem. - Ale, cóz znowu? - podchwycil Topolski. - Po raz pierwszy dostrzegam u pani - ciagnal niezadowolony widocznie - brak odczucia nastroju chwili danej... Tak mi milo bylo sluchac gry pani w tym wlasnie pólcieniu, tak znakomicie godzacym sie z muzyka i cisza wieczorna. Smiech szczery Oli rozlegl sie w tej chwili. Zapalila swiece i rzekla swobodnie: - Cóz robic! widzi pan teraz, ze wcale nie jestem doskonaloscia.. Nareszcie pan sam empirycznie przekonal sie o tem. A mówilam tyle razy... Urwala, i otworzywszy nuty, dotknela sie reka klawiatury. - Niedobra pani... - nadajac glosowi brzmienie pociagajace, lagodne, przemówil Topolski. - Niedobra! - powtórzyl ciszej, i podniósl do ust, jej dlon. - Z okazyi czego - zasmiala sie Ola. Topolski na pytanie wprost nie odpowiedzial, lecz mówil dalej: - Rozwiala mi pani zludzenie! - umilkl na chwile. Pytajaco spojrzala nan Ola. - Tak jest - powtórzyl mezczyzna - bo uwierzy pani, jak dziwnego doznalem wrazenia, gdy oto tak przed chwila siedzielismy w zapomnieniu, ciszy, przy fortepianu dzwiekach - zupelnie sami... - No, ciekawam? Cóz panu sie zdawalo? - ironicznie nieco rzucila Ola, a oderwawszy zarazem rece od klawiatury na chwile, sluchala, patrzac mu w oczy przeciagle: - Po prostu zdalo mi sie, iz jestesmy mezem i zona... - Tylko tyle? - zasmiala sie Ola zlosliwie. - No, po prologu spodziewalam sie czegos nadzwyczajniejszego przyznaje! - dorzucila lekko, a odwróciwszy spojrzenie, ulozyla zeszyt nut na stalugach fortepianu, i znów grac poczela, tym razem cos smetnego, kojacego jakby - pelnego cichej tesknoty... - Co to jest? - zzymnal sie w duchu Topolski, rozgniewany: - Ze tez ta kobieta zawsze zbije mnie z pantalyku! - Nie wiedzial po prostu, co mówic dalej muzyka zas jednoczesnie lagodna, plynaca miekko z pod palców kobiety, nerwowa, drazliwa nature jego nastrajala dziwnie na nute, wrecz przeciwna slowom, jakie same cisnely mu sie do ust przed chwila... - Jednak, jak ona, niecnota, zna mnie, dobrze! - zauwazyl jeszcze w mysli, spojrzawszy z pod oka na Ole, która, z blakajacym sie w kacikach ustek usmiechem, grala wlasnie, z uczuciem, coraz, subtelniejszem, miekkszem, az fortepian martwy skarzyc i plakac sie zdawal. Po chwili, Topolski przemówil znowu, glosem jednak juz calkiem innym, niz poprzednio: - Pani sie smieje, tymczasem to, co mówie, wszak takie naturalne... - Na - tu - ral- ne! - przedrzeznila lekko Ola. - Ha - ha - ha! - zasmiala sie - vous ętes incomparable!.. - Permettez! - przerwal porywczo nieco mezczyzna - niech skoncze... - Alez slucham, slucham od kwadransa, et vous n'en finissez pas. Wiec, jakiez ultimatum? - Bardzo proste. Odczuwamy sie z pania wzajemnie, rozumiemy, jak rzadko kto moze... Dusze nasze - to jakby niewidzialny kamerton, który, za uderzeniem mysli, uczuc nam wspólnych, brzmi zawsze jednakowo... A maz i zona przeciez, poza... - Ha, ha, ha.. .- urwala przezornie O1a. - Otóz mylisz sie pan zupelnie, bo ja, na przyklad teraz, nic, ale to nic pana nie rozumiem... A zreszta - konczyla, powstawszy szybko od fortepianu - en voilŕ ascez... - zamknela fortepian. - Zal mi pana Emila, który pewnie juz darowac mi nie moze, ze gram tak dlugo, bo oto wlasnie nadchodzi.. - A bodajzes! - zgrzytnal szeptem Topolski i zerwal sie spiesznie, poczawszy odruchowo ukladac niby porzadnie nuty na etazerce. - Silence ŕ mon approche - quelle galanterie, madame, de votre part!.. Podziwiam, zaiste! - odezwal sie na progu pan Emil, w uklonie, a zwracajac sie ku zmieszanemu pomimowolnie Topolskiemu, rzucil, z ukrytym sarkazmem: - Czy to... moze panu zawdzieczam?.. I podtrzymywana przez Ladyzynskiego glównie, poplynela przez czas krótki jeszcze rozmowa ogólna, poczem panowie powiedzieli Oli dobranoc i rozeszli sie, pozostawiajac ja sama. Zapalone przy fortepianie swiece rzucaly teraz na salon migocace swiatlo, lekki zefirek kolysal ich plomien z lekka, poruszal firanki i portyery... Ola skierowali sie ku werandzie, i oparlszy o balustrade, zadumala sie gleboko. - Co to jest, co sie z nia dzieje? - myslala. Od wyjscia za maz, od lat szesciu kochala dotad niezmiennie Romana tylko, choc bezustannie ocierala sie o dziesiatki nadskakujacych jej mezczyzn, na zadnego jednak uwagi nie zwracala nawet. I dopiero teraz, teraz!.. Ujela glowe w rozpalone dlonie i scisnela niemi skronie... Ten Topolski dziala na nia w sposób iscie niezwykly. Tak ja odczuwa, tak dobrze rozumie, tak rozzmyslawia po prostu umiejetnie prowadzona gra intrygi, flirtu - tak pociaga ku sobie nieprzeparcie!... Ten jego ujmujacy, niezwykly jakis i zwodniczy wdziek osobisty, którym tchnac sie zdaje postac jego cala, zwycieza ja coraz natarczywiej, uparciej... Broni sie przed nim, w zart jego slowa obraca, a jednak ona, Ola, czuje, ze jesli tak samo potrwa jeszcze dluzej, kto wie, czy zdola oprzec mu sie?.. Och, gdybyz przynajmniej Roman przybyl juz predzej, gdyby! A tu sama walczyc musi!.. Jeden Ladyzynski tylko po swojemu broni ja przed "nim" i przed nia sama... I Ola przy ostatniej powyzszej mysli podnosi zwolni glowe, a pociagnieta kojaca cisza parku i swiatlem drzacych promieni ksiezyca, schodzi z balkonu i zapuszcza sie samotna w cienista ogrodowa aleje. Na piasku cien jej rysuje sie maly i kroki rozlegaja sie donosnie; przez liscie niebieskawo-srebrne plamy swiatla sciela sie u jej stóp dyskretnie, ukazuja sie, to znów nikna... - Kocham go, kocham,.. i pragne! - szepce Ola. - A on? - Czyz mozna nawet watpic o tem? - odpowiada samej sobie. - Przyleci na jej pierwsze skinienie, gdyby tylko... zechciala... Zechciala? - Ola przeciera czolo dlonia i czuje, jak krew mloda igra jej w zylach nieposluszna, jak pragnienie poziome, zmyslowego uzycia, rozkoszy - nieprzeparte, silne ja sama ogarnia wszechpoteznie. Idzie coraz wolniej, coraz bardziej pograzona cala w myslach i wewnetrznej walce. Doszedlszy do konca alei, Ola zawraca machinalnie, kierujac sie ku domowi. - Romanie!.. Romciu... wybacz mi! - szepce, kladac zalamane raczki na rozpalone czolo. - Przyjezdzaj i obron mnie!.. Obron! - wola rozpaczliwie, czujac burze w piersi, rozsadzanej uczuciem, pragnieniem i rozterka! Bronila sie dotad, ale teraz czuje, iz sily jej zbraknie na pewno... Ilez godzin w dniu samotnych, ile nocy bezsennych, przemyslala, przecierpiala w walce z pokus drazniaca, z sercem, wyobraznia, dusza cala, - rwacemi sie do ukochanego mezczyzny - w jego ramiona, które czekaly tylko jej skinienia, by ja oplesc pieszczota - uniesc w kraine milosci i rozkoszy!.. - Marzenia! Ona nie ulegnie!.. - Nigdy, przenigdy! - szepce Ola, spowiada sie przed zasluchanemi, cichemi drzewami parku. - Tylko ty, Romanie, ty, co po raz pierwszy w zyciu otworzyles mi ulude milosci, szczescia, ty, którego dotad ponad zycie kochalam - przyjedz, ratuj mnie, swa obecnoscia wesprzyj!!! Ola juz jest w poblizu palacu. - Nigdy cie nie zdradze!.. nie zapomne obowiazku... nigdy! - szepce po raz wtóry jeszcze i z zywo bijaca w arteryach krwia - wzburzona cala, z ostatnim wyrazem "nigdy" na ustach, wstepuje po schodkach palacowego skrzydla. Daleka mysli od szczególów drobiazgowego zycia - zapomina o pozostawionych w salonie swiatlach - o wszystkiem i skrzypnawszy drzwiami, znika za niemi. W ciszy uspionego juz domu, gdzies, w dali, wydzwania tymczasem po chwili godzina dwunasta.. Kwadranse mijaja stopniowo, a noc letnia, w milczeniu przyrody calej, woniami swemi miarowo oddychac poczyna... W salonie palacowym dopalaja sie powoli swiece u fortepianu, plomienie ich drza bezustannie od nocnych powiewów, oswietlajac fantastycznie pokój caly; czasem wpadnie tu znienacka ksiezycowy promien - i zlagodzi swym blaskiem zólte swiec plomyki... I trwa to tak dosc dlugo jeszcze... Nagle jednak drzewa parku szumiec poczynaja wraz glosniej, ksiezyc gdzies ginie, przepada, chmurki zas drobne pokrywac zaczynaja coraz gesciej niebo dotad pogodne... I zefirek leciutki, wpadlszy do salonu przez balkonowe drzwi, hulac po nim zaczyna... Jeden plomyczek u swiec gasnie, drugi w poblizu okna pali sie wciaz, dygocac... Swawolny wietrzyk tymczasem wzdyma teraz firanki, a podrzuciwszy jedna z nich, nakrywa nia plomien swiecy przy stojacym obok okna fortepianie i jakby pragnac przypatrzec sie swej psocie, nagle przestaje powiewem poruszac wszystko dokola!.. Stopniowo firanka zapala sie z wolna; plomien obejmuje ja pieszczotliwie w swój uscisk goracy... Wpada znów podmuch zefiru. I plomien idzie w góre zwycieski, zapala lambrekin. Minut kilka... Okienne ramy juz plona zlocistym ogniem, z trzaskiem przelamuja sie po chwili, szyby pekaja znienacka, i wszystko to razem upada na ziemie. Dywan puszysty kopcic poczyna... Od firanki zajely sie rozrzucone na pianinie nuty, drobiazgi... Wietrzyk, jak szatan zlosliwy, dodaje tymczasem animuszu plomieniom, przyspiesza pochód ich po salonie... Ogniste weze obejmuja juz niebawem w smiertelny uscisk fortepian, skarzy sie on zalosnie... Meble pekaja od goraca - dym, zar, napelniaja pokój caly, kobierzec juz plonie - posadzka pod nim trzeszczec zaczyna!.. Wiatr ustaje tymczasem, chmurki stopniowo rozchodza sie jak przyszly, rozpraszaja... Sierp ksiezyca ukazuje sie znowu, i zaglada ciekawie do wnetrza palacu... Wsród ciszy spiacego domu pali sie juz teraz cala prawa strona salonu; drzwi przymkniete od sasiedniej jadalnej sali, pod naporem ognia, wala sie, z trzaskiem - w tejze chwili hufiec plomieni wsuwa sie podstepnie do innych, przyleglych komnat... Nikt nie spostrzegl jeszcze w palacu ognia. Cicho. W pokoju, na pierwszem pietrze, spi smacznie Topolski, a usmiechniety, rozmarzony, sni zapewne o Oli. Mija jeszcze z kwadrans. W komnacie rozlega sie nagle trzask silny, w slad za tem podloga wstrzasa sie... Topolski budzi sie, a ledwo otworzywszy oczy, kaszlec zaczyna: cos dusi go, w oczy sie wzera... Zrywa sie wystraszony i przytomnieje natychmiast. Instynktownie otwiera okno... - Co to, na Boga, co to? - przenika mu jednoczesnie mózg pytanie. Patrzy w dól przez okno - ksiezyc swieci, spi wszystko!.. Slucha... Wlosy jeza mu sie na glowie, zapala swiece, i widzi siebie w oblokach dymu. - Pozar!.. - swita mu w glowie. Niepewny jeszcze, ubiera sie pospiesznie, pare chwil zas pózniej jest juz na korytarzu - za drzwiami... Dymu wszedzie pelno. Echo loskotu plomieni na dole dochodzi tu wyraznie... Poza tem wszedzie panuje milczenie zupelne... - Na Boga, czy Ola spi? - nikt snac o ogniu nic jeszcze nie wie! - przemyka przez umysl mlodzienca. Chce krzyknac: - Ogien, gore! - waha sie... Staje strwozony... Moze jemu tak tylko sie zdaje?.. Po sekundzie namyslu, rzuca sie jednak na lewo, ku schodom, i biedz na dól zaczyna.. - Ola... Ola!.. - szepce pólglosem, pomny i tylko najdrozszej sercu istoty, i znalazlszy sie na dole, skreca gwaltownie w prawo, ku pokojom pani domu... Po omacku, przewracajac meble, biegnie Topolski przed siebie, jak nieprzytomny... We wzglednej ciszy, towarzyszy mu tylko coraz wyrazniejszy odglos palacego sie palacu... Nagle rozjasnia sie przed nim krwawo-zlota plama przestrzen ciemna pokoi, gluchy zas loskot, polaczony z sykiem i swistem, odbija sie donosnie.. To plomienie wdarly sie juz do sasiadujacego z sypialnia Oli buduaru... Odblask ich oswieca jaskrawo biale drzwi, prowadzace don... Topolski na ten widok, korzystajac z wolnego jeszcze od ognia, miejsca, rzuca sie gwaltownie ku nim. Slucha... Do uszu jego dolatuja jakies wolania, krzyki: "Gore, gore! pali sie... Ratunku! ratowac!.. Bywaj!" - krzycza teraz zewszad zapamietale, rozpaczliwie jakies glosy, a pod samym domem rozlega sie równoczesnie przyspieszona bieganina, tupot licznych kroków ludzkich... - Juz alarm dany - to dobrze! - czyni sobie w duchu Topolski uwage i odruchowo wchodzi do sypialni Oli, zamknawszy drzwi za soba. Tu jeszcze cicho... Nocna lampka mdlem tylko swiatelkiem oswieca komnate; ksiezycowy promien drzacy sciele sie po scianie i lozu, na którem lezy Ola, pograzona we snie spokojnym. Z pod kapy lekko narzuconej, unosi sie jednostajnie piers mlodej kobiety i rysuja wdziecznie ksztalty ciala... Pomimo grozy polozenia, Topolski zachwytu powstrzymac nie moze. Chwile stoi nieruchomy... Huk tymczasem jakiegos mebla, pekajacego, pod naporem ognia, odglosem swym budzi Ole... Strwozona, zrywa sie, zrzuca kape, i w bieliznie nózkami bosymi, dotyka ziemi... Jednoczesnie dym napelniac sypialnie poczyna, a przez dolna szpare u drzwi wciska sie przemoca, niby waz jadowity, krwawe pasemko ognia... Ola rzuca okrzyk strasznej trwogi, i wcale nie widzac jeszcze Topolskiego, porywa stojacy na malym stoliczka dzwonek i rozpaczliwie dzwonic poczyna... Topolski, widzac i slyszac to wszystko, szybko otwiera na sciezaj okno i rzuca sie ku Oli... Ona spostrzegla go wlasnie... - Co to?.. Pan tu?.. O, jakzez mozna!.. i Ola zarumieniona milknie, a wstyd zarazem staje sie silniejszym od trwogi, bo ruchem naglym obwija sie faldami porzuconego obok na krzesle szlafroczka... Huk ponowny tymczasem wstrzasa murami pokoju. Ogien zwyciezca wkracza jednoczesnie w komnaty, drzwi pekaja i plona! Topolski porywa drzaca ze strachu i wstydu mloda kobiete w swe silne ramiona. - Co... to?.. Co... to?.. - szepcze Ola jeszcze, z lekiem... Mezczyzna pragnie cos odpowiedziec, lecz w tejze chwili, z loskotem i chrzestem, wpadaja do sypialni drzwi roztrzaskane, a ziejaca paszcza plonacych komnat palacu ukazuje sie, jak na dloni, w calej swej grozie i majestacie... Jednoczesnie rozlega sie przerazliwy krzyk kobiecy!.. To zbudzona dzwonieniem swej pani, spiaca w sasiednim pokoju sluzaca, wolaniem, blaga o pomoc! W sypialni zas juz nie ma nikogo. Wyskoczywszy zrecznie oknem, Topolski stoi teraz w parku i obrzuca spojrzeniem plonacy palac. Widzi w oddali ludzi kilkanascie, ekonoma, parobków i sluzbe dworska, a w dali zapomniana przezen calkiem sylwetke marszalkowej... W sród gwaru slyszy zarazem donosny glos pana Emila: "Hej! hej! ludzie, tu! do mnie!! - wola energicznie. - Ratowac mloda pania!!.. W rogu dworu!! predzej!!!" Sluchajac tego rozkazu, kilku ludzi natychmiast odrywa sie do ogólnej gromadki slug i leciec poczyna ku pokojom mlodej dziedziczki - ku niemu!.. Wystraszona plomieniem i krzykiem Ola zarzuca równoczesnie Topolskiemu na szyje swe nagie ramiona! On, wstrzasnawszy sie pod tem dotknieciem, porywa sie nagle z miejsca, jak szalony, i mknie chyzo w ogród... Krew goraca, mloda, grac w nim poczyna... Zapomina o wszystkiem, prócz tulacej sie do jego piersi kobiety i ucieka dalej i dalej... Do uszu jego dolatuja wolania coraz cichsze, okrzyki!.. Topolski biedz nie przestaje ku znanej sobie altanie, polozonej na koncu ogrodu. Prowadzaca do niej aleja parku rozbrzmiewa echem gwaltownego jego biegu, szelesci mu nad glowa lisci pogwarem. Z zarzuconemi na szyje mezczyzny ramionami, tuli sie wciaz ku niemu, jak powój wiotkie cialo Oli... Topolski, dotad zapatrzony wciaz w przestrzen, opuszcza naraz glowe i wzrokiem piesci chwile trzymana w uscisku kobiete... Oczy jej przymkniete - zemdlala!.. Topolski zatrzymuje sie. Z miloscia bezbrzezna, pragnieniem, spoglada ciagle na Ole... Krew uderza mu nagle do glowy!.. - Mój ty skarbie najdrozszy!.. moje ty wszystko!.. - szepce drzacemi usty, i jak szalony, calowac, piescic poczyna jej wargi, oczy i cialo!.. W kilka minut pózniej, dopada cienistej altany i niknie, ginie w jej glebiach... Niedyskretny, ciekawy wsuwa sie za nim ksiezyc blady, a kopula altany, mieniac sie od jego promieni, drzy leciutko - tajemnicza... W dalekim zakatku parku znów cicho... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kolo plonacego palacu natomiast ruch panuje nie do opisania. Co chwila od pobliskiego stawu i z powrotem pedza galopem konie, wiozace beczki z woda; wszystkie miejscowe sikawki sa w ruchu, dyrygujacy zas parobkami i sluzba ekonom Gowartowa kreci sie, jak mucha w ukropie, krzyczy, gniewa sie, rozkazuje... Mezczyzni zalewaja woda dach, plonace belki, wdrapuja sie na pietra, wyrzucaja oknami nietkniete jeszcze przez ogien palacowe meble. Zbudzone wiejskie kobiety, w ponarzucanych plachtach i koszulach, przypatruja sie bezmyslnie pozarowi, gwarzac z cicha pomiedzy soba, lamentujac, zlorzeczac... Grupa ich wystraszona rzuca sie nagle w bok, z okrzykiem... To przelekniony halasem i plomienista luna, pedzi wprost na nie kary, pólkrwi arabskiej, ogier, wyrwawszy sie z pozostawionej bez opieki stajni. Ucieka strwozony, bledny... Wyminawszy zas rozpierzchla gromadke, umyka przed ogniem i ludzmi do parku, budzac jego drzemiace cisze przerazonem rzeniem. Jednoczesnie na czele kilkunastu tomaszowieckich fornali, wpada przez brame, z impetem, Krasnostawski, a z przybyciem jego wszystko wre dokola, ze zdwojona energia. I oto niebawem krwawa sciana ognia, wzbijajaca sie ku niebu, miejscami zlocista, tam znów, niby krepa, przeslonieta czarnym gryzacym dymem, zaczyna znizac sie, zmniejszac powoli... Juz obecnie huk pozaru coraz czesciej przerywaja syki gasnacych plomieni - opanowany nieco zywiol mniej groznym sie staje, pokornieje, cichnie... Lewe podluzne i najwieksze palacowe skrzydlo pali sie jeszcze, plomien nadal zwyciesko sieje tam zniszczenie, prawa strone jednak domu ugaszono juz zupelnie. Z plaszczacego sie tu dymu wylaniaja sie teraz bialawe, osmalone mury; wsród zgliszcz, juz zweglonych, pelzaja jeszcze tam i ówdzie ogniste weze, calujac lubieznie, lizac scian poczernialych podnóze. I w porównaniu gwaru, zgielku, które panuja u plonacego w dali palacowego skrzydla - cisza króluje tu wzgledna... Tam ruch, krzyki, krzyzujace sie rozkazy, luna ognia, huk jego, syk, oraz zupelne oddanie sie wszystkich calkowicie dlawieniu i walce z zywiolem... Tu - srebrzace sie, czyste promienie jasniejacego wysoko na niebie niepokalanie miesiaca, co blyszcza na okopconych scianach, stanowiac dziwny w sobie, a pelen spokoju, kontrast, z wrzawa i krwawo-zlocista pozoga... Szelest kroków tymczasem przerywa nagle milczenie. Za weglem sterczacego samotnie odlamu murów pogorzeliska, pojawia sie Krasnostawski, i stanawszy w zamysleniu, sle wzrok badawczy w strone parku. - Tam puscilem juz w ruch wszystko!.. - mówi glosno do siebie. - Dokoncza gasic i dadza sobie rade beze mnie... - mruczy dalej. - Ja zas ich musze znalezc - musze!.. Krasnostawski milknie, i rozglagajac sie bacznie dokola, kieruje sie w glab parku, idzie z wolna zamyslony, a trzymana w reku dluga nahajka co chwila uderza sie machinalnie po wysokich, okopconych butach... Od czasu, jak tu przybyl na ratunek i piate przez dziesiate zdolal rozpytac sie o poczatek i przebieg pozaru, mysl jedna i ta sama dreczyla go bezustannie: gdzie sa Topolski i Ola?.. Ze nic zlego im sie nie stalo - wiedzial... Co robia zatem sami tak dlugo?.. Kochajac Ole i odczuwajac przez to podwójnie zaciesniajacy sie stosunek jej z Topolskim, mlody czlowiek przeczuwal wiecej od marszalkowej i Ladyzynskiego... Oni, pochlonieci pozarem, jak wszyscy zreszta, potracili glowy!.. A on?.. Myslec o Topolskim i Oli nie przestawal, jak szalony przy tem sily odpedzal od siebie mysli niektóre. Obecnie, tkniety przeczuciem jakby, szedl wlasnie aleja, prowadzaca do ustronnej altany... Dusza Krasnostawskiego miotal niepokój. Zazdrosc szarpala nim bez milosierdzia, saczyla swój jad zatruty, niepewnosc meczyla - obawa, ze sprawdza sie skryte jego podejrzenia, tamowala mu oddech w gardle i zniewalala w bezsilnej wscieklosci zaciskac dlonie. Poza dziedzina przeczuc bowiem, ów niepokój Krasnostawskiego mial równiez zródlo i w nastepujacym, konkretnym fakcie. Komenderujac i uwijajac sie przy pozarze, spotkal Krasnostawski pomagajaca równiez innym, znoszaca wode, dziewczyne sluzebna, ulubienice Oli... Ta zas, gdy ja zapytal o pania, opowiedziala mu bezladnie: - Powiadam paniczowi... Boze, Boze, jakie to bylo straszne! Jasnie mlodsza pani dzwoni, i sie budze, ubieram predziutko, slysze jakis szum... Otwieram drzwi, a tu - ogien, ogien jak daleko spojrzec na panskie pokoje... Tylko posciel mlodej pani pusta i okno otwarte!.. Ktos rozdzielil ich i dalsza indagacye przerwal Krasnostawskiemu szerzacy sie pozar, zamet i wrzask. Poprzestac musial tylko na tem. Teraz szedl coraz predzej. Nagle zatrzymal sie, jak wryty. Juz od minut paru zauwazyl na wilgotnym piasku alei slad kroków meskich, obutych w zgrabny trzewik, teraz zas lezala przed nim dobrze mu znana papierosnica Topolskiego, a opodal widziany czesto we wlosach Oli grzebien, z szyldkretu. Watpliwosci juz byc nie moglo... Krasnostawski pochwycil machinalnie oba lezace przedmioty i biedz poczal... Szalala w nim burza.. Nienawisc mezczyzny, pogardzonego przez ubóstwiana kobiete na korzysc rywala rozpalila mu krew, napelnila jakas niepohamowana zadza pastwienia sie i zemsty!.. Spocony, blady, stanal wkrótce u wejscia do altany, i poczal nadsluchiwac, z zapartym oddechem. Pot kroplisty wystapil mu na czolo, usta zacisnely sie bolesnie, oczy zamigotaly dzikim ogniem. Z cichej, sennej altany dochodzily wyraznie dwa glosy - dwa szepty... Krasnostawski rozchylil galezie... Na szelest ten w ciemnosciach zerwal sie ktos spiesznie i u progu stanal Topolski. W pólmroku nocy zamajaczyla jego twarz biala, rasowa, i dwaj mezczyzni spojrzeli sobie, milczac, prosto w oczy. Trwalo to sekunde, lecz wystarczylo Krasnostawskiemu, bo to, co wyczytal na wzburzonem obliczu Topolskiego, az nadto uzasadnilo jego obawy. Wysilkiem woli, ochlonawszy z wrazenia, przemówil pierwszy Topolski, wskazujac swobodnie na pozór ruchem reki widnokrag, gdzie dogorywala juz luna ognia: - A zatem, chwala Bogu, juz po pozarze!.. My wlasnie... - Nikczemny! - zabrzmialo w ciszy slowo jedno. Wymówil je glosem drzacym Krasnostawski, i niepomny niczego, rozszalaly, schwyciwszy Topolskiego za gardlo, druga reka przerzucil go poprzez siebie i z pasya okladac poczal trzymana w reku nahajka... W milczeniu zakatka rozlegl sie krzyk bitego i w slad za tem okrzyk inny - kobiecy!.. Ku dwom mezczyznom wypadla Ola... Jak lwica, rzucila sie natychmiast pomiedzy nich, a obroniwszy Topolskiego, gwaltownie, szybko, wymierzyla Krasnostawskiemu dwukrotny policzek... Jak razony obuchem, zachwial sie pod tem uderzeniem mezczyzna, cofnal sie wstecz, blady, jak sciana, oszalaly, straszny. Zalegla chwila milczenia... Oswobodzony Topolski znikl we wnetrzu altany, a z ust stojacej na wprost Krasnostawskiego kobiety wybieglo drzacym, urywanym szeptem, pelnym oburzenia i zimnej - gorszej od policzka, pogardy: - Podly... slugo!.. Jak smiales? - Precz!.. Ze wzruszenia umilkla Ola, po chwili dopiero i powtórzyla raz jeszcze, przejmujaco - ciszej: - Precz!.. Tego nadto juz bylo dla rozbolalego zazdroscia i bólem meskiego serca! Nie czynnie, lecz moralnie spoliczkowany po raz drugi, Krasnostawski zachwial sie powtórnie, jak nieprzytomny, w oczach pociemnialo mu - zawirowaly altana i drzewa parku... - Kocham cie! - szepnely w oddechu cichutko, jak skarga, usta jego i omdlaly runal u stóp kobiety, zdeptany jej postepkiem... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Swit zorzy wyjrzal niesmialo spoza stepu, pól szerokich, orzezwil sie w toni sennego jeszcze stawu i wsliznal do altany ciekawy... Nie bylo w niej juz jednak nikogo, zarówno jak i nigdzie, w poblizu: Niebo zarózawialo sie stopniowo, poczatkowo ledwo dostrzegalnie, bojazliwie, pózniej zas coraz silniej i smielej. Przeciagajac sie lubieznie, wstawala jutrzenka z obloków puszystych poscieli. Na powitanie jej tryumfalna fanfara rozbrzmial park caly swiergotem ptaszat; zbudzone, zrywaly sie one do lotu, otrzepywaly zamaszyscie skrzydelka z porannej rosy, rozlatywaly sie na wsze strony, siadaly na zczernialych ruinach spalonego palacu. Dym jeszcze scielil sie tu gdzieniegdzie... Na pogorzelisku, jak karbunkuly, blyszczaly tam i ówdzie, dopalajac sie, belki i inne szczatki palacu, tlily sie w zgliszczach - tulily do okopconych zwalisk... A wokolo drzemalo, spalo wszystko!.. Ze spuszczonemi zaluzyami, spoczywaly zatem palacowa oficyna, stajnie i gumna, snily takze liczne, rozsiane za palacowa brama, biale wiesniacze chatki... Potezny, wspanialy zablysl pierwszy promien slonca i obojetny zajasnial nad wszystkiem dokola... Nie zbudzil jednak nikogo... Na gazonie tylko, pod góra wyrzuconych z palacu, lezacych na kupie mebli, duzy pies podwórzowy otworzyl oczy, mlasnal jezykiem, przeciagnal sie i zasnal... Zadumanej ciszy nie przerywalo nadal nic zgola. --------------- Pomimo, iz przez szpary okiennic Tomaszowieckiego dworku wslizgiwalo sie juz slonce, w tak zwanym kancelaryjnym pokoju palila sie jeszcze duza lampa, oswietlajac biurko, przy którym Krasnostawski pisal cos szybko i zamaszyscie. Obok niego stala szklanka z herbata i lezaly porzucone na ziemi, niedopalki od papierosów... Nagle mlody czlowiek porzucil pióro, z halasem odsunal krzeslo od biurka i zamknawszy ksiege, powstal. - Nareszcie! - westchnal glosno z ulga i zblizywszy sie do okna, odemknal je, odczepiwszy zarazem wewnetrzne haczyki okiennic. Fala slonecznego swiatla, wraz z powietrzem letniego poranka, wplynela do pokoju. Krasnostawski zgasil lampe i spojrzal przed siebie... Od pozaru minela doba tylko, patrzac jednak na mlodego plenipotenta, pomyslec mozna bylo, iz od tej chwili oddzielaly go lata; nie mlodzieniec bowiem obecnie, pelny hartu i zycia patrzyl przez otwarte okno, ale mezczyzna, na pozór wiecej, niz dojrzaly, który zapominal juz jakby, ze mlodym byl tak niedawno. Jak burza, przeszla po nim pamietna noc rozterki, cierpien, upokorzenia i bólu, slad wiecznotrwaly zostawiwszy po sobie... Twarz Krasnostawskiego blada byla, oczy przymglone i podkrazone, a na skroniach gdzieniegdzie, wsród czarnych pukli wlosów, bielala nitka przedwczesnie siwa. I kontrast przykry prawdziwie stanowil ten czlowiek, stojac tak w owej chwili w ramie okna... Przed nim, w perspektywie, jak okiem siegnac, kraina cala zlocila sie od zzetych kóp zbozowych, zielenila od niw i stepów, spiewala setkami glosów: usmiechala sie rozkosznie!.. - Zycia!.. Zycia!.. Milosci, szczescia!.. - wielkim glosem wolalo wszystko, a on jedyny tylko, nieczuly na nic zgola, stal wciaz tak samo nieruchomy, zapatrzony nie w dal jasna, lecz w cienie cierpiacej duszy wlasnej.. Po nocy pozaru do Tomaszówki uciekl Krasnostawski piechota, obudziwszy sie z omdlenia, sam jeden wsród szumiacego mu lagodnie nad glowa parku. Tu, u siebie, przemeczyl sie, jak nieprzytomny, w bólu - do rana. W koncu jednak zmeczenie fizyczne zabilo moralna troske. Snem kamiennym, a zbawczym dlan, przespal Krasnostawski wiekszosc dnia, bo az do godziny szóstej po poludniu. Zbudzil sie zas juz nieco innym... Zebrawszy mysli i wspomnienia, przede wszystkim postanowil uciec co rychlej z tych miejsc, rzucic sie w wir pracy w warunkach calkiem odmiennych.. Powietrze dusic go poczelo, ziemia parzyc stopy!.. Chcial juz wskoczyc na konia i opuscic wszystko na zawsze. W pore jednak zastanowienie i zimna logika trzezwego rozumu powstrzymala go na szczescie od tego kroku... Wszak, poza dziedzina moralnych jego cierpien, stal przeciez jeszcze mur rzeczywistego zycia, które chleb mu dotad dawalo - istnial swiat obowiazków dotychczasowego jego stanowiska tutaj. Rzucac tak wszystko byloby lekkomyslnoscia iscie chlopieca. - Nie, ja tego nie uczynie! - zadecydowal. - W jak najscislejszym porzadku przekaze na odjezdnem wszystkie gospodarskie ksiegi, rachunki, kase i.t.d. Po skromnym posilku, zabral sie Krasnostawski do wyczerpujacej pracy, calych nieledwie dziewietnascie godzin pisal, rachowal bezustannie. Wreszcie wyczerpany skonczyl przed chwila... Byl wolnym!.. Za godzin pare bedzie mógl opuscic te strony - na zawsze... Zadumany smutnie, stal Krasnostawski wciaz pod oknem; zapatrzony, nie zauwazyl on wcale zblizajacego sie ku niemu wyrostka. Dzwiek jego glosu zbudzil mlodego czlowieka. Spuscil wzrok i zapytal glosno: - Ha!.. szczo kazesz?.. Wyrostek, byl to chlopiec stajenny, wyslany przezen do Gowartowa, by sprowadzic tamtejszego starego i zaufanego rzadce, któremu chcial Krasnostawski zdac klucze kasy, ksiegi, i przekazac ostatnie rozporzadzenia. Z relacyi chlopca okazalo sie, ze rzadca wyjechal do miasteczka. - A pany? - spytal machinalnie Krasnostawski, uzywszy utartego pomiedzy ludem miejscowym wyrazenia, oznaczajacego w liczbie mnogiej, wlasciciela danej wioski. - Nykoho ne baczyl! - odrzekl zapytany i dodal zarazem, ze Szmul, zyd z karczmy wiejskiej, powiedzial mu, ze panstwo na dobre wyjechali. - Kazut, szczo do Szczesnoi, do jasnoho grafa Topolskoho! - poinformowal znowu wyrostek. Na wybladlem licu sluchajacego tych nowin mlodzienca zakwitl rumieniec oburzenia. - Lotr!.. - zgrzytnal cicho, niedoslyszalnie przez zeby. - Snac potrafil kazdego z osobna podejsc, oszukac! Prawdy nie domyslil sie nikt, widocznie... Wiec teraz ugaszcza wszystkich u siebie... Co za ironia prawdziwa! - dokonczyl w mysli, i wscieklosc nagla opanowala go... - Czego, durniu, stoisz! - huknal w twarz parobczakowi, az zatrzesly sie szyby dworku. - Osiodlaj mi zaraz konia! - dokonczyl spokojniej nieco. Niebawem zlotawy kasztan, z biala gwiazdka na czole, parskal ochoczo pod Krasnostawskim, jadacym na przelaj przez pola do Gowartowa. Wokolo niego praca wrzala. Krzatajacy sie lud roboczy: parobcy i gospodarze klaniali sie nisko czapkami panu plenipotentowi; czarnookie, czarno brewe molodyce i dziewczeta, w jaskrawych spódnicach i chustkach, pozdrawialy, równiez zyczliwie mlodzienca zerkajac z usmiechem i luboscia na "harnoho chlopcia*)". [*) Pieknego chlopca.] W kwadrans pózniej, Krasnostawski zjezdzal juz stepa na groble gowartowska... W glebiach stawu, otoczonego zielenia parku, odbijaly sie dawniej, jak w lustrze, mleczna bialoscia sciany dworu. Teraz czernialy zarysy pogorzeliska, a tam - na górze, zgliszcza, zakopconem palacowem skrzydlem, królowaly smutnie nad lezacem dokola siolem... Jezdziec odwrócil oczy i wspial konia. Jak strzala, przelecial przez groble i stanal niebawem przed zamknieta wjazdowa brama palacu; tu hukac poczal, by mu ja otworzono. Nadbieglo kilku stajennych; oddawszy im spienionego konia poczal Krasnostawski wypytywac sie o mieszkanców palacu. Okazalo sie, iz dom caly wyjechal nazajutrz po pozarze, rankiem i bawil teraz w goscinie u Topolskiego, w Szczesnojej. - A to co? - zapytal nagle, furmana zdziwiony Krasnostawski, wskazujac spicruta, na cale stosy czegos, ponakrywanego plachtami. - To, paniczu, meble z palacu; pan ekonom kazal poprzykrywac tymczasem! - odpowiedzial zapytany. Krasnostawskiego zirytowalo to niedbalstwo, wzgledem ocalalych, i cennych, a tak dobrze mu znanych, mebli palacowych. Zdecydowal glosno. - To tak zostac nie moze! - i ruszyl spiesznie ku srodkowi gazonu, gdzie lezaly meble. Kazawszy pozdejmowac w slad za tem wszystkie przykrycia i opony, ujrzal, iz mebli uratowanych bylo sporo. - Sa parobcy na toku? - zapytal. - Sa... sa! - poswiadczyla krzatajaca sie wokolo niego sluzba. - Siergieju! - rozkazal Krasnostawski po malorusku starszemu furmanowi, - idzcie powiedziec, niech zaprzegaja do wozów, ile sie da i zajezdzaja tutaj, a gumienny, niech da klucze od pustej stodoly!.. Trzeba to wszystko - wskazal ruchem reki meble - tam zaraz zawiezc tymczasem i zamknac!.. Plenipotenta dóbr gowartowskich lubiano powszechnie i sluchano chetnie. Natychmiast zatem furman skierowal sie do gumien; wyprzedzil go chlopiec stajenny, by rozglosic pierwej rozkazy "panycza." Krasnostawski pozostal sam i uwaznie zaczal przegladac nagromadzone meble. Tam i ówdzie rozpoznawal na wpól uszkodzony sprzet i przypominal sobie miejsce, gdzie on stal dotad w palacu... Spojrzal na pogorzelisko... Groza i bolesnym smutkiem wialo od tego zakatka - ruina zwyciesko szczerzyla trupia paszczeke - smiala sie jakby szyderczo... Z mimowolnym wstretem, odwrócil sie Krasnostawski i na nowo poczal przygladac sie, z uwaga, palacowym sprzetom. Usmiechnal sie smutnie... Obok na wpól peknietego duzego salonowego zwierciadla, zlamane tulilo sie loze pozlacane, w stylu "empire," z pokoju Oli Dzierzymirskiej. Tam znów jej szafa odemknieta, z kilkoma pozostawionemi w pospiechu sukniami - walala sie obok szczatków pianina... Dziwna rzecz jednak - pomyslal w tej chwili - jak sprzet przypomina czlowieka!.. Ola, Ola i jeszcze Ola!.. Widzial on ja tu - wszedzie, te odlamy zachowaly jakby czesc jej osoby - dusza ukochanej przezen kobiety blakala sie w nich, martwych i obojetnych... Mlody czlowiek znalazl wiele rzeczy nieuszkodzonych prawie; niektóre z nich sam odsuwal od innych, segregowal. - Ooo!.. - wyrwalo mu sie nagle z ust, z ubolewaniem. Przed nim, zdruzgotane, przepalone nielitosciwie do polowy, lezalo w pyle piekne, ulubione biurko Romana, antyk pamiatkowy, z mahoniowego drzewa, wykladany bogato srebrem, subtelnie inkrustowany perlowa masa. Krasnostawski zaczal macac uwaznie dokola przepalony sprzet drogocenny. Obejrzawszy go dokladnie, zajrzal do kilku szufladek i skrytek. Lecz nagle kolo pobliskich gumien zatetnialo... Wykonywajac rozkaz, nadjezdzaly juz wozy. Turkot przyblizal sie coraz wyrazniejszy, donosniejszy, blizszy. Krasnostawski, zajety biurem, drgnal, lecz nie na odglos wozów bynajmniej. To ruszona w tej chwili bezwiednie dlonia jego zgrzytnela niebawem jakas sprezyna i szufladka, dotad dla oka niewidzialna - roztworzyla sie przed nim, a w niej, o, dziwo... lezal oto spokojnie portfel niewielki, z eleganckiej, brunatno - wisniowej skóry. W rogu pugilaresu polyskiwala granatów korona hrabiowska, - blyszczac metno - czerwonym ogniem. Ochlonawszy ze zdziwienia, Krasnostawski rozsmial sie swobodnie i wzial portfel w rece. W tejze chwili jednak na dziedzincu zadudnily drabiniaste wozy, parobcy, zdejmujac czapki, witali go wesolo i dziarsko, a zeskoczywszy na ziemie, brac sie zaczeli do roboty. Chcac nie chcac, musial Krasnostawski stlumic na razie ciekawosc, i schowawszy tajemniczy pugilares do kieszeni, poczal energicznie wydawac rozkazy. Wozów bylo kilkanascie. W pól godziny, plac przed zgliszczami palacu opustoszal; wozy, jeden za drugim, skierowaly sie powoli ku tokowi. Do gumien przyjechano niebawem; przed otwarta pusta stodola zawrzal ruch; wkrótce ulozono porzadnie palacowe meble, przykryto je, drzwi zamknieto szczelnie i Krasnostawski, rad z ostatniego na sluzbie spelnionego obowiazku - wyjechal z wioski. Pusciwszy konia luzem, zamyslony, znalazl sie w kwadrans pózniej w lesie, gdzie, znuzony, zsiadl z konia i rozlozyl sie swobodnie na murawie. Zdjawszy kapelusz z glowy i wciagnawszy w siebie swieza, aromatyczna won boru, siegnal on do kieszeni po pugilares, roztworzyl go i poczal szperac ciekawie. W portfelu lezaly ulozone porzadnie banknoty, w osobnych przedzialkach rulony zlota. - No, no! - mruknal parokrotnie Krasnostawski i z coraz wzrastajacem zdziwieniem, pieniadze zaczal liczyc sumiennie. Wszystkich razem bylo dwadziescia siedm tysiecy kilkaset. Ulozywszy na powrót banknoty i zloto, Krasnostawski portfel zamknal i spojrzawszy raz jeszcze na korone z granacików, potrzymal go jakis czas w dloni, poczem wpuscil do kieszeni. Widoczne zaklopotanie malowalo sie na jego twarzy. Czul sie zaambarasowanym, co czynic z tym fantem?.. Wypadalo go zwrócic niezwlocznie, w zastepstwie prawego wlasciciela, jego zonie - Oli. Zatem jechac do Szczesnej osobiscie?.. - Nigdy w zyciu! - rzekl glosno do siebie mlodzieniec. Zasepil sie. Nagle mysl jakas nowa zrodzila mu sie widocznie w glowie, bo zerwal sie zywo i wskoczywszy na konia, wjechal w las drozyna. Wkrótce w borze rozlegly sie glosne ujadania psów, i Krasnostawski, opedzajac sie od natarczywych kundli, wchodzil do malej chatki lesniczego... W chalupie panowala cisza. Rozciagniety na lawie, spal snem sprawiedliwego mezczyzna, w sile wieku, barczysty, ubrany w kurte mysliwska; dubeltówka lezala opodal, w kacie drzemal pies legawy. Krasnostawski potrzasnal energicznie ramieniem spiacego lesnika. Ten ostatni zerwal sie, a ujrzawszy plenipotenta, zawstydzony poczal bakac... - Slucham panicza, slucham... Padam do nóg... Tak mnie jakos zmroczylo... Zasnalem, ale to, jak Boga kocham, nigdy mi sie nie zdarza... - Nic nie szkodzi, mój Rzemiecki! - uspokoil go natychmiast Krasnostawski, klepiac poufale po ramieniu. - Potrzebuje was, i to natychmiast... Pojedziecie z pieniedzmi i z listem do Szczesnojej, gdzie sa teraz panstwo... Ja oto teraz sam jade konno do domu, a wy w slad za mna idzcie do Tomaszówki piechota. Tylko idzciez zaraz! - Duchem, prosze panicza, duchem! - odparl zwawo lesniczy w slad za odjezdzajacym. W pól godziny pózniej, mlody plenipotent siedzial juz przy biurku w Tomaszówce i kreslil slów pare do pana Emila. Jako nic niewiedzacemu o zajsciu z Topolskim i Ola, napisal Ladyzynskiemu tylko, iz musi niezwlocznie jechac do miasta rodzinnego na wakujaca intratna posade, nie chcac zamykac karyery tutaj, bez widoków na przyszlosc... Nadzieja otrzymania miejsca natychmiast motywowal takze wyjazd bez pozegnania, jak i przesylke równiez kluczy od kasy, ksiag rachunkowych, oraz znalezionego pugilaresu. W koncu listu, Krasnostawski przepraszal pana Emila za trud i dodawal sucho, ze pensyi nic mu sie nie nalezy, bo czyni niespodziany zawód swym dotychczasowym chlebodawcom. We wrotach dziedzinca tymczasem majaczyla juz barczysta postac Rzemieckiego, pies legawy, poszczekujac radosnie, wyprzedzal go... Uswiadomiwszy o czem nalezalo starego sluge, wreczyl mu Krasnostawski: papiery, ksiegi i klucze, oraz portfel znaleziony, z nadmienieniem zawartosci jego, a przerwawszy szereg utyskiwan i szczerych zalów tyczacych sie jego stad odjazdu, - wyprawil do Szczesnej. Sam zas do kancelaryi powrócil i znuzony padl na otomane... Widocznem bylo przy tem, iz w mózgu jego odbywala sie jakas walka... - Nie, nie daruje!... To ponad sily moje! - rzekl wreszcie kilkakrotnie, urywanym szeptem, porywczo. - Nie daruje! - powtórzyl: - On o wszystkiem wiedziec musi! Tak kaze sprawiedliwosc, tak byc musi, tak bedzie! - glosno juz zupelnie wyrzucil z siebie wzburzony, a przysunawszy fotel do biurka, siegnal ponownie po papier listowy, i umoczyl pióro w atramencie. Zatrzymal sie... Po chwili cisnal pióro, wstal i znów zaczal chodzic goraczkowo po pokoju. - Jak to? - szeptac zaczal. - Ja mialbym, niby pies sponiewierany, odejsc stad, usunac sie, zniknac?.. Ja mialbym zamknac w sercu ich wspólna tajemnice, i tem samem ocalic tego chlystka!.. Prawda, jednak, ze i o nia tu chodzi, najdroz... - nie dokonczyl, sponsowial... Nie! W nim tlila jeszcze milosc dla niej, ale policzek kobiety i poniewierka - zdeptana milosc wlasna, - wszystko bylo od iskry tej silniejszem. W dziesiec minut, mlody czlowiek uspokoil sie zupelnie; znac z gotowym juz w glowie planem, list pisac poczal szybko, zamaszyscie... W ciszy pokoju rozlegl sie nerwowy zgrzyt pióra i dlugo, dlugo nie ustawal. Caly zal, cala gorycz na papier przelewal z duszy swej Krasnostawski. Opisal szczerze zycie wlasne... I swa milosc ku Oli, tajona od lat pieciu, idealna, czysta!.. Wlasne bóle cierpienia przez czas ten caly, i ostatnie podejrzenia, co do Topolskiego oraz zachowanie sie tych dwojga, i pozar palacu wreszcie, i zdrade i noc straszna - wszystko!.. List skonczyl, podpisal, zlozyl, i siegnawszy po koperte, zaadresowal: Italia, Milano, Signor Roman Dzierzymirski, Hotel "Europa," Corso Vittorio Emanuele 9. Odrzuciwszy pióro, ujal Krasnostawski glowe w dlonie. - Stalo sie!.. - szepnal po chwili i powstal. - Nic cie juz tu nie wiaze!.. - Jechac, jechac stad czem predzej! Obszaru, swiata i ludzi, byle nie Ukrainy i Gowartowa!..- zawrzalo w nim i odemknawszy drzwi, hukac poczal na sluzbe. W pól godziny potem na calym folwarku wrzalo... Jak grom, spadla na wszystkich wiesc, ze pan plenipotent, "panycz," wyjezdza na zawsze. Zlecieli sie wszyscy. W domu pakowano na gwalt rzeczy, daleko bowiem bylo do kolei, a Krasnostawski - koniecznie chcial zdazyc jeszcze na wieczorny pociag. Promienie znizajacego sie slonca calowaly juz strzeche i rumienily biale sciany domu, gdy odprowadzany, otoczony, calowany po rekach przez czeladz i sluzbe, zegnal sie ze wszystkimi Krasnostawski, rozdawal tam i ówdzie sprzety wlasne, rzeczy i pieniadze, sam wzruszony, smutny... Wreszcie ulokowal sie na bryczce, konie ruszyly, przed oczyma mignely mu ogorzale twarze zegnajacego go tak serdecznie ukrainskiego ludu - wrota skrzypnely zalosnie po raz ostatni, i bryczka potoczyla sie, brzeczac, po gladkim drogowym szlaku, zginawszy wkrótce wsród roztoczy lanów zzetego zboza, ugorów i kurhanów. Do stacyi kolejowej bylo juz tylko wiorst pare... Czwórka Krasnostawskiego spuszczala sie wlasnie z pochylosci jaru na niepewny dziurawy drewniany mostek, gdy konie, z lekiem poczely sie nagle wspinac cofac, nie chcac przejechac przez grobelke. Furman zaklal po malorusku, i parokrotnie uderzyl biczem konie... - Stan! - rzucil naraz krótko Krasnostawski i zeskoczyl z bryczki. - Kto tam jide! Baczysz? - zaciekawiony zwrócil sie nagle do mruczacego wciaz furmana, wskazujac reka zblizajacy sie na bocznym trakcie oblok kurzawy. - A kto ich znaje!.. Pewno zwitkis *) pany! - odburknal furman, który zlazlszy takze z kozla i poprawiajac uprzaz u koni, czestowal wlasnie jednego z nich energicznem w pysk uderzeniem. [*) Skadsis.] Krasnostawski nie zauwazyl tego znecania sie nad ulubionymi dotad przezen konmi... - Dlaczego pany? - spytal z roztargnieniem, a pózniej zaraz w tym samym jezyku dorzucil: - A, prawda, poznajesz po turkocie... Odmienny bowiem rzeczywiscie od furkotu kól bryki, czy tez innego pojazdziku, stlumiony, jednostajny i nieco gluchy przerywal cisze przestrzeni turkot powozowy, regularny. Niebawem tez zgrabny faeton wylonil sie z obloków pylu; konie siwe, w angielskich szorach, zaprzezone w leje, i dwoje ludzi siedzacych na kozle, ubranych w liberye granatowa, ze zlotymi guzikami. Zaprzag w pare minut stanal przy moscie. Krasnostawski wydal okrzyk zdziwienia, taki sam drugi podpowiedzial mu z zewnatrz powozu i odemknawszy z halasem drzwiczki, wyskoczyl z niego zapylony Ladyzynski. - No, gonilem pana, ale nie spodziewalem sie, ze go zlapie! - zasmial sie wesolo pan Emil i uscisnal wyciagnieta dlon Krasnostawskiego. - Witam, witam!.. - ciagnal dalej. - Cóz to, bulanki kaprysza i przez most nie chca przejsc? Obserwowalem... no, siadaj pan ze mna; zobaczysz, jak hrabiowskie angliki przejda spokojnie. Ladyzynski pociagnal Krasnostawskiego do powozu. - Cóz to, pan takze na kolej, czy tylko po mnie? - usmiechnal sie Krasnostawski, nieco zmieszany i zaskoczony widokiem pana Emila. - Wyjezdzam - odrzekl tenze krótko, i dorzucil swobodnie, zauwazywszy wyraz twarzy mlodego czlowieka: - Nie bój sie pan, nie trwóz!.. Nie mysle wcale i nie mam polecenia zawracac pana z drogi do dawnych obowiazków... Przeciwnie, mojem zdaniem czynisz pan bardzo dobrze, iz rzucasz te katy... W Gowartowie nie doszedlbys nigdy do niczego, a szkoda mlodosc swoja zamykac tu i tracic!.. I Ladyzynski wyciagnal, przy tych slowach, reke do Krasnostawskiego, a scisnawszy ja silnie, rzekl jeszcze. - Powinszowac moge tylko, zes sie pan otrzasl ze skrupulów, i zyczyc powodzenia na przyszlosc!.. Krasnostawski sklonil sie, milczac. Pan Emil zas, przechodzac natychmiast na inny temat, juz mówil: - Wiesz pan co?.. Siadaj pan ze mna!.. Mam panu X rzeczy ciekawych do opowiedzenia. Cóz, zgoda? Krasnostawski usluchal; bryka cofnela sie nieco, a powóz, przejechawszy spokojnie przez mostek, potoczyl sie znów równo i szybko dalej. - Sluze panu! - rzeki Ladyzynski, czestujac Krasnostawskiego cygarem. Zapalili... Oparlszy sie wygodnie o poduszki i zaciagnawszy cygarem, pan Emil rzekl. - Nadstawiaj pan uszu!... Tandem tedy, zaczynam... - Slucham, slucham! - potwierdzil mlodzieniec, kontent w duszy, ze go cos, choc na chwile, odrywa od smutnych mysli. - Przedstaw pan sobie zatem, panie kochany, ze jestes w teatrze na jednoaktowej szaradzie. Uwaza pan: sza - ra - dzie... Rzecz dzieje sie, mówiac wlasciwym stylem, za naszych czasów, na Ukrainie, w Szczesnojej, majatku grafa Topola - Topolskiego. Popoludniowa, przedobiednia godzina - cisza... Palac pograzony w milczeniu... W tej samej jednak chwili stojacy na ganku strzelec, w pokornym zgiety uklonie, podaje cos mezczyznie, ubranemu w smoking. Mówiac nawiasem to ja - usmiechnal sie pan Emil, po chwili ciagnal dalej: - Kurtyna spada, nastepuje odslona druga: Sala portretowa jadalna, do stolu zasiada ze trzydziesci eleganckich osób... Jedno tylko krzeslo wolne... Wchodzi ten sam mezczyzna w smokingu, trzymajac cos w reku. Wita tam i ówdzie osób pare, zbliza sie do mlodej nadobnej damy i wrecza jej z uklonem portfel, mówiac cos objasniajaco... Nagle siedzacy obok sam "graf" zrywa sie od stolu, jak oparzony, i robiac arcyglupia mine, wpatruje sie w portfel... Zaintrygowanie ogólne, sytuacya jednak wyjasnia sie wkrótce... W tej chwili spojrzawszy na zasluchanego towarzysza, pan Emil rozsmial sie serdecznie. - No, dosyc ma juz pan tych efektów scenicznych, dokoncze panu zatem te szarade zwyczajnemi tylko slowy... - Dziwi pana zapewne - mówil dalej, - arcyglupia mina Topolsia, gdy ujrzal portfel, z polyskujaca korona, symbolem jego wielkosci!.. - Otóz w tem ma sie rzecz cala, ze portfel ten nie Dzierzymirskiego, i nie jego pieniadze, ani pani Oli, lecz, ni plus ni minus, tylko Topolskiego... - Nie moze byc! - wykrzyknal Krasnostawski, szczerze zdziwiony. - No, cóz! szarada dobra... co? - rzucil wesolo Ladyzynski. - Niezla - usmiechnal sie z kolei mlodzieniec - bo dotad przynajmniej nic a nic jej nie rozumiem. - Cierpliwosci! Zaraz pan pojmiesz wszystko - uspakajac zaczal pan Emil swego sluchacza. - Zapalic musimy poprzednio cygara, bo i panskie zgaslo, nieprawdaz? - rzekl w slad za tem, a wydobywszy zapalki, zapalic jedna z nich usilowal, lecz wietrzyk swawolny zgasil mu ja i nastepnych kilka. - Sapristi! - zaklal z cicha. - Stancie-no, hej! tam! - krzyknal na furmana. Konie zatrzymane stanely; wspomagany przez mlodego plenipotenta, Ladyzynski zapalil wreszcie cygaro, a podnióslszy glowe, spojrzal przed siebie. - Cóz to? Wyzyczpol? - zapytal sluzby. - A tak, prosze jasnie pana! - potwierdzil lokaj, zdejmujac liberyjna czapke. - Tiens, tiens, widzi pan jak to czas leci - zwrócil sie do Krasnostawskiego; - za jakie pól godziny bedziemy na stacyi, patrz pan, - i wskazal reka krajobraz. Blyszczac w mroku, lsnila sie opodal wstega rzeki, na górze malowniczo rozrzucone dosc duze miasteczko mrugalo dziesiatkami swiatelek... - Jechac! - rozkazal Ladyzynski. Powóz ruszyl; pan Emil, po chwili milczenia, przemówil nagle: - Przepraszam stokrotnie, ze widzac ciekawosc w oczach panskich, nie koncze opowiadania... Pozwolisz pan, ze mu zadam dwa pytania: czy masz pan dobra pamiec i dokad pan jedziesz? - Jade do rodzinnego miasta, a pamiec mam wyborna! - usmiechnal sie Krasnostawski. - Otóz to - bardzo dobrze. Napisalem, bo widzi pan, list do Romana, ze szczególowym opisem tego, co teraz tu opowiadam. Mam pamiec jednak fatalna... Zapomne listu wrzucic na pewno! Mój panie kochany, wez go i wrzuc na dworcu... Cóz, dobrze? Przy tych slowach, Ladyzynski wyjal pospiesznie z surduta gruby list i podal go Krasnostawskiemu. Ten machinalnie schowal go do kieszeni, gdzie spoczywalo i jego do Romana pismo. - No, wiec koncze!.. - zaciagajac sie dymem, rzekl pan Emil. - Slucham i to bardzo ciekawie - przerwal z zainteresowaniem Krasnostawski. - Dziwil wiec pana fakt, - ciagnal Ladyzynski - ze pugilares i tysiaczki sa wlasnoscia hrabicza, choc znalazly sie w szufladzie Romka?.. W tem sek wlasnie, ze Topolski dzis dopiero przekonal sie, iz sa one w innem, niz przypuszczal, reku. Wyobraz pan sobie bowiem, jaki byl przebieg zguby tych pieniedzy... - Temu lat szesc, czy osm, Topolski mial przyjaciólke w teatralnych sferach.. Otóz pewnego wieczora, zaprzysiegajac sobie w duszy uroczyscie, ze pusci w trabe swoja magnifike, idzie Topolski do niej na ostatnie randez vous... Naturalnie w kieszeni kilka tysiaczków majac w zapasie - Ladyzynski urwal, zasmial sie i pusciwszy z ust kólko dymu, mówil dalej. - Lecz i tym razem spotyka pana na Szczesnojej niepowodzenie... Nadobna córa Melpomeny nie chce nawet slyszec o rozstaniu... Scena wiec z tego naturalnie, placze! On przeprasza - ona w koncu daje sie przeblagac - amor vincens tuszuje wreszcie wszystko!.. Pan Emil odsapnal - i swobodnie po chwili ciagnal dalej: - Nad ranem, z miloscia gruntownie odegrzana w sercu, przysiegajac sobie, iz przyjaciólki nie porzuci nigdy, powraca Topolski do siebie... Nagle, dotknawszy sie kieszeni surduta, nie znajduje tam - pugilaresu! Ona, ta nieprzejednana, zagrala z nim komedye; za malo jej bylo dziewieciu tysiecy, które jej pono dawal, najbezczelniej okradla go wiec, po prostu na cale dwadziescia i siedm, znajdujace sie w portfelu. Topolski jednak wobec powyzszego faktu, po glebszem wniknieciu w siebie, decyduje, ze badz co badz pozbyl sie baby... Oddychajac zatem pelna piersia - swobodny wyjezdza do dóbr swych "krzyzyk na swisnietym pugilaresie postawiwszy" - jak powiedzieliby bracia nasi, Litwini... Tu pan Emil przerwal opowiesc raz jeszcze, zapalil na nowo zgasle cygaro i konczyl. - Od tej chwili minelo lat osm, a tych dwoje nie widzialo sie wcale. Skonczylem... Ladyzynski odetchnal i umilkl. - Dziekuje panu za opowiadanie - pospieszyl z odpowiedzia, Krasnostawski. - Rzeczywiscie, szarada prawdziwa... Ale w Szczesnojej zdziwienie bylo wielkie? - Ogromne! - odparl pan Emil. - Notabene, wyobraz pan sobie, w Szczesnojej pelno gosci... Mieszka tam wiec stale: primo jakas powazna wielce krewna Topolskiego, zapewne dlatego, by do kawalerskiej siedziby pana na Szczesnojej mogly przybywac i damy; secundo, prócz meskiego towarzystwa, przybylego niespodzianie z kolei dzis z rana - a w których to gronie nie brakowalo i jednego prezesa, spolecznego kolezki Romana - znajdowalo sie tez w siedzibie Topolska kilka osób, które przyjechaly specyalnie do naszych: pan, z kondolencya po pozarze. Wiec powiadam panu! - mówil wesolo dalej Ladyzynski - gdy to co mówilem, nam, mezczyznom, opowiedzial Topolski po kolacyi przy cygarze, i kiedy wiadomosc ta do pan sie przedostala, Topolski zostal bohaterem dnia!.. - No, a pani Ola nic o istnieniu tego portfelu nie wiedziala? - Alez, nic zupelnie! - podchwycil Ladyzynski. Tem wieksze zaintrygowanie, domysly!.. Wszyscy, a szczególniej panie, wsiadly na mnie, bym natychmiast opisal to wszystko Romanowi, chcialy nawet, bym specyalnie w tej sprawie pojechal do niego... Prezes zas, ksiaze Szydlowiecki, zrobil nawet w liscie moim dopisek, zeby Romek powiadomil go telegraficznie o swym przyjezdzie, to on wyprawi wówczas raut na czesc jego i Topolskiego, jako bohaterów tej zagadkowej sprawy... Jednem slowem, powiadam panu - komedya... Ladyzynski mówic przestal, strzepujac popiól z cygara. Lecz trwalo to krótko... Rozmowa wkrótce potoczyla sie znowu blyskotliwa, lekka... A powóz tymczasem dudnil wlasnie teraz po moscie, rzuconym przez rzeke, i wtoczyl sie w waskie brudne uliczki zydowskiego miasteczka; niebawem wyminal je i znalazl sie na szerokim trakcie, prowadzacym do kolejowego dworca. Jednoczesnie w oddali ukazaly sie trzy gorejace swiatla: - to pociag zblizal sie juz do stacyi. Pierwszy dojrzal go Krasnostawski. Siegnal szybko po zegarek i spojrzal: - Oho, juz po dziewiatej! to panski pociag... - Do djaska! - zzymnal sie pan Emil i - wytezyl wzrok w kierunku pociagu. - Janie! galopem! - krzyknal, zwracajac sie energicznie do furmana... Dam ci na mohorycz... nocowac tu ani mysle!.. Moze zdazymy! Jazda, a ostro!.. Stangret trzasnal z bicza, czwórka puscila sie pedem po gladkim szlaku. Zziajane juz konie, galopujac, sapaly i tak dojechano az pod sztachety drewniane, okalajace stacye... Tu pelno juz bylo wozów, bryk, obywatelskich czwórek, oczekujacych na swych panów. Gdy elegancki ekwipaz pana Emila wtoczyl sie na brukowany placyk przed stacya, jednoczesnie na platformie rozlegl sie dzwonek i wpadl tam, z hukiem pociag, zatrzymujacy sie tu tylko pare minut. - Zuch z ciebie! - pochwalil Ladyzynski furmana, i rzuciwszy mu pólimperyala, wyskoczyl szybko. Rzeczy, przytwierdzone za powozem, odwiazywano juz; dwaj panowie, zarzadziwszy pospiech, pobiegli do sali. Tu ruch panowal nielada.. Pasazerowie przyjezdni wysypywali sie z wagonów i tloczyli do wnetrza dworca; jadacy kupowali bilety, sluzba kolejowa nosila reczne bagaze, zdawala kufry, biegala goraczkowo, krecila sie, jak w ukropie. Przecisnawszy sie energicznie przez tlum, pan Emil zdobyl bilet pierwszej klasy i w minute potem, wychylony z wagonowego okna, rozmawial z zegnajacym go Krasnostawskim. Uderzyl trzykrotnie dzwonek, konduktor gwizdnal, lokomotywa odpowiedziala mu przeciagle - pociag ruszyl powoli z miejsca. - Do widzenia!... Powodzenia na nowej drodze zycia!..- mówil pan Emil, usmiechajac sie przyjaznie, serdecznie sciskajac dlon Krasnostawskiego. Ten ostatni zas, widocznie pod wplywem jakiejs naglej mysli, puscil szybko reke Ladyzynskiego, sklonil sie, i wydobywszy szybko z kieszeni dwa listy, podbiegl ku uchodzacemu wagonowi pocztowemu. Dogonil go i zrecznie wrzucil w otwór wlasciwy oba pisma. - Addio... dziekuje! - poslyszal jeszcze glos pana Emila, i pociag znikl niebawem. Krasnostawski pozostal sam. Nastepny pociag mial przyjsc juz wkrótce, poszedl wiec do kasy, kupil bilet, a wróciwszy na platforme, usiadl na laweczce samotny. Zamyslil sie... Poza nim zamykal sie teraz na zawsze jeden okres dotychczasowego jego zycia. Platny sluga bogatszych od siebie ludzi zzyl sie on jednak, zbratal z ich zyciem - z nimi... I po co?.. Po to, by obrachunek ten pozycia wspólnego zakonczyc tak marnie?.. Krasnostawski pochylil glowe, ujawszy ja w dlonie. Jakis bunt mimowolny podnosil sie w nim przeciwko zyciu, losowi i ironii jego. Po co tu przybyl lat temu kilka, po co przywiazal sie do tego cudzego katka ziemi, po co tak goraco ukochal Ole? Dlaczego to wcielenie wdzieku, czaru, wiosny, milosci i piekna, w osobie tej kobiety, stanelo, jak cien niepochwytne, na drodze jego zycia?.. Krasnostawski pochylil sie bardziej jeszcze i dlugi czas pozostal nieruchomy. Nagle drgnal calem cialem i podniósl glowe. Gwizd donosny przeszyl powietrze, na dworzec z hukiem, szumem, w klebach pary wpadl pociag kuryerski. Krasnostawski poczal szukac miejsca w wagonach. Ulokowawszy sie wreszcie, zblizyl sie do okna wagonu i wyjrzal. Zamykano juz wlasnie z pospiechem drzwiczki, wsród zgielku rozlegal sie trzeci dzwonek. Krasnostawski ostatniem spojrzeniem smutnem objal raz jeszcze wszystko i cofnal sie w glab wagonu... Zagrala w tejze chwili trabka droznika, mignely latarnie sygnalów i pociag kuryerski znikl, pochloniety cieniami nocy. Na dworcu zagoscil znowu spokój. Wszyscy rozeszli sie teraz na dobre, pogaszono latarnie, a w oknach stacyi niebawem równiez znikly swiatla. Na bagnach chór zabi gral tylko swa piesn jednostajna gdzies w dali, w pobliskim lesie slyszec sie dawaly jakies, szmery i senna noc cicha, zasiadlszy, jak królowa, na tronie z tkanego zlotem szafiru - rozpostarla panowanie nad swiatem... Cisza zupelna zawladnela okolica. Mierzac tylko mknacy chyzo czas, olbrzymi zegar stacyjny wydzwanial godziny miarowo... W milczeniu ogólnem, jak szept czlowieka, glos jego odzywal sie bezustannie: Tik - tak! tik - tak! tik - tak!.. ------------- W centrum Medyolanu, na placu "Del Duomo," w powodzi jaskrawych promieni upalnego, konczacego sie juz popoludnia, leniwie snuly sie po chodnikach sylwetki niezbyt licznych przechodniów, kryjac sie od slonca pod kolumny frontowe i oszklona galerye "Vittorio Emanuele." Wokolo klombów, zajmujacych srodek placu, i otaczajacych stojacy tam pomnik, krecily sie jednostajnie elektryczne tramwaje, dzwoniac co chwila, rozbiegajac sie i ginac w sieci ulic miasta, sam zas na koniu majestatyczny Wiktor Emanuel II, z brazu, z piedestalu pomnika, wpatrywac sie zdawal ciekawie w otwarte drzwi królujacego tu na placu katedralnego tumu, pociagajacego z oddali tajemnicza wejscia glebina... Koronkowej roboty marmurowe jego sciany, dach, kilkadziesiat wiezyc i zdobiace go statuy, w liczbie okolo dwóch tysiecy, wznosily sie dumnie, i wystrzelaly wysoko w niebo wloskie, szafirowe, czyste, zadziwiajac misternem wykonczeniem, dajac soba najlepsze niesmiertelne swiadectwo genialnej pracy czlowieka. Po marmurowych stopniach schodów tej okazalej, gotyckiej katedry, mogacej w swojem wnetrzu pomiescic do 40,000 ludzi, co chwila wchodzil ktos do jej srodka, lub wychodzil na ulice - z kojacej ciszy swiatyni wpadajac nagle w halasliwy wir miasta, i natrectwo jego mieszkanców, w osobie spacerujacego po trotuarze tuz kolo tumu przekupnia, cisnacego w rece kazdemu gwaltem mozaikowe wyroby weneckie. - Uno liro, signore, solamente uno liro! - na pól rozpaczliwym, na pól przekonywajacym glosem napieral sie wlasnie ten ostatni, sniady Wloch, o przebieglem spojrzeniu, i trzymajac w reku jakas podejrzanej roboty broszke, zagradzal droge mlodemu mezczyznie, wstepujacemu, w zamysleniu; po stopniach katedry. Dzierzymirski przystanal; podniósl glowe, i spojrzal w oczy natretowi, a zachnawszy sie niecierpliwie, rzucil mu cos energicznie po wlosku. Przestapiwszy próg kosciola, zdjal kapelusz i odetchnal z ulga. Przyjemnym chlodem w przeciwstawieniu do panujacego na dworze upalu; powialo nan z wnetrza tumu i milczeniem skupionem, powagi i - majestatu pelnem... Cien, pustka i tajemniczosc niewytlumaczona objely go zarazem niepodzielnie. W ciszy; po mozaykowej posadzce, z marmuru, donosnie, rozlegly sie kroki Romana. Poza amfilada 52 kolumn olbrzymich, kolosów, szesnascie kroków kazda obchodu majacych - w perspektywie, daleko, widnial wielki oltarz, chór i rzedy plecionych krzeselek swiecily przycmionym blaskiem kolorowe szkla okien, ponad glowa zas Dzierzymirskiego, opiekunczo jakby, wznosily sie marmurowo wyniosle gotyckie arkady; z wierzcholków kolumn, zdobiac je grupami kazda z osobna, patrzyly na niego dziesiatki statuetek malych... Odblask sloneczny dotknal delikatnie pieknych rysów przybysza, jego smaglych policzków, wypuklego czola, i oswietlil je przelotnie.. Razony swiatlem w oczy, Roman usunal sie w cien, i spusciwszy glowe na piersi, zadumal sie gleboko. Godzin temu dwie zaledwie odebral jednoczesnie dwa listy... Pierwszy od Emila Ladyzynskiego, sarkastyczno - szyderski, opisujacy mu szczególowo i swobodnie fakt znalezienia pugilaresu, - powalil go w pierwszej chwili, niby uderzenie obucha. Drugi, przepelnil miare jeszcze!.. Ze slów tak szczerych, iz nie mogly nasunac nawet momentalnej watpliwosci, wyrwanych prosto z bolejacej duszy ludzkiej, dowiedzial sie Dzierzymirski o zdradzie Oli... Chwili tej nie zapomni do grobu!.. Otchlan, zda sie, gleboka i bezdenna rozwarla mu sie pod stopami, dusic go w gardle poczelo, w glowie powstal zamet - w piersiach dotkliwy ból!.. Wybiegl jak nieprzytomny na ulice... Póloblakany prawie przybyl pod stopnie marmurów katedry po ukojenie... Za progiem swiatyni, rzeczywiscie cudem po prostu jakims, powrócila mu samowiedza i wzgledna równowaga umyslowa.. I oto teraz Roman porzadkowac zaczyna uciazliwie mysli. Wzrok jego machinalnie bladzi po wspanialych freskach, z dzielami mistrzów, oltarzach, marmurowych rzezbach i pomnikach, zatrzymuje sie instynktownie na siedmioramiennym kandelabrze olbrzymim, kosztownej roboty, w ksztalcie drzewa... Potem oczy jego spoczywaja bezmyslnie na kopule, przed chórem i znajdujacej sie pod nia podziemnej kaplicy swietego Karola Boromeusza, ozdobionej bogato drogimi kamieniami i zlotem... Dzierzymirski siega nagle do kieszeni i wyjmuje otrzymane listy... usiluje przeczytac je po raz wtóry... Przed nim, przeswiecane blysnieciem slonca, zmatowanym blaskiem lagodnie swieca w zmierzchach katedry wspaniale trzy okna chóru, jak mówia, najwieksze na swiecie calym. Niby zywe, patrza na Romana z okiennych witryn miniaturowe postacie swietych; malowane barwnie na szkle, na malych kwadratowych tafelkach - 350 obok siebie reprodukcyj scen religijnych, wzorowanych na najslawniejszych mistrzach wychyla sie, plonie setkami kolorów i cieni... Dzierzymirski wypuszcza listy z reki i ukrywa twarz w dlonie... Pod wplywem bowiem jednego rzutu oka tylko na pisma, cierpienie bezbrzezne i rozpacz tloczaca fala zalewaja mu dusze... Wiec zdradzila go!.. Zdradzila nikczemnie, dla zmyslowego upojenia - dla szalu!.. Zdeptala jego milosc, uczucia, oszukala go - zapomniala!.. Wiec takim ironii zgrzytem nagradza jego los szyderca, za to, co dla kobiety tej niegdys uczynil!.. Alez on dla niej przeciez poswiecil wszystko!.. Siebie oddal!.. Swa czesc, uczciwosc - sumienie!.. - Przez ciebie wszystko tom uczynil, przez ciebie! - gluchy jek unosi piers mezczyzny. - O, Olu!.. Olu!.. przez ciebie!.. I milknie skarga... A potem niezrozumialego juz cos cos tylko, niedoslyszalnego poczynaja naraz szeptac cicho do siebie Dzierzymirskiego usta. Kleka i jakies bóle i zale plynac sie zdaja pod strop milczacego tumu, biegna trwoznie pod wyniosle jego arkady, odbijaja sie o statuy, rzezby i pomniki - na kolana padaja u oltarzy - leca, tam, gdzies wysoko... do Boga!.. Lecz oto nagle spokój swiatyni brutalnie przerwanym zostaje... - Yes, yes, yes!.. - odzywa sie co chwila i dowcipy francuskie wtóruja angielszczyznie, - z przewodnikami Baedeker'a w reku przesuwa sie tuz kolo Romana garstka osób, z udanem znawstwem ogladajac wszystkie zabytki tumu. Gwarzac wesolo, dziela sie turysci na dwie polowy. Jedna z nich zmierza zobaczyc wnetrze kaplicy sw. Karola Boromeusza, druga, pobrzekujac pieniedzmi, kupuje niebawem prawo obejrzenia dachu katedry, przy stoliku, postawionym we wnetrzu swiatyni, na prawo, w glebi, u wejscia do prowadzacych tamze schodów. Roman powstaje i z kosciola uchodzi pospiesznie. Na ulicy wskakuje do dorozki, i rzuca glosno jakis rozkaz woznicy. Powozik rusza... Stopniowo, coraz szybciej wymija ulice, uliczki, place targowe; starozytne koscioly i palace... Ruch miejski wokolo zmniejszac sie poczyna i powóz wjezdza niebawem w szeroka aleje, gdzie, oprócz biegnacych gdzieniegdzie tramwai, nie ma zgola nikogo. W slad za tem równiez roztwiera sie perspektywa... Poza obszernym placem, bieleje kwadrat wielkiej kolumnady, zielen swieza ramuje ja wdziecznie. To juz miasto umarlych, - jeden z najpiekniejszych wloskich pomnikowych cmentarzy, medyolanskie "Cimitero Monumentale." Powóz podjezdza blizej nieco, Dzierzymirski wysiada i idac piechota, kieruje sie ku rysujacej sie teraz calkiem juz wyraznie i okazale, cmentarnej kolumnadzie wejsciowej. Kroczac zas tak powoli, mysli: Nareszcie... tu, u grobu matki, dadza mi spokój przynajmniej ludzie!.. Tu zdobede samotnosci chwile z jej prochami tylko i z samym soba!.. Wstepujac po stopniach schodów, Dzierzymirski znajduje sie niebawem pod dachem kolumnady, kwadratowym frantom, ozdobionym wiezycami, zamykajacej z zewnatrz widok i wejscie na cmentarz. U stóp Romana obecnie, w potokach slonecznych promieni, na tle zieleni gaju, bieleja setki marmurów, wystrzelaja w niebo dziesiatki gotyckich wiezyczek, mauzoleów i pomników... Nie patrzac nawet na nie, obojetny, Dzierzymirski, skreca w lewo, a wzrok jego przesuwa sie machinalnie po malych zadrukowanych tabliczkach marmurowych wprawionych gesto obok siebie w sciane kolumnady, a oznaczajacych miejsce trumienek, z popiolami nieboszczyków. I Roman w ten sposób dochodzi do kata frontowego czworoboku, widzac zas naprzeciw siebie mur, skreca, idac wciaz jeszcze pod dachem kolumnady, poslusznie, na prawo... Zadumany, mija wprawiony w sciane pomnik rodziny Volonte, pelny artyzmu, piekny bardzo w oddaniu grozy i bólu... Na cialo juz oto martwe pieknego mezczyzny i lezace w poscieli na lozu z kamienia, w zgieciu bolesnem postaci calej, rzucona w szale rozpaczy, kleczy mloda kobieta i caluje droga dla sie twarz zmarlego... Caluje, piesci w zapamietaniu slepem, upojeniu strasznem, bo ostatniego, a nieodwolalnego juz pozegnania!.. Roman, wszedlszy po schodach bocznego skrzydla kolumnady, jest juz na cmentarzu. Idzie wolno, kierujac sie bezwiednie aleja znana, wiodaca ku mogile matczynej. Wkolo niego wznosza sie zewszad wspaniale grobowce: Verazzich, Sonzognich, Nasonich, Turatich, Brambillich, Pagnonich i innych wloskich rodzin i rodów. Piescidelka kamieniarskiej, rzezbiarskiej i budowlanej roboty, mauzolea, w ksztalcie gotyckich kapliczek, z pieknymi oltarzykami, mozayka, obrazami i innemi ozdobami wewnatrz sliczne, odcinaja sie licznie na tle zieleni drzew cmentarza... Po wsze strony zas, gdzie okiem rzucic tylko, w tych wszystkich bialych grobowych sylwetach pochwycony artystycznie, w kamien martwy i marmury rzezbiarskim dlutem zakuty, drzy, zdawalo by sie wszedzie... ból!.. Slonce, znizajace sie juz stopniowo coraz bardziej, zloci teraz rzesiscie rój bialych postaci... W poblizu Dzierzymirskiego, z krawedzi odlamu - na wpól obroslego zielenia, a doskonale imitowanej skaly górskiej - z jej szczytu, iskrzacy sie w blaskach slonca, spoglada wyniosle dokola wspanialy orzel z bromu. To odznaczajacy sie od drugich oryginalnoscia pomyslu, grobowiec Poggich... Dalej zas nieco pomnik rodziny Rusconi; rzezba kobiety, o oczach, pelnych wyrazu, wpatrzonej smutnie w dal, z testamentem nieboszczyka w reku, na którym wyryte widnieja zapisy.. W innej znów stronie, wdowa w póllezacej pozycyi, zaplakana; twarzy jej nie widac wcale - ukryta w dlonie. Cala postac wyraza ból niezmierny. W swej wsród grobowców wedrówce, Dzierzymirski przystaje nagle... W zamysleniu - zbladzil... Oryentujac sie, zawraca, i ponownie mija mnóstwo grobowców, okazalszych, skromniejszych - przechodzi mimo pieknego nader pomnika. Na grób z marmuru rzucona duza kotwica; pod krzyzem siedzi na mogile aniol-kobieta, o przeslicznym wyrazie twarzy, pograzona w smutnem zamysleniu, z wiencem w dloni... Niebawem, tuz obok idacego wciaz Romana, wyrasta znów pomnik z kamienia. Na wierzcholku jego, z rekoma wzniesionemi do góry, modli sie wielki Aniol, z pieknymi bardzo rysami twarzy, u stóp grobu kleczy kobieta, ze wzrokiem spuszczonym wdziecznie, w ekstazie jakby bólu, odziana cala w zwoje subtelnie odrzezbionych koronek. Wkrótce przed grobowcem, banalnym nieco, a w porównaniu z innymi nader skromnym, Dzierzymirski pochyla sie, zdejmuje kapelusz i kleka, oparlszy glowe o zimny kamien pomnika Na grobie wyrzezbiony subtelnie w bialym marmurze biust pieknej kobiety, oczyma wielkiemi, pelnemi wyrazu, z odcieniem litosci, czy bólu, patrzec sie zdaje badawczo na pochylona postac i glowe mezczyzny... Tymczasem rozsiana dokola cisza, tchnaca spokojem, momentalnie ukajac poczyna Romana. Z chaosu, dotychczas panujacego mu w mózgu, jedna po drugiej wylaniaja sie doniesione mu fakta, ustawiaja rzedem w symetryczna calosc i niby ogniwa, logika, rozumu spojone, wiaza sie ze soba, grupuja... I kara zycia, nieublagana, zimna, choc moralna tylko, staje Dzierzymirskiemu teraz przed oczyma wyraznie... Pozornie otrzymal on wszystko: W obliczu swiata pozostal bezkarnym; byl bogatym, wplywowym i wielkim, klaniano mu sie, zebrano jego laski, protekcyi. Zycie cale dotad opromieniala mu Ola miloscia swa, bez granic... Posiadal skarb najwiekszy - kochal i byl kochanym... To bylo wczoraj jeszcze, a dzis?.. Dzierzymirski, pod ciezarem cierpienia, pochylil sie w tej chwili bardziej jeszcze, skulil sie, zmalal... I w jasnowidzeniu jakby naglem, ujrzal on równoczesnie, co innego jeszcze... Przyszlosc wlasna!.. On wiec, w spoleczenstwie swem jeden z pierwszych niemal; on, stojacy na jego swieczniku, nie skazony moralnie, "na zewnatrz" - niczem, sponiewierany moze, zbrukany posadzeniem, lub domyslami, a wreszcie, - kto wie, czy nie stojacy w obliczu tlumów, pod pregierzem prawdy, tajonej skrycie do dzis dnia na dnie duszy? - O Boze!.. Boze! - jek mimowolny wydobywa sie z piersi Romana, oczy zas jego wznosza sie jednoczesnie i spotykaja na grobie, z wizerunkiem matczynym. Oblicze rodzicielki patrzy teraz na niego, z wyraznem wspólczuciem, wspólboleje z nim jakby. Jak zywa, spoglada na Romana matczyna, twarz smutna; kilka kropelek rosy, czy deszczu, ukrytych dotad w zalomach kamienia, splywa nagle po wykutem obliczu pieknej kobiety... Zachodzace slonce zakrwawia je swym blaskiem... I krwia oto serdeczna, zdaje sie matka plakac nad synem - lzami litosci i bólu. A Roman jednoczesnie, w porywie cierpienia, wyciaga ramiona do rzezby twarzy drogiej, obejmuje niemi glowe z marmuru i krzyz pomnika, a dotknawszy czolem czola matki, szepce cos jak dziecko, kwili... - Matko... matenko! - slychac dokladnie, i cicha skarga z piersi mu sie wyrywa! Z bólem jutra, laczy sie w nim zarazem jakis bunt niewytlumaczony do swiata, do ludzi - do zycia!... I w szepcie slów urywanych, zmieszanych, wymówka wnet cierpka slyszec sie daje. - Matko! - szepcze Roman, z wyrzutem. - Dlaczegoz ze po tobie odziedziczylem goraca krew tej ziemi? Czemu, ach, czemu, z mlekiem twem wyssalem zapalczywy ogien pragnien, zmyslowego szalu, który zniweczyl we mnie wszystko, któremu oprzec sie nie zdolalem, i upadlem tak nisko... tak... nisko! Nie moglem odmówic sobie posiadania kobiety, która ukochalem, bo w zylach mych plonela, jak lawa twych, matko, ojczystych wulkanów, krew dzieci poludnia, bo natura ich gwaltowna, przewrotna, bez niezlomnych uczciwosci zasad, zakorzenila sie w mej istocie... Podeptalem wszystko... wszystko... - Matko, tys temu niewinna, ja wiem, tys niewinna! - skarzyl sie dalej Roman, przepraszajac jakby, - ale, czemuz twym wplywem, kiedy ojca stracilem tak wczesnie, nie staralas sie zlagodzic we mnie tej natury narodu twego? Dlaczego nie moglas wytepic ze mnie zlego ziarna? Czemu?.. czemu?.. czemu?.. I pytanie to Dzierzymirskiego ostatnie, rozpaczliwe, ulecialo, pólpokorne, pólgrozne jakby i zamarlo w ciszy! A rodzicielka Romana mówila pieknym, wyrazistym w bialej rzezbie wzrokiem - odpowiadala mu, zda sie równiez: - Nie bluznij, synu, nie rozpaczaj!.. Nie ja tu winnam!.. Wierz mi!.. Czynilam, co moglam... Wpajalam w twa dusze niezlomne zasady, wzmacnialam twój umysl, twe serce! Nie miej zalu do mnie, me dziecie!.. Popsul sie swiat, co skala, zbruka niejedno swem blotem!.. Zbladziles... A tymczasem zbielale usta Dzierzymirskiego, wijacego sie wciaz u stóp grobowca, w bólu i niepewnosci jutra, zaszeptaly znów rozpaczliwie, z cicha... - Co czynic? co czynic? - Wszak tam wszyscy czekaja teraz ode mnie wyjasnienia o pienieznej zgubie, którego dac im, niestety, nie potrafie. Cóz im powiem? co wymysle, a zreszta, cóz mi po tem? Gdybym po wysilku mózgowym i znalazl moze przemadre nawet rozwiazanie jakie, czyz nie takiem samem, nie do zniesienia pieklem, staloby sie to moje jutro! - odpowiadaly w duchu Romana: bezmierne zniechecenie i gorycz. - W ciaglej, podwójnej jeszcze, niz dotad, obawie skandalu, z tajona, tlumiona w duszy tajemnica, bez milosci, bez niej, bez Oli, sam, opuszczony, z widmem wyrzutu sumienia?.. - Nie! - wyrzucil z siebie Dzierzymirski, z moca. - Ja tak zyc nie potrafie!.. Szept urywany Romana ustal. Tulac wciaz w ramionach ciemny marmur grobowca, milczaca snac juz teraz z rodzicielka swa, a moze i z Panem Wszechrzeczy, prowadzil on rozmowe. Nagle jednak w stloczonej piersi Romana cierpienia dluzej nie zdolalo juz sie ukryc - spazmem lkania wydobylo sie na zewnatrz! Milczenie cmentarnego zacisza wstrzasnal placz meski, przejmujacy, gleboki i przykrem nader echem rozlegl sie dokola. ********************************************************** A tymczasem nad Medyolanskiom przepieknem "Campo Santo," w calem swym majestacie zachodzilo slonce... Mienily sie w odblaskach jego dachy i wiezyczki licznych kapliczek, mauzoleów; przez kolorowe waskie szyby okienek, drzwi i kraty wslizgiwala sie wewnatrz ich cicho czerwien promieni, pelzala po mozayce posadzek, muskala ubrane wdziecznie kwiatami oltarzyki, kandelabry, posagi i piekne swietych obrazy... Wspaniala wejsciowa kolumnada iskrzyla sie równiez tecza blasków; sciany, dach i wiezyczki polozonego na drugim koncu cmentarza "Tempio di Crematione" gorzaly pasowa gra swiatla... A mleczno-biale, ciche i zadumane dotad sennie posagi pomników ocknely sie po prostu jakby ozyly... Ksztalty ich, misternie w kamieniu wykute, rysy, odrzezbione, przebudzily sie niby z martwoty dotychczasowej na drobna, przelotna chwilke - na mgnienie!.. I nie sa to juz allegoryczne postacie, ni podobizny zmarlych dawno - nie, to wszak zywi ludzie, z krwi i kosci! Cialo ich przeciez, zarózowione leciutko, drzec oto zda sie, poruszac, w zylach krew plynie, usta cos mówia, a oczy ich, rysy, wyrazu pelne, boleja, placza, smuca sie - mysla!.. Patrzcie... patrzcie!.. Tam, na, wspanialym grobowcu, po obu stronach siedzacej na szczycie, zadumanej symbolicznej postaci kobiecej, dwaj aniolowie zalewaja sie gorzkiemi lzami, szlochaja!.. Tu znów, przy innym pomniku, po stopniach jego porusza sie, kroczy wzwyz niewiasta mloda, - ku dwóm posagom, stojacym na górze grobowca, prowadzi chlopczyka, slicznote, w którego dloni zacisniety kwiatuszek sie chwieje... A tam, znów dalej, w innej stronie... W otwarte drzwi malego mauzoleum, po stopniach schodów wchodzi wolno, szeleszczac jakby faldami swej sukni, ze spuszczonym wzrokiem - w trzymany w dloni rózaniec wpatrzona, cudnej pieknosci kobieta... I tak dalej, i tak dalej... Dziesiatki bialoskrzydlych aniolów, wdów bolejacych, zalamujacych dlonie, tarzajacych sie gwaltownie, czy tez pograzonych w martwocie rozpaczy, - setki biustów, postaci - zda sie, w cmentarnej ciszy nuca oto hymn bólu, w zgodnym akordzie z piersi jakby wyrzucaja wszechogólny krzyk cierpienia!.. A promienie zachodu znizaja sie tymczasem coraz bardziej... Purpura ich ciemnieje w koncu, niebawem niknac powoli zaczyna tam i ówdzie. Zakatki cmentarza dalsze, pod murem, stoja juz w cieniach - srodkowe kapia sie jeszcze w ostatnich pozegnalnych drgnieniach czerwieni i zlota... Wokolo kleczacego Romana, i obejmujacego wciaz w jednej i tej samej pozycyi pomnik, z posagiem matczynym, pala sie w calej pelni jeszcze dogasajaco slonca blaski. Dzierzymirski, szukajac dalej ulgi w cierpieniu, jak nieprzytomny, wciaz szepcze cos niezrozumialego do skapanej w purpurze promieni rzezby z marmuru... I niebawem, w ciszy, przerywanej tylko lagodnym szmerem poruszanych u drzew lisci, drzec glosniej znów skarga poczyna. - Nie, matko! - szepce Roman - nie, matko! zrozum mnie, nie gan!.. Ja tam, do nich wrócic nie moge, to przechodzi sily moje!.. Wszak ja jego, kochanka Oli - tlumaczy sie dalej Dzierzymirski - jego, mego wroga, zabic powinienem! A jakze ja to uczynie? Przeciez oczyszczac pojedynkiem nawet mego honoru nie moge! - z gorycza w glosie, niby zywej osobie, perswaduje Roman, coraz ciszej, zlamanym szeptem... - Zrozum, matenko!.. Nie... moge!.. Milknie na chwile, poczem urywanym glosem, z beznadziejna rozpacza, mówi, zwierza sie jeszcze... - Tak, matenko! bo honoru wszak ja... sam... nie... posiadam!.. I Dzierzymirski konczy glucho: - On w twarz mi to rzucic moze, jesli sie dowie o wszystkiem, a wtedy?.. Nie, matko! - powtarza glosniej Roman nie zadaj tego ode mnie! - Ja, z pietnem pogardy na czole, bez czci tych tlumów, które ujarzmilem - zyc nie potrafie!.. A szczególniej z jej... Oli mozliwa pogarda - bez jej uczucia zyc - nie moge!.. I tem konczy spowiedz przed rodzicielka syn zbolaly, a po chwili dorzuca, z moca. - I... nie chce!!! Milknie Dzierzymirski, twarzy nie odrywa jednak od marmuru grobowca, pograzywszy sie w jakiems pólodretwieniu glebokiem. A wkolo niego tymczasem gasnie juz calkiem luna zachodu... Jak przed chwila, niby dotkniete czarowna rózdzka, ozywialy sie posagi z marmurów, tak teraz kolejno do martwoty swej powracaja. Polozony tylko tuz obok Dzierzymirskiego symboliczny grobowiec jasnieje jeszcze... Na wpól rózowy od blasków czerwonych, bledniec oto wlasnie coraz bardziej poczyna w tyl przegiety, eteryczny i wielki na grobie tym aniol z marmuru, o rysach przecudnych, o rysach kobiecych, dziwnie nadziemsko zadumanych, a postaci calej wiotkiej i ustawionej na piedestale w ten sposób w powietrzu unosil sie, lecial... Aniol patrzec sie zdaje na Romana, ze wspólczuciem, spod rzes spuszczonych, oczyma zyjacego jakby ducha. Nad urna, która trzyma w dloniach i tuli do piersi i uniesc z soba jakby pragnie w zaswiaty, odrzezbiony, palacy sie ognik plonie rzeczywistem swiatlem, pieszczony ostatnim promyczkiem slonca!.. Wreszcie i on zupelnie gasnie. Korowód wieczornych cieni z mrokiem, wodzem na czele, wsuwa sie teraz cicho na "Campo-Santo" i welonem szarym wkrótce przeslania z wolna wszystko... W oczekiwaniu jutrzenki rózanej, która ich znowu przebudzi - zasypiaja, symbole snu wiecznego, marmurowe rzezby biale, doczesna zda sie tylko drzemka... Stopniowo scieraja sie zarysy posagów, kapliczek, mauzoleów... Zmierzch ciemnieje. Swiecac swój tryumf, a smierc slonca po coraz bardziej mrocznych zakatkach "Cimitero" cienie wieczoru plasaja juz obecnie swobodnie calkiem - druzyna ich weseli sie, tanczy, pusta, skracajac godziny do przyjscia nocy-wladczyni. Po pewnym czasie jednak staje sie wsród tego grona jej paziów cos niewatpliwie szczególnego bardzo... Wszystkie sylwety bowiem bawiacych sie cieni lacza sie oto w jedna grupe, zwartem kolem otaczajac którys z licznych grobowców. Obejmujac ramionami krzyz i posag marmurowy, kleczy tu nieruchomo, zlewajaca sie prawie z pomnikiem, pochylona, biala sylwetka mezczyzny... Cienie pochylaja sie ciekawie nad nia, dotykaja jej ciala, zagladaja w twarz, dziwnie blada. I raptownie szept jakis trwozny przelatuje po szeregu paziów nocy... Bezradni stoja wciaz gromadka, przeleknieni czems jakby, przejeci, cisi... Niektórzy z nich nawet zalamuja rece, drudzy kreca z niedowierzaniem glowami - inni wpatruja sie smutnie w majaczaca postac ludzka. Nagle kolo ich rozprzega sie gwaltownie, milkna - pozostawiaja w zapomnieniu zupelnem pomnik i znajdujacego sie u stóp jego czlowieka. Momentalnie, szybko, ustawiaja sie skladnie w dwa szeregi, pochylaja z gracya i pokora, szacunku pelna, w powitalnym uklonie... To pani ich i królowa - Noc, strojna, wspaniala z wyzyn na ziemie zestapila wlasnie w tej chwili, w czarnym swym plaszczu i w gwiazd aureoli. -------------- Poranek sierpniowy usmiechal sie tego dnia radosnie do tetniacego zwyklym ruchem wielkiego miasta. Pogodny, jasny, niósl on jednak w powiewach swych, chlodniejszych juz nieco i swiezszych, zapowiedz idacej wczesnej jesieni, tej czarownej, pieknej jesieni polskiej, tak zadumanej zda sie i marzacej cicho, po otulonych mglami plaszczyznach i tak pelnej porywajacej soba tesknoty. Na jednej z glównych ulic miasta uwijano sie zwawo. Przechodnie, wszyscy skwapliwie spieszacy w jedna strone, wymijali sie goraczkowo, dzwonily tramwaje, dorozki turkotaly glosno - lekko, z cicha przesuwaly sie liczne, na gumowych kolach, ekwipaze i karety, dazac równiez w tymze, co i piesi, kierunku. Niebawem jednak liczba jadacych powozów poczela sie zmniejszac stopniowo coraz bardziej, w koncu zas ustala zupelnie. Ulice ruchu kolowego zamknieto. Ostatnie, zablakane dorozki zawracano, zmuszajac do natychmiastowego skrecania w pierwsza lepsza boczna ulice, a we wzglednej, panujacej obecnie, uroczystej ciszy rozlegal sie tylko zgluszony szmer licznych stóp idacej po trotuarach gromady ludzkiej. Pól-milczenie to dyskretne trwalo dobre pól godziny. Wreszcie z wiezyc jednego z pobliskich kosciolów odezwaly sie powaznie i rzewnie zalobne dzwony i smutne - zabrzmialy donosnie. Ruch powstal na chodnikach... Zbierano sie grupami, przystawano, policya i zandarmi na koniach poczeli czynic porzadek, niebawem zas w perspektywie wielkomiejskiej, opustoszalej srodkiem ulicy, ukazal sie kondukt pogrzebowy. Na progach magazynów, balkonach i w oknach domów zaroilo sie od widzów ciekawych... Z kilkunastoma ksiezmi i licznym klerem, zalobny korowód przesuwac sie zaczal z wolna aleja. Ramowaly go wdziecznie niewinne glówki idacych regularnie rzedami chlopaczków i dziewczynek - a wychowanców z licznych miejscowych ochronek, zakladów dobroczynnych - za trumna zas okazala, zlozona na bogatym szesciokonnym karawanie i jadacymi w slad za tem, uginajacymi sie od wienców, zalobnymi wozami, postepowal tlum niezliczony - kolysalo sie morze glów ludzkich... Hen! daleko zas, poza cizba, ginac gdzies w perspektywie ulic miasta, lsnil sie w promieniach slonca sznur powozów i karet. Wsród uczestniczacej w pogrzebie rzeszy rozlega sie stlumiony gwar ogólnie prowadzonych rozmów. Na wszystkich zas ustach bylo teraz jedno tylko imie! Bez zmazy i skazy wobec swiata zeszedl do grobu - Roman Dzierzymirski. W ostatnich dniach lipca spoleczenstwem miasta, w którem zyl, pracowal, któremu na róznych polach dzialalnosci przewodzil, wstrzasnela wiadomosc niespodziana, zakomunikowana przez gazety. Telegramem mianowicie doniesiono lakonicznie o smierci prezesa Dzierzymirskiego, we Wloszech, w Medyolanie, na grobie matki, z anewryzmu serca. Powodem naglego zgonu bylo, jak mówili jedni, silne wstrzasnienie moralne i bolesna wiadomosc z kraju, jak utrzymywali po cichu inni - straty powazne, czysto finansowej natury i polozenie bez wyjscia!.. Cialo sprowadzono do kraju i dzis oto to same miasto, któremu Dzierzymirski tak wiele zasluzyl sie za zycia, oddawalo bylemu przodownikowi ostatnia posluge. Stawily sie wszystkie sfery i stany - wszyscy zas z nieklamanym zalem, szli obecnie za trumna czlowieka, z którego smiercia, zdaniem ogólnem, ubywala miastu i krajowi nawet powazna spoleczna sila... A dosc bylo posluchac tylko uwaznie tam i ówdzie co mówiono o zmarlym, by przekonac sie, jak szczerym, jak powszechnym prawdziwie byl ten zal po nim! Jednoglosnie bowiem i wszechogólnie wynoszono po niebiosa czyny prezesa Dzierzymirskiego, poswiecenie dla ogólu, zdolnosci, rozum, szlachetnosc i energie - jednobrzmiaco ubolewano nad strata jego niepowetowana! Czasami, naturalnie, wplatala sie i tu falszywa gdzieniegdzie nuta, lecz ginela natychmiast w akordzie powszechnego uwielbienia i zalu z przedwczesnego zgonu, tak zasluzonego spoleczenstwu czlowieka... Z trudnoscia przeciskajac sie pomiedzy dwoma sznurami ciekawych na chodnikach, wspanialy pogrzebowy korowód oddalal sie tymczasem stopniowo w perspektywie ulicy, - wreszcie ksieza, karawani i dazace za trumna tlumy skrecily w lewo, i po pewnym czasie znikly... Na pierwszorzednej ulicy w miescie przywrócono ruch natychmiast. Z bocznych ulic wysypaly sie dziesiatki zatrzymanych dotad pojazdów, potoczyly sie, dzwoniac, ponownie tramwaje, zadudnily dorozki, omnibusy - do spowodowanych sciskiem wypadków kilku, wpadlo na ruchliwa arterye grodu wezwane Pogotowie Ratunkowe, donosna na trabce pobudka torujac sobie droge! Uroczysty nastrój sprzed chwili pierzchl bezpowrotnie. Szerokiem korytem zycie brutalnie deptalo smierci widmo - w codzienna szate goraczka codziennego bytu przyobleklo sie wszystko dokola. Na ustach tylko, snujacych sie po trotuarach przechodniów, biernych widzów zalobnego konduktu, blakalo sie jeszcze nazwisko Dzierzymirskiego, roznosiciele zas dzienników zaroili sie niebawem, a korzystajac z chwilowego nastroju publicznosci, sprzedawac poczeli z powodzeniem nadzwyczajne dodatki do gazet, z portretem i zyciorysem zmarlego. ************************************************* Minal rok czasu... Powodzia swiatel w mglisty wieczór pierwszego Listopada gorzal cmentarz miejski rozlegly, i roje ludzi tloczyly sie na nim. Poukladane wzorzyscie palily sie na bogatych grobach i ubogich mogilkach kolorowe lampiony, kwiaty i wience stroily umarlych zakatek... Przy grobowcach niektórych, ubranych wspaniala, nie bylo zywej duszy. Przy innych formalne odbywaly sie zebrania. Srodkiem zas ulicy wystrojony, "szykowny", a przewaznie bezmyslny, wsród dowcipów brukowych, wyglaszanych donosnie, spacerowal tlum ciekawskich obojetny. Tu i tam z rzadka czerniala przy swiezym pomniku postac schylona, zadumana tesknie, cierpiaca... Tam i ówdzie na skromnej mogilce, w bardziej oddalonej cmentarnej alei, szlochala cicho jakas kobiecina, gdzie indziej znów kleczacy syn, czy maz, samotny, modlil sie, lub nie widzac nic zgola, nie slyszac, zapatrzony w ból wlasny - polykal lzy. W samotnej bocznej alei cmentarza wesola mloda para, pochylona wzajemnie, szeptala sobie czule czule slówka mijajac obojetnie groby, a pomiedzy innymi i mogilke jedna darniowa, skromniutka... Zaplakana dziewczynina kilkunastoletnia, ze zlozonemi poboznie raczkami, kleczala na niej i sama jedna, biedzila sie w tej chwili z jedyna zapalona, a gasnaca za kazdym podmuchem wiatru, swieczka, która, wespól z dziesieciogroszowym z choiny wianuszkiem, i bialym wielkanocnym barankiem - ustroila grobek matuli. Od zebraków, bab i dziadów, mruczacych modly, zawodzacych zalosnie, roilo sie na cmentarzu. Co chwila ktos z publicznosci zblizal sie do nich i dajac jalmuzne, dodawal: - Za dusze niezyjacego Piotra, Maryi i.t.d. - Litosci godna osobo! - skarzyl sie glosno zebrak stary, wyciagajac dlon koscista do przechodzacych wlasnie aleja trzech ladniutkich podlotków, rozmawiajacych wesolo. - Czekajcie! - do rówiesnic odezwala sie zywo jedna z panienek, zatrzymujac sie przed dziadem. - Dam mu, niech sie pomodli za dusze mego pana Stanislawa... - Alez kiedy on zyje! po co? - zadziwila sie naiwnie najmlodsza z trójki. - Ha-ha-ha! - zasmiala sie pierwsza serdecznie, - a cóz to szkodzi, niech sie tam za niego, grzesznika, pomodli!.. I wreczajac nastepnie dziadowi szóstaka, rzekla: - Macie, dziadku, za Stanislawa!.. - Wieczny odpoczynek racz mu dac Panie, a swiatlosc wiekuista niechaj mu swieci! - zaintonowal zebrak uroczyscie. Smiech rozlegl sie w alei; koncept podobal sie figlarnej trójce, a kilka babek i dziadów, znajdujacych sie w poblizu, skorzystalo na tem, bo obdzielono ich groszakami na taz sama intencye. Pan Stanislaw zostal za zycia pogrzebanym, modlono sie juz z góry za niego, a pusta, niefrasobliwa mlodosc, nie znajaca zapewne jeszcze, co to ból prawdziwy i zal po drogiej sercu stracie - poszla dalej, smiech zas jej srebrzysty odbil sie raz jeszcze na zakrecie alei o ukryty w drzew cieniu pomnik okazaly. Na wysokiej kolumnie z polyskujacego marmuru widnial jakis posag stojacej osoby... Na grobowcu nie bylo zadnego kwiatka i zadnych swiatel... Zapatrzony jakby smutnie sam w siebie, stal on ciemny na uboczu, opuszczony i widocznie zapomniany. Jarzacy sie tylko blask lampek czerwonych, któremi ozdobiono grób sasiedni, rzucal nan niepewne, dalekie swiatlo. W pólswietle tem, kto znal za zycia Romana Dzierzymirskiego, z latwoscia mógl go poznac teraz w stojacej rzezbie z marmuru. I idacego przechodnia przykuwalo do miejsca zdziwienie nagle. - Jak to? - zadawal sobie mimowolnie pytanie. - W powodzi swiatel, blasków tysiaca, dajacych tak wymowne i chlubne swiadectwo, ze zywi pamietaja jednak o umarlych, dzisiaj o Dzierzymirskim juz zapomniano?.. Czyz to mozliwe, by swiat byl tak niewdziecznym, zeby wykreslal z pamieci jednostki, tak glosne za zycia - tak moznowladne!... I dziwil sie przechodzien... Dziwil sie w dalszym ciagu naiwnie, nie zdajac sobie sprawy z tego pewnika zyciowej ironii, która prawem "terazniejszosci" sie zowie, a która, z malymi wyjatkami, uwielbia tylko zyjacych i na widowni obecnych, umarlych zasypujac pylem zapomnienia. I spacerujacy po cmentarzu widz ciekawy przyblizal sie do grobowca, z trudnoscia odczytywal napisy, a pózniej szedl dalej, zamyslony mimo woli nad nietrwaloscia doczesnego bytu. Lecz o niewdziecznosc tym razem posadzal ludzi nieslusznie. Bo los szyderca, któryby moze i rzeczywiscie starl u swiata wspomnienie innego, prawdziwie i wszechstronnie zasluzonego czlowieka, niezbrukanego zyciem, czystego - okazal sie laskawszym jednak, dla ubranego w toge pozorów moralnego wykolejenca! W kwadrans pózniej, trzy osoby, ogladajace sie wokolo, skupily sie przed grobem Dzierzymirskiego. Wkrótce, tamze zjawil sie równiez mezczyzna, z kobieta mloda dosc jeszcze i garstka dziatek. Przed ginacym w cieniach wieczora pomnikiem Romana, poklekli oni niebawem wszyscy... Byli to Orleccy: ojciec, matka i córka, oraz Zielinski Herman, z rodzina. Mlody glosik dziewczecy pierwszy przerwal niesmialo milczenie cmentarnego zakatka. Silny, jedrny zawtórowal mu glos meski i szept otaczajacych... Wsród dalekiego echa kroków gromady ludzkiej, ich rozmów, smiechu i placzu - poplynela z serc wdziecznych za dusze zmarlego modlitwa!.. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nazajutrz osamotnienia i zapomnienia zywych wstydzic sie juz nie potrzebowal przed innymi - wspanialy grobowiec prezesa Dzierzymirskiego. Czyjas troskliwa reka ustawila na grobie palmy i swieze kwiaty... W krzyz ulozonych róznokolorowych lampionów kilkanascie necily tu oko i skromny, aczkolwiek gustowny wieniec zielony u pomnikowego tulil sie podnóza. Tamze blyszczal o nieboszczyku napis zlocisty, zlozony z samych tytulów i godnosci... I w blasków powodzi, na szczycie kolumny jasniala zarówno teraz wdziecznie odrzezbiona sylweta pieknego, mlodego jeszcze mezczyzny. Królujac nad wszystkiem dokola, niepokalanie bialy, stal on i patrzyl zamyslony! Na ustach z kamienia blakac sie zdawal dyskretny usmiech zwycieskiej ironii... A ponizej - u stóp posagu, na czarnem tle marmuru, wielkiemi literami, rzucaly sie w oczy te oto wyryte slowa: Uczciwy, szlachetny i prawy, Ukochal bliznich i spoleczenstwu oddal zycie cale - Nagrodz go, Panie!.. End of the Project Gutenberg EBook of Ironia Pozorow, by Maciej hr. Lubienski *** END OF THIS PROJECT GUTENBERG EBOOK IRONIA POZOROW *** ***** This file should be named 6000-8.txt or 6000-8.zip ***** This and all associated files of various formats will be found in: http://www.gutenberg.org/6/0/0/6000/ Produced by Michalina Makowska, Eve Sobol, and Julia Jezierska. Updated editions will replace the previous one--the old editions will be renamed. Creating the works from public domain print editions means that no one owns a United States copyright in these works, so the Foundation (and you!) can copy and distribute it in the United States without permission and without paying copyright royalties. Special rules, set forth in the General Terms of Use part of this license, apply to copying and distributing Project Gutenberg-tm electronic works to protect the PROJECT GUTENBERG-tm concept and trademark. Project Gutenberg is a registered trademark, and may not be used if you charge for the eBooks, unless you receive specific permission. If you do not charge anything for copies of this eBook, complying with the rules is very easy. You may use this eBook for nearly any purpose such as creation of derivative works, reports, performances and research. They may be modified and printed and given away--you may do practically ANYTHING with public domain eBooks. Redistribution is subject to the trademark license, especially commercial redistribution. *** START: FULL LICENSE *** THE FULL PROJECT GUTENBERG LICENSE PLEASE READ THIS BEFORE YOU DISTRIBUTE OR USE THIS WORK To protect the Project Gutenberg-tm mission of promoting the free distribution of electronic works, by using or distributing this work (or any other work associated in any way with the phrase "Project Gutenberg"), you agree to comply with all the terms of the Full Project Gutenberg-tm License available with this file or online at www.gutenberg.org/license. Section 1. General Terms of Use and Redistributing Project Gutenberg-tm electronic works 1.A. By reading or using any part of this Project Gutenberg-tm electronic work, you indicate that you have read, understand, agree to and accept all the terms of this license and intellectual property (trademark/copyright) agreement. If you do not agree to abide by all the terms of this agreement, you must cease using and return or destroy all copies of Project Gutenberg-tm electronic works in your possession. If you paid a fee for obtaining a copy of or access to a Project Gutenberg-tm electronic work and you do not agree to be bound by the terms of this agreement, you may obtain a refund from the person or entity to whom you paid the fee as set forth in paragraph 1.E.8. 1.B. "Project Gutenberg" is a registered trademark. It may only be used on or associated in any way with an electronic work by people who agree to be bound by the terms of this agreement. There are a few things that you can do with most Project Gutenberg-tm electronic works even without complying with the full terms of this agreement. See paragraph 1.C below. There are a lot of things you can do with Project Gutenberg-tm electronic works if you follow the terms of this agreement and help preserve free future access to Project Gutenberg-tm electronic works. See paragraph 1.E below. 1.C. The Project Gutenberg Literary Archive Foundation ("the Foundation" or PGLAF), owns a compilation copyright in the collection of Project Gutenberg-tm electronic works. Nearly all the individual works in the collection are in the public domain in the United States. If an individual work is in the public domain in the United States and you are located in the United States, we do not claim a right to prevent you from copying, distributing, performing, displaying or creating derivative works based on the work as long as all references to Project Gutenberg are removed. Of course, we hope that you will support the Project Gutenberg-tm mission of promoting free access to electronic works by freely sharing Project Gutenberg-tm works in compliance with the terms of this agreement for keeping the Project Gutenberg-tm name associated with the work. You can easily comply with the terms of this agreement by keeping this work in the same format with its attached full Project Gutenberg-tm License when you share it without charge with others. 1.D. The copyright laws of the place where you are located also govern what you can do with this work. Copyright laws in most countries are in a constant state of change. If you are outside the United States, check the laws of your country in addition to the terms of this agreement before downloading, copying, displaying, performing, distributing or creating derivative works based on this work or any other Project Gutenberg-tm work. The Foundation makes no representations concerning the copyright status of any work in any country outside the United States. 1.E. Unless you have removed all references to Project Gutenberg: 1.E.1. The following sentence, with active links to, or other immediate access to, the full Project Gutenberg-tm License must appear prominently whenever any copy of a Project Gutenberg-tm work (any work on which the phrase "Project Gutenberg" appears, or with which the phrase "Project Gutenberg" is associated) is accessed, displayed, performed, viewed, copied or distributed: This eBook is for the use of anyone anywhere at no cost and with almost no restrictions whatsoever. You may copy it, give it away or re-use it under the terms of the Project Gutenberg License included with this eBook or online at www.gutenberg.org 1.E.2. If an individual Project Gutenberg-tm electronic work is derived from the public domain (does not contain a notice indicating that it is posted with permission of the copyright holder), the work can be copied and distributed to anyone in the United States without paying any fees or charges. If you are redistributing or providing access to a work with the phrase "Project Gutenberg" associated with or appearing on the work, you must comply either with the requirements of paragraphs 1.E.1 through 1.E.7 or obtain permission for the use of the work and the Project Gutenberg-tm trademark as set forth in paragraphs 1.E.8 or 1.E.9. 1.E.3. If an individual Project Gutenberg-tm electronic work is posted with the permission of the copyright holder, your use and distribution must comply with both paragraphs 1.E.1 through 1.E.7 and any additional terms imposed by the copyright holder. Additional terms will be linked to the Project Gutenberg-tm License for all works posted with the permission of the copyright holder found at the beginning of this work. 1.E.4. Do not unlink or detach or remove the full Project Gutenberg-tm License terms from this work, or any files containing a part of this work or any other work associated with Project Gutenberg-tm. 1.E.5. Do not copy, display, perform, distribute or redistribute this electronic work, or any part of this electronic work, without prominently displaying the sentence set forth in paragraph 1.E.1 with active links or immediate access to the full terms of the Project Gutenberg-tm License. 1.E.6. You may convert to and distribute this work in any binary, compressed, marked up, nonproprietary or proprietary form, including any word processing or hypertext form. However, if you provide access to or distribute copies of a Project Gutenberg-tm work in a format other than "Plain Vanilla ASCII" or other format used in the official version posted on the official Project Gutenberg-tm web site (www.gutenberg.org), you must, at no additional cost, fee or expense to the user, provide a copy, a means of exporting a copy, or a means of obtaining a copy upon request, of the work in its original "Plain Vanilla ASCII" or other form. Any alternate format must include the full Project Gutenberg-tm License as specified in paragraph 1.E.1. 1.E.7. Do not charge a fee for access to, viewing, displaying, performing, copying or distributing any Project Gutenberg-tm works unless you comply with paragraph 1.E.8 or 1.E.9. 1.E.8. You may charge a reasonable fee for copies of or providing access to or distributing Project Gutenberg-tm electronic works provided that - You pay a royalty fee of 20% of the gross profits you derive from the use of Project Gutenberg-tm works calculated using the method you already use to calculate your applicable taxes. The fee is owed to the owner of the Project Gutenberg-tm trademark, but he has agreed to donate royalties under this paragraph to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation. Royalty payments must be paid within 60 days following each date on which you prepare (or are legally required to prepare) your periodic tax returns. Royalty payments should be clearly marked as such and sent to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation at the address specified in Section 4, "Information about donations to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation." - You provide a full refund of any money paid by a user who notifies you in writing (or by e-mail) within 30 days of receipt that s/he does not agree to the terms of the full Project Gutenberg-tm License. You must require such a user to return or destroy all copies of the works possessed in a physical medium and discontinue all use of and all access to other copies of Project Gutenberg-tm works. - You provide, in accordance with paragraph 1.F.3, a full refund of any money paid for a work or a replacement copy, if a defect in the electronic work is discovered and reported to you within 90 days of receipt of the work. - You comply with all other terms of this agreement for free distribution of Project Gutenberg-tm works. 1.E.9. If you wish to charge a fee or distribute a Project Gutenberg-tm electronic work or group of works on different terms than are set forth in this agreement, you must obtain permission in writing from both the Project Gutenberg Literary Archive Foundation and Michael Hart, the owner of the Project Gutenberg-tm trademark. Contact the Foundation as set forth in Section 3 below. 1.F. 1.F.1. Project Gutenberg volunteers and employees expend considerable effort to identify, do copyright research on, transcribe and proofread public domain works in creating the Project Gutenberg-tm collection. Despite these efforts, Project Gutenberg-tm electronic works, and the medium on which they may be stored, may contain "Defects," such as, but not limited to, incomplete, inaccurate or corrupt data, transcription errors, a copyright or other intellectual property infringement, a defective or damaged disk or other medium, a computer virus, or computer codes that damage or cannot be read by your equipment. 1.F.2. LIMITED WARRANTY, DISCLAIMER OF DAMAGES - Except for the "Right of Replacement or Refund" described in paragraph 1.F.3, the Project Gutenberg Literary Archive Foundation, the owner of the Project Gutenberg-tm trademark, and any other party distributing a Project Gutenberg-tm electronic work under this agreement, disclaim all liability to you for damages, costs and expenses, including legal fees. YOU AGREE THAT YOU HAVE NO REMEDIES FOR NEGLIGENCE, STRICT LIABILITY, BREACH OF WARRANTY OR BREACH OF CONTRACT EXCEPT THOSE PROVIDED IN PARAGRAPH 1.F.3. YOU AGREE THAT THE FOUNDATION, THE TRADEMARK OWNER, AND ANY DISTRIBUTOR UNDER THIS AGREEMENT WILL NOT BE LIABLE TO YOU FOR ACTUAL, DIRECT, INDIRECT, CONSEQUENTIAL, PUNITIVE OR INCIDENTAL DAMAGES EVEN IF YOU GIVE NOTICE OF THE POSSIBILITY OF SUCH DAMAGE. 1.F.3. LIMITED RIGHT OF REPLACEMENT OR REFUND - If you discover a defect in this electronic work within 90 days of receiving it, you can receive a refund of the money (if any) you paid for it by sending a written explanation to the person you received the work from. If you received the work on a physical medium, you must return the medium with your written explanation. The person or entity that provided you with the defective work may elect to provide a replacement copy in lieu of a refund. If you received the work electronically, the person or entity providing it to you may choose to give you a second opportunity to receive the work electronically in lieu of a refund. If the second copy is also defective, you may demand a refund in writing without further opportunities to fix the problem. 1.F.4. Except for the limited right of replacement or refund set forth in paragraph 1.F.3, this work is provided to you 'AS-IS', WITH NO OTHER WARRANTIES OF ANY KIND, EXPRESS OR IMPLIED, INCLUDING BUT NOT LIMITED TO WARRANTIES OF MERCHANTABILITY OR FITNESS FOR ANY PURPOSE. 1.F.5. Some states do not allow disclaimers of certain implied warranties or the exclusion or limitation of certain types of damages. If any disclaimer or limitation set forth in this agreement violates the law of the state applicable to this agreement, the agreement shall be interpreted to make the maximum disclaimer or limitation permitted by the applicable state law. The invalidity or unenforceability of any provision of this agreement shall not void the remaining provisions. 1.F.6. INDEMNITY - You agree to indemnify and hold the Foundation, the trademark owner, any agent or employee of the Foundation, anyone providing copies of Project Gutenberg-tm electronic works in accordance with this agreement, and any volunteers associated with the production, promotion and distribution of Project Gutenberg-tm electronic works, harmless from all liability, costs and expenses, including legal fees, that arise directly or indirectly from any of the following which you do or cause to occur: (a) distribution of this or any Project Gutenberg-tm work, (b) alteration, modification, or additions or deletions to any Project Gutenberg-tm work, and (c) any Defect you cause. Section 2. Information about the Mission of Project Gutenberg-tm Project Gutenberg-tm is synonymous with the free distribution of electronic works in formats readable by the widest variety of computers including obsolete, old, middle-aged and new computers. It exists because of the efforts of hundreds of volunteers and donations from people in all walks of life. Volunteers and financial support to provide volunteers with the assistance they need are critical to reaching Project Gutenberg-tm's goals and ensuring that the Project Gutenberg-tm collection will remain freely available for generations to come. In 2001, the Project Gutenberg Literary Archive Foundation was created to provide a secure and permanent future for Project Gutenberg-tm and future generations. To learn more about the Project Gutenberg Literary Archive Foundation and how your efforts and donations can help, see Sections 3 and 4 and the Foundation information page at www.gutenberg.org Section 3. Information about the Project Gutenberg Literary Archive Foundation The Project Gutenberg Literary Archive Foundation is a non profit 501(c)(3) educational corporation organized under the laws of the state of Mississippi and granted tax exempt status by the Internal Revenue Service. The Foundation's EIN or federal tax identification number is 64-6221541. Contributions to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation are tax deductible to the full extent permitted by U.S. federal laws and your state's laws. The Foundation's principal office is located at 4557 Melan Dr. S. Fairbanks, AK, 99712., but its volunteers and employees are scattered throughout numerous locations. Its business office is located at 809 North 1500 West, Salt Lake City, UT 84116, (801) 596-1887. Email contact links and up to date contact information can be found at the Foundation's web site and official page at www.gutenberg.org/contact For additional contact information: Dr. Gregory B. Newby Chief Executive and Director gbnewby@pglaf.org Section 4. Information about Donations to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation Project Gutenberg-tm depends upon and cannot survive without wide spread public support and donations to carry out its mission of increasing the number of public domain and licensed works that can be freely distributed in machine readable form accessible by the widest array of equipment including outdated equipment. Many small donations ($1 to $5,000) are particularly important to maintaining tax exempt status with the IRS. The Foundation is committed to complying with the laws regulating charities and charitable donations in all 50 states of the United States. Compliance requirements are not uniform and it takes a considerable effort, much paperwork and many fees to meet and keep up with these requirements. We do not solicit donations in locations where we have not received written confirmation of compliance. To SEND DONATIONS or determine the status of compliance for any particular state visit www.gutenberg.org/donate While we cannot and do not solicit contributions from states where we have not met the solicitation requirements, we know of no prohibition against accepting unsolicited donations from donors in such states who approach us with offers to donate. International donations are gratefully accepted, but we cannot make any statements concerning tax treatment of donations received from outside the United States. U.S. laws alone swamp our small staff. Please check the Project Gutenberg Web pages for current donation methods and addresses. Donations are accepted in a number of other ways including checks, online payments and credit card donations. To donate, please visit: www.gutenberg.org/donate Section 5. General Information About Project Gutenberg-tm electronic works. Professor Michael S. Hart was the originator of the Project Gutenberg-tm concept of a library of electronic works that could be freely shared with anyone. For forty years, he produced and distributed Project Gutenberg-tm eBooks with only a loose network of volunteer support. Project Gutenberg-tm eBooks are often created from several printed editions, all of which are confirmed as Public Domain in the U.S. unless a copyright notice is included. Thus, we do not necessarily keep eBooks in compliance with any particular paper edition. Most people start at our Web site which has the main PG search facility: www.gutenberg.org This Web site includes information about Project Gutenberg-tm, including how to make donations to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation, how to help produce our new eBooks, and how to subscribe to our email newsletter to hear about new eBooks.